poniedziałek, 23 listopada 2015

#2003 - MCU 14 - Agents of S.H.I.E.L.D (sezon 2)

Autorem tekstu jest Michał Ochnik, który o kulturze popularnej i nie tylko pisze na blogu Mistycyzm popkulturowy.

Moją opinię odnośnie pierwszego sezonu serialu "Marvel’s Agents of S.H.I.E.L.D." można zwięźle podsumować słowami dno i metr mułu. Po zakończeniu jego lektury moja motywacja do dalszego oglądania była bliska zeru. Drugi sezon, choć jest już zauważalnie lepszy, wciąż ma swoje problemy, które sprawiają, że nie potrafię z czystym sumieniem napisać, że jest on udany. Tym niemniej - pewien progres jest zauważalny i na dzień dzisiejszy można mieć nadzieję, że serial w końcu wyewoluuje w coś, co będzie się oglądać z prawdziwą przyjemnością. 



W chwili, gdy piszę te słowa mam już za sobą kilka pierwszych odcinków trzeciego sezonu "Marvel’s Agents of S.H.I.E.L.D." i po raz pierwszy jestem w stanie z czystym sumieniem napisać, że naprawdę dobrze bawiłem się w trakcie oglądania tego serialu. O tym jednak innym razem - póki co, skupmy się na sezonie drugim. Tradycyjnie ostrzegam przed potężnymi spoilerami.

Reperkusje wydarzeń ukazanych w filmie "Captain America: Winter Soldier" wywróciły do góry nogami całe status quo serialu. S.H.I.E.L.D. jako wielka i potężna organizacja przestało istnieć, a drużyna Coulsona zeszła do podziemia, ograniczając swoją działalność do walki z niedobitkami Hydry. Później oczywiście zaczynają rozwijać się inne wątki, bo dwadzieścia dwa odcinki trzeba czymś przecież wypełnić. I udaje się to… umiarkowanie dobrze. Generalnie drugi sezon "Agentów" posiada dwie osie fabularne. Pierwsza połowa serii skupia się na konfrontacji z Hydrą, natomiast druga opowiada o Inhumans. Szczególnie ten drugi wątek wzbudził moje zdziwienie. Marvel zapowiedział osobny film kinowy poświęcony tej rasie superludzi i ich pojawienie się w uniwersum tak wcześnie, i to na dodatek niejako tylnymi drzwiami może wprowadzić sporo zamieszania. Serial przedstawił bardzo wiele elementów mitologii, które mogą krępować swobodę twórczą scenarzystów planowanego filmu o Inhumans. Żeby nie było - ten wątek w serialu uważam za strzał w dziesiątkę, ponieważ w końcu dał scenarzystom pretekst do wprowadzenia większej liczby postaci obdarzonych mocami i tym samym sprawienia, że widz ma w końcu poczucie, iż ogląda serial superbohaterski z prawdziwego zdarzenia, a nie jakąś sensacyjną pseudobondowską bajkę. Głębsze powiązania z MCU (ponowny wysęp Lady Sif, błękitnoskóry przedstawiciel rasy Kree z "Guardians of the Galaxy" odwiedzający Ziemię) oraz światem komiksowym również nie zaszkodziły.


Oprócz tego dostajemy jeszcze wątek tajemniczej organizacji infiltrującej S.H.I.E.L.D. - tak zwane prawdziwe S.H.I.E.L.D., które powstało wskutek wydarzeń z "Winter Soldier" i posiada skrajnie inną filozofię działania, niż ekipa Coulsona. Był to wyjątkowo mało kreatywny wątek, wprowadzał dużo niepotrzebnego zamieszania i doprowadził do bardzo wymuszonego konfliktu pomiędzy Inhumans i S.H.I.E.L.D. - jedynym plusem były flashbacki rozgrywające się równolegle do sequela Capa ukazujące rozpad dawnego S.H.I.E.L.D. niejako od strony kulis. Oglądając tamte - świetnie wyreżyserowane i zagrane - retrospekcje uświadomiłem sobie, jak bardzo chciałbym, by ten serial był właśnie takim suplementem kolejnych filmów kinowych, a nie wiodącą znikąd donikąd fabularną szamotaniną.

