czwartek, 8 maja 2014

#1594 - StormWatch

Autorem poniższego tekstu jest Krzysztof Tymczyński, a pierwotnie ukazał się on na łamach bloga poświęconego Image Comics, na który serdecznie zapraszam.

Pierwsza odsłona „Z archiwum Image” traktowała o komiksie nieco bardziej ambitnym, ale nie pozbawionym wad. Dziś natomiast zajmę się fragmentem pewnej serii, która dopiero po czterech latach swojego istnienia stała się czymś zdatnym do czytania. Ale gdy to już nastąpiło, trudno było oderwać się od lektury. Panie i panowie, oto „StormWatch”.


I znów zajmuje się komiksem, który już dawno nie należy do struktur Image Comics. Niestety, nic nie poradzę na to, że niemal wszystko, co najlepsze w początkowych latach istnienia wydawnictwa należało do studia WildStorm, które w 1999 roku zostało kupione przez DC Comics, aby tam dokonać swojego żywota w dwanaście lat później. Imprint stworzony przez Jima Lee miał jedno, spójne uniwersum, a wszystkie inne, autorskie komiksy ukazywały się w ramach osobnych linii typu Cliffhanger czy Homage. Świat WildStorm, podobnie jak uniwersum Marvela, oparty był o grupy herosów, ale skonstruowany był tak dziwnie, że chociaż najpopularniejszymi markami były „WildC.A.T.S.”, „Gen13” czy „Wetworks”, to jednak najważniejszą z punktu widzenia całości świata była właśnie „StormWatch”.

Seria ta była dokładnie tym, co wydawało Image na początku swojego istnienia – fabuły oraz sensu brak, mięśnie, większa lub mniejsza nagość, tanie efekciarstwa, bezmyślna nawalanka, ekstremalni herosi, ból głowy i oczu podczas lektury. Niska jakość tego tytułu mogła dziwić, ponieważ wśród jego scenarzystów były takie nazwiska, jak Ron Marz czy James Robinson, ale widocznie pisząc „StormWatch” dostosowali się do swoich poprzedników oraz następców. Ten stan utrzymywał się przez pierwsze 36 numerów i gdy wydawało się, że seria zaraz zostanie posłana do piachu, pojawił się niejaki Warren Ellis. I wraz z numer 37. serii, który ukazał się w czerwcu 1996 roku, dokonał prawdziwego cudu.

Wyobraźcie sobie grupę sześciu, siedmiu postaci kompletnie pozbawionych charakteru, których losy sprowadzały się do strzelania, bijatyk, znów strzelania i znów bijatyk. Przez ponad trzy lata lektury można o nich stwierdzić tylko tyle, że Hellstrike to playboy, Fuji jest Japończykiem, Cannon był grupowym idiotą, a Fahrenheit – kobietą. Oraz że wszyscy rwali się do bijatyk i strzelanin. W momencie gdy scenarzysta znany już z komiksów robionych dla Marvela, takich jak „Excalibur” czy „Hellstorm” objął stery w „StormWatch” nic nie wskazywało na to, że marka ta zostanie zapamiętana na lata. Jak to zrobił?


Przede wszystkim zauważył pewną zaskakującą rzecz – grupa herosów jest na usługach rządu i wykonuje jego polecenia, chociaż posiada środki i potęgę, które wystarczyłby do samodzielnego działania. Ponadto przekroczył pewną granicę w komiksach superbohaterskich i wprowadził do grupy tajny pododdział bez skrupułów zabijający niebezpiecznych superludzi. Wszystko to nie zadziałałoby w odpowiedni sposób, gdyby Ellis każdemu członkowi grupy nie nadał indywidualnego charakter. W ten sposób nawet postacie, którym życzyło się śmierci zaczęły być naprawdę interesujące. Najfajniej było to widać na przykładzie Hellstrike’a, który przestał jedynie, przepraszam za wyrażenie, rwać dupy, