poniedziałek, 2 listopada 2015

#1985 - Wyprawa Shackletona

„Trzeba mieć wytrwałość i wiarę w siebie. Trzeba wierzyć, że człowiek jest do czegoś zdolny i osiągnąć to za wszelką cenę” – słowa Marii Skłodowskiej-Curie mogłyby stanowić życiowe motto brytyjskiego podróżnika Ernesta Shackletona. Ponad 100 lat temu chciał być pierwszym człowiekiem, który postawi stopę na biegunie południowym. Nie udało mu się, uprzedził go w 1911 roku Roald Amundsen. Mimo to Antarktyda pozostała dla niego miejscem magicznym, które przyciągało niczym magnes. W kolejnym latach Shackleton uczestniczył w jeszcze dwóch ekspedycjach na skuty lodem kontynent. Ostatnia zakończyła się dla niego tragicznie.


W swojej debiutanckiej książce William Grill opowiada o wyprawie, która w założeniu miała być pierwszym pieszym przejściem Antarktydy od Morza Weddella do Morza Rossa i to przez biegun. Pewnie dla wszystkich podróżników z tamtego okresu ogromne znaczenie miało to, że są pionierami i odkrywcami. Wyprawa Shackletona miała być ostatnią wielką podróżą na ziemi. Eksploracja dziewiczej przestrzeni skutej lodem, walka z niesprzyjającym dla człowieka środowiskiem była nie lada wyzwaniem. A z drugiej strony była światowym wydarzeniem. Wszyscy uczestnicy liczyli na sławę, honor i chwałę… W końcu mieli przejść do historii, ale jak się okazuje, nie za wszelką cenę. Gdy wszystko się zaczęło sypać – statek ugrzązł w paku lodowym, a następnie, zmiażdżony przez lód, zatonął, ludzie zostali uwięzieni daleko do lądu – to imperatywem okazało się ocalenie wszystkich 27 członków załogi. Cel ekspedycji przestał mieć znaczenie, życie okazało się najcenniejsze.

Nie jestem nawet w stanie wyobrazić sobie, jak ciężko musiało być tym mężczyznom, którzy przez wiele miesięcy żyli na uwięzionym w lodzie statku, a potem na krze pod szalupami, z których zrobili sobie pseudodomki, którzy codziennie polowali na foki, ćwiczyli psy i musieli patrzeć jak lodowiec zabiera im szansę oclenia miażdżąc „Endurance”. Dla dowódcy wyprawy był to znak, że czas ruszać w drogę powrotną. Od tego momentu z dnia na dzień jest już tylko gorzej. Grill delikatnie sygnalizuje emocjonalne problemy jakie mieli załoganci, bardziej skupiając się na ich wytrwałości i samozaparciu.

Tym, co wyróżnia książkę i czyni ją niebywałą, jest zdumiewająca szata graficzna. Wszystkie ilustracje wykonane zostały analogowo za pomocą ołówków i kredek. Wyraźnie widać kolejne warstwy nakładane na siebie podczas kolorowania, zabieg ten ma w sobie coś urokliwego – przywodzi na myśl dziecięce kolorowanie. Użycie tego typu materiałów powoduje, że kolory nie są jednolite, miejscami przebija tło, jest wiele przebarwień i szaleńczych kresek. 

Jeśli spojrzeć na książkę tylko poprzez użyte kolory, to można powiedzieć, że przedstawia walkę między lodową bielą, oceanicznym, mroźnym błękitem, a ciepłym brązem ziemi. Kompozycja plansz jest zróżnicowana – od dwustronicowych rozkładówek, po niewielkie szkice postaci, ekwipunku, które ułożone zostały w długie ciągi enumeracyjne. Są też mapy, różnego rodzaju schematy i wykazy sprzętów.


Tekst sam w sobie jest prosty i bardzo rzeczowy, właściwie sprowadza się do przedstawienia jedynie suchych faktów. Klucząc między słowami, a zjawiskowymi ilustracjami czytelnik musi sam zbudować właściwą narrację. Pozycja angielskiego artysty to rasowy picturebook, w którym znaczenie pojawia się po cierpliwym wysublimowaniu sensu z treści i ikonografii. Nie jestem pewien, czy książka dobrze sprawdzi się podczas głośnego czytania, ale z pewnością świetna jest do opowiadania, najlepiej wspólnego. 

http://www.sklep.gildia.pl/literatura/277781-william-grill-wyprawa-shackletona

1 komentarz:

Agnes pisze...

No i czemu sobie tego nie kupiłam w Krakowie, no czemu?