„Trzeba
mieć wytrwałość i wiarę w siebie. Trzeba wierzyć, że człowiek jest do
czegoś zdolny i osiągnąć to za wszelką cenę” – słowa Marii
Skłodowskiej-Curie mogłyby stanowić życiowe motto brytyjskiego
podróżnika Ernesta Shackletona. Ponad 100 lat temu chciał być pierwszym
człowiekiem, który postawi stopę na biegunie południowym. Nie udało mu
się, uprzedził go w 1911 roku Roald Amundsen. Mimo to Antarktyda
pozostała dla niego miejscem magicznym, które przyciągało niczym magnes.
W kolejnym latach Shackleton uczestniczył w jeszcze dwóch ekspedycjach
na skuty lodem kontynent. Ostatnia zakończyła się dla niego tragicznie.
W
swojej debiutanckiej książce William Grill opowiada o wyprawie, która w
założeniu miała być pierwszym pieszym przejściem Antarktydy od Morza
Weddella do Morza Rossa i to przez biegun. Pewnie dla wszystkich
podróżników z tamtego okresu ogromne znaczenie miało to, że są
pionierami i odkrywcami. Wyprawa Shackletona miała być ostatnią wielką podróżą na ziemi.
Eksploracja dziewiczej przestrzeni skutej lodem, walka z
niesprzyjającym dla człowieka środowiskiem była nie lada wyzwaniem. A z
drugiej strony była światowym wydarzeniem. Wszyscy uczestnicy liczyli na
sławę, honor i chwałę… W końcu mieli przejść do historii, ale jak się
okazuje, nie za wszelką cenę. Gdy wszystko się zaczęło sypać – statek
ugrzązł w paku lodowym, a następnie, zmiażdżony przez lód, zatonął,
ludzie zostali uwięzieni daleko do lądu – to imperatywem okazało się
ocalenie wszystkich 27 członków załogi. Cel ekspedycji przestał mieć
znaczenie, życie okazało się najcenniejsze.
Nie jestem
nawet w stanie wyobrazić sobie, jak ciężko musiało być tym mężczyznom,
którzy przez wiele miesięcy żyli na uwięzionym w lodzie statku, a potem
na krze pod szalupami, z których zrobili sobie pseudodomki, którzy
codziennie polowali na foki, ćwiczyli psy i musieli patrzeć jak lodowiec
zabiera im szansę oclenia miażdżąc „Endurance”. Dla dowódcy wyprawy był
to znak, że czas ruszać w drogę powrotną. Od tego momentu z dnia na
dzień jest już tylko gorzej. Grill delikatnie sygnalizuje emocjonalne
problemy jakie mieli załoganci, bardziej skupiając się na ich
wytrwałości i samozaparciu.
Tym, co wyróżnia książkę i czyni ją niebywałą, jest zdumiewająca szata graficzna. Wszystkie ilustracje wykonane zostały analogowo
za pomocą ołówków i kredek. Wyraźnie widać kolejne warstwy nakładane na
siebie podczas kolorowania, zabieg ten ma w sobie coś urokliwego –
przywodzi na myśl dziecięce kolorowanie. Użycie tego typu
materiałów powoduje, że kolory nie są jednolite, miejscami przebija tło,
jest wiele przebarwień i szaleńczych kresek.
Jeśli spojrzeć na książkę
tylko poprzez użyte kolory, to można powiedzieć, że przedstawia walkę
między lodową bielą, oceanicznym, mroźnym błękitem, a ciepłym brązem
ziemi. Kompozycja plansz jest zróżnicowana – od dwustronicowych
rozkładówek, po niewielkie szkice postaci, ekwipunku, które ułożone
zostały w długie ciągi enumeracyjne. Są też mapy, różnego rodzaju
schematy i wykazy sprzętów.
Tekst sam w sobie jest
prosty i bardzo rzeczowy, właściwie sprowadza się do przedstawienia
jedynie suchych faktów. Klucząc między słowami, a zjawiskowymi
ilustracjami czytelnik musi sam zbudować właściwą narrację. Pozycja
angielskiego artysty to rasowy picturebook, w którym znaczenie pojawia
się po cierpliwym wysublimowaniu sensu z treści i ikonografii. Nie
jestem pewien, czy książka dobrze sprawdzi się podczas głośnego
czytania, ale z pewnością świetna jest do opowiadania, najlepiej
wspólnego.
1 komentarz:
No i czemu sobie tego nie kupiłam w Krakowie, no czemu?
Prześlij komentarz