W notce tyczącej się pierwszego sezonu serialu bardzo narzekałem na sztampowe, schematyczne postaci. To się zmieniło i muszę przyznać, że jest to zmiana na plus - bohaterowie dostali indywidualne wątki rozwijające ich charaktery i fajnie pogłębiające osobowości. Fitz powoli wychodził z traumy spowodowanej wydarzeniami z finału poprzedniego sezonu, Simmons działała pod przykrywką w Hydrze, Coulson zmagał się z nękającymi go wizjami i tak dalej. Jasne, nie wszystkie te wątki były dobre (a te, które były miały swoje gorsze momenty), czasami pojawiały się dziwne, niczym nieuzasadnione wybiegi fabularne wprowadzane tylko po to, by nadać relacjom bohaterów więcej dramatyzmu - jak pojawiająca się absolutnie znikąd ksenofobia Simmons - ale w porównaniu z tym, co mieliśmy wcześniej progres jest duży. Czepię się tylko dwóch rzeczy. Pierwszą z nich jest sposób wprowadzenia do obsady nowych postaci, które nagle wyskakują w pierwszym odcinku sezonu bez żadnego przedstawienia ich widzowi, co wprowadza chaos, bo obsada nagle robi się całkiem liczna i początkowo widz nie zawsze może nadążyć za scenarzystami. W dodatku te nowe postaci są zwyczajnie nudne i na ogół nie wnoszą niczego świeżego do zespołu - myślę, że spokojnie obylibyśmy się bez postmałżeńskich kłótni Bobbi i Huntera albo… czegokolwiek, co robił Mack. Naprawdę nie pamiętam, by agent Mackenzie wypełnił jakąkolwiek znaczącą rolę w fabule poza byciem miłym dla Fitza i jednym, kluczowym zamachnięciem siekierą w ostatnim odcinku.


Drugą sprawą jest Skye, która od samego początku była absurdalnie przeszarżowaną postacią. Podsumujmy - śliczna, młoda dziewczyna o tajemniczym imieniu, nieznająca swojej przeszłości, posiadająca mistrzowskie umiejętności hackerskie (które - wedle jej słów - są dla niej zupełnie naturalne), niezależna rebeliantka, którą wszyscy lubią i której przeszłość skrywa mroczną tajemnicę… Widzicie, o co mi chodzi? Ta dziewczyna to właściwie modelowa Mary Sue. W drugim sezonie serialu - jakby tego wszystkiego było jeszcze mało - Skye zyskuje wyszkolenie bojowe, które stawia ją niemal na równi z najlepszymi agentami S.H.I.E.L.D. (i to zaledwie po paru miesiącach treningu!) oraz, jako jedyna w pierwszoplanowej obsadzie, supermoce. W trzecim sezonie zapewne zostanie Mesjaszem albo kimś w tym rodzaju. Oczywiście nawet Mary Sue można - do pewnego stopnia - poprowadzić w taki sposób, by jej historię dało się śledzić bez zgrzytu zębów, ale takie nieprzerwane podbijanie stopnia doskonałości tej bohaterki działało mi na nerwy już w pierwszym sezonie. W drugim to zaczęło być zabawne. Tym niemniej, Skye dostała interesującą relację ze swoim ojcem - był to bardzo fajny wątek, bo postać Calvina Zabo była jednym z mocniejszych punktów programu (choć to zasługa raczej znakomitej gry aktorskiej wcielającego się weń Kyle’a MacLachlana, niż scenarzystów), a tragiczna historia tego bohatera nieco pogłębiła fabułę.

Agent Ward jako dzika karta zużył się kompletnie już w pierwszym sezonie. W drugim, choć mocno rozwinięto jego wątek i przedstawiono origin postaci, wpływ jego działań na fabułę był tak naprawdę znikomy. Ward zaczął być takim Szpiegiem z Krainy Deszczowców, który wyskakuje jak diabełek z pudełka za każdym razem, gdy trzeba głównym bohaterom rzucić jakieś komplikujące fabułę kłody pod nogi. Jego relacja z Agentką 33 - w zamierzeniu najprawdopodobniej pogłębiająca i relatywizująca jego charakter - była najzwyczajniej w świecie nudna i, jak się okazało, wiodąca absolutnie donikąd. Co gorsza, Ward przeżył, a w trzecim sezonie jego rola urosła jeszcze bardziej i wygląda na to, że jeszcze przez jakiś czas pozostanie kluczową postacią.


Podsumowując - czy to był dobry sezon? Nie. Powielał większość wad i niedoróbek poprzedniego, cierpiał na częste spadki formy i, miejscami, dziwaczne pomysły (drużyna superzłoczyńców zgromadzona przez Cala w jednym z późniejszych odcinków budziła raczej śmiech, niż przerażenie). Czy był lepszy, niż pierwszy sezon? Zdecydowanie tak - postaci w końcu dostały coś do roboty, do pewnego stopnia ograniczono whedonizmy, pojawiały się naprawdę fajne odcinki i wątki, reżyseria na ogół była świetna (choćby znakomita scena akcji Skye nakręcona na jednym, długim ujęciu), choreografia walk i efekty specjalne wyglądają co najmniej przyzwoicie… mimo mojego smęcenia, jest wiele rzeczy, za które można ten sezon lubić.

Brak komentarzy: