piątek, 15 maja 2015

#1862 - MCU 09 - Captain America: The Winter Soldier

W czasie swoich popkulturowych doświadczeń zaobserwowałem pewne interesujące zjawisko, które - trochę kulawo - na własny użytek nazwałem "ambiwalencją drugiego rzutu oka" (po angielsku brzmiałoby to zapewne znacznie lepiej). Chodzi tu mniej więcej o przypadki, kiedy drugi seans filmowy/przejście gry/przeczytanie książki lub komiksu w jakimś stopniu zmienia moją opinię o danym dziele. Najlepszym przykładem jest chyba "Prometheus". 



Po pierwszym seansie uznałem ten film za absolutnie denny obraz, którego nie ratuje zupełnie nic. Kiedy po pewnym czasie obejrzałem go po raz drugi, przestałem zwracać uwagę na dziurawy scenariusz i płaskie postaci, a zacząłem dostrzegać pewne zalety - piękną scenografię, intrygujący wątek Davida, wspaniale wykreowany klimat Odległej Obcej Planety… Jasne, nadal nie jest to w moich oczach dobry film, ale kiedy przestałem irytować się kretynizmem fabuły odnalazłem w nim wiele rzeczy, które mogą się podobać. Piszę o tym, ponieważ doświadczyłem podobnego procesu w trakcie powtórnego oglądania "Captain America: The Winter Soldier". Jednak tym razem jego kierunek był przeciwny - z filmu, który po pierwszym seansie uznałem za chyba najlepszy dotychczasowy obraz z serii MCU po drugi seansie stał się w moich oczach… nadal najlepszym filmem Marvel Studios, ale niepozbawionym wad i uproszczeń, które psują odbiór całości. Ale tylko trochę, bo "Zimowego Żołnierza" nadal bardzo lubię i czerpałem z jego oglądania dużą przyjemność.

Najpierw może wspomnę o tych drobnostkach, które mnie irytowały. Naprawdę nie ma tego wiele, w dodatku większość z nich znajduje się w pierwszej połowie filmu. Chodzi mi o rzeczy ewidentnie głupie, które łamią widzowi kołek do zawieszenia niewiary. Choćby walka Steve’a z Batrockiem w trakcie operacji na Lemurian Star - Kapitan Ameryka, zamiast szybko i sprawnie wykończyć oponenta, wdaje się z nim w długą, bezsensowną walkę, w trakcie której daje się podpuścić villainowi i odrzuca tarczę (!), żeby pojedynek był uczciwszy i bardziej wyrównany (!!!). Przypominam, że Cap w tamtym momencie bierze udział w chirurgicznie zaplanowanej akcji odbijania zakładników i jego priorytetem powinno być bezpieczeństwo niewinnych ludzi, a nie udowodnienie dopiero co spotkanemu terroryście, że jest od niego lepszy. To militarna operacja, a nie karczemna bójka, na miłość thorską! Nie tak powinien się zachowywać superbohater i najlepszy (ani jakikolwiek kompetentny) żołnierz w historii ludzkości.


Ja rozumiem, że "The Winter Soldier" to mimo wszystko superbohaterski film akcji i jako taki ma prawo zawierać w sobie pewne przerysowania, ale jeśli logikę przedstawianych wydarzeń składa się na ołtarzu efekciarstwa, to jednak trudno takich zabiegów nie krytykować. Inną podobną rzeczą jest fakt, że Natasza - wieloletnia agentka S.H.I.E.L.D. - nie rozpoznała na zdjęciu Peggy Carter (choć wcześniej poprawnie zidentyfikowała Howarda Starka na zdjęciu obok). Nie wydaje się to prawdopodobne. Poza kilkoma sztucznymi linijkami dialogów i paroma kliszowatymi scenami (scena z tracącym przytomność Nickiem Fury mówiącym Steve’owi, żeby nie ufał nikomu) film utrzymuje stały, solidny poziom, nie wprawia w zażenowanie i nie obraża inteligencji widza - to, wbrew pozorom, dużo. Szczególnie na tle większości filmów superbohaterskich (nie tylko zresztą Marvela).

Jak już wielokrotnie wspominałem, lubię sytuacje, w których blockbustery starają się mówić o czymś. Nie muszą to być rzeczy specjalnie mądre czy głębokie, ale jeśli dany film przynajmniej ma ambicję zindywidualizować swoją fabułę poprzez odwołania do jakichś określonych dylematów, sytuacji czy motywów, to już na starcie otrzymuje ode mnie kilka plusów. "Captain America: The Winter Soldier" jest takim filmem… przynajmniej do pewnego momentu. Bardzo, bardzo mnie ucieszyło, kiedy zorientowałem się, że tematem filmu jest inwigilacja i idące za nią niebezpieczeństwo. S.H.I.E.L.D. buduje Hellicarriery, dzięki którymi będzie w stanie zapewnić sobie dostateczną siłę ognia, by uporać się z każdym zagrożeniem zewnętrznym lub wewnętrznym. Steve, którego ukształtowała drugowojenna retoryka (sam był zresztą jej częścią i symbolem) starcia dobrych Aliantów ze złymi Nazistami nie umie pogodzić się z wizją świata, który potrzebuje wiszącej na niebie spluwy, by być bezpiecznym miejscem. Cyniczny Nick Fury, który naoglądał się w czasie swojego życia trochę bardziej złożonych, mniej jednoznacznych konfliktów, uważa to za dobre rozwiązanie - albo przynajmniej akceptowalne mniejsze zło. Bardzo podobała mi się scena w windzie, w której Nick opowiada Capowi o swoim dziadku - subtelne, ale wyraziste nakreślenie poglądów Fury’ego poprzez sympatyczną anegdotę.

Do pewnego momentu ten motyw rozwijany się po prostu świetnie. Widzimy polityków podejmujących pochopne decyzje,  terrorystów manipulujących wydarzeniami celem osiągnięcia zamierzonych celów, Steve’a stojącego w rozkroku pomiędzy posłuszeństwem wobec władzy, a własnymi przekonaniami, konflikt cynizmu i idealizmu. W ramach postępu fabuły wszystko zdaje się zmierzać do gorzkiej konkluzji, że inwigilujące rządy mogą być groźniejsze od terrorystów, że strach może uruchomić procesy, które nie tylko nie uchronią nas przed zagrożeniem, ale same się nim staną. Że czasem ci dobrzy, którzy przedobrzyli stają się tymi złymi. I kiedy już wyciągałem szampana, żeby uczcić tak odważne i mądre zagranie w filmie superbohaterskim… z jakiegoś ciemnego kąta wypełzła Hydra. I wszystko wzięło w łeb. To nie S.H.I.E.L.D. jest złe - to Hydra, która zinfiltrowała tę organizację, niczym zachodni dywersant komunistyczne społeczeństwo. Nie ma szarości - jest czarno-biały konflikt. I widz pozostaje w krainie silnych kontrastów i łatwych odpowiedzi, a pięknie zarysowująca się puenta w pewnym momencie rozmywa się i znika. Nie ukrywam, że taki obrót spraw spowodował moje ogromne rozczarowanie - zamiast powiedzieć coś niełatwego o naszej rzeczywistości film daje nam banał. I niby można było się tego spodziewać, ostatecznie wciąż mamy do czynienia z superprodukcją dla mas, ale biorąc pod uwagę to, jak interesująco zapowiadała się konkluzja, nie umiem się za to na „Zimowego Żołnierza” nie gniewać. 

Żeby jednak była jasność - mimo tego, co napisałem powyżej nadal uznaję "The Winter Soldier" za film treściowo lepszy, niż większość superbohaterskiej papki, z jaką mamy do czynienia w ostatnich latach. Bracia Russo przynajmniej starali się opowiedzieć interesującą historię - i im się to udało, nawet jeśli zabrakło im odwagi (albo po prostu góra zawetowała ideę), by doprowadzić motyw "polityczny" filmu do jego logicznej konkluzji. Widać, że ten film nie powstał tylko po to, by tumblr miał z czego wykrajać sobie gifsety - niewiele w nim whedonizmów, "przefajnowionych" dialogów czy kiczowatych scen. W ogóle obraz ma bardzo dobre sceny "gadane" - to znaczy, że służą ekspozycji postaci i udzielaniu istotnych fabularnie informacji, a nie są jedynie czczą paplaniną, którą wypełnia się fragmenty filmu pomiędzy kolejnymi scenami akcji. "Captain America: The Winter Soldier" to znakomity thriller szpiegowski doskonale grający wolniejszymi scenami, sekwencjami akcji i twistami fabularnymi w taki sposób, by widz pozostawał w ciągłym skupieniu.


Kolejną świetną rzeczą jest danie wszystkim bohaterom pierwszoplanowym trochę głębi, dzięki którym są bardziej interesujący, niż - na przykład - robiący za barwne tło towarzysze Thora. Falcon ze swoją lojalnością i ciepłem, z jakimi odnosi się do Steve’a, Natasha, która zmaga się ze swoją przeszłością, Nick Fury dostający rykoszetem własnych zamierzeń… A pomiędzy nimi Steve, który ze wszystkich stara się być dobry i uczciwy w świecie, który dobry i uczciwy nie jest. Wszyscy mają jakąś podbudowę charakterologiczną, osobiste dylematy, które sprawiają, że łatwo jest uwierzyć w konflikty i spięcia pomiędzy nimi. To nie są ludzie-kartony, w których nie da się uwierzyć i którzy nie obchodzą widza. Pod koniec filmu każdy z bohaterów dramatu jest zmuszony w jakimś stopniu przewartościować swoje poglądy, obrać inną drogę życiową, przystosować się do nowego status quo. 

Tytułowego Zimowego Żołnierza zostawiłem sobie na sam koniec, bo dla mnie ta postać została w filmie trochę zmarnowana. Nawet więcej, niż trochę. Gdyby amputować z filmu wątek Bucky’ego, bez większych problemów dałoby się zachować spójność fabularną całości. Nie chcę przez to powiedzieć, że Zimowy Żołnierz był w tym filmie niepotrzebny - po prostu było go za mało i jego charakteryzacja ograniczyła się niemal w zupełności do badassowania na polu walki. Grający Bucky’ego Sebastian Stan miał niełatwe zadanie - musiał mimiką, grą aktorską i ekspresją „dograć” Bucky’emu pewne rzeczy niezawarte bezpośrednio w scenariuszu - jego powolne otrząsanie się z prania mózgu, jakie zafundowała mu Hydra, bezradność. Wyszło to po prostu znakomicie i w trakcie finałowej walki lepiej bawiłem się obserwując subtelne zmiany w mimice i zachowaniu Winter Soldiera, niż samą choreografię starcia. 

Co nie znaczy, że sama choreografia walk była zła. Wręcz przeciwnie - "Captain America: The Winter Soldier" wyróżnia się na tle pozostałych filmów Marvela scenami walk, które są bardziej realistyczne, niż w takim "Thorze" czy "Iron Manie". Oczywiście "bardziej realistyczne" nie oznacza "realistyczne" - Steve, Bucky et consortes nadal wyczyniają rzeczy nieosiągalne dla zwykłego człowieka, ale w starciach da się odczuć pewną fizyczną ociężałość, dzięki czemu łatwiej jest w nie uwierzyć. Rozpadające się zbroje z finału "Iron Man 3" czy "walka" z Thora z Korgiem w "Thor: The Dark World" wyglądały groteskowo z powodu przesadzonej kruchości ich uczestników rozsypujących się pod wpływem byle uderzenia. Drugi "Cap" ma tę przewagę, że w starciach uczestniczą żołnierze, szpiedzy i komandosi, a nie półbogowie i operatorzy supernowoczesnych zbroi bojowych - to wymusiło pewne stonowanie efekciarstwa scen akcji, dzięki czemu wyróżniają się one na tle innych filmów z MCU.


Krótko zatem - bardzo, bardzo lubię ten film. Nie jest pozbawiony wad, ale ma interesującą, spójną fabułę, rozwój charakterologiczny występujących w nim postaci, stara się powiedzieć coś interesującego o świecie, jest bardzo sprawnie zrealizowany i znakomicie zagrany. Jasne, nie jest absolutnie żadnym dziełem sztuki, ale gdyby wszystkie filmy Marvela stały na podobnym, solidnym poziomie, napsułbym sobie o wiele mniej krwi w czasie ich oglądania.

Autorem tekstu jest Michał Ochnik, który o kulturze popularnej i nie tylko pisze na blogu Mistycyzm popkulturowy. Grafika prezentowana w nagłówku pochodzi stąd.

Brak komentarzy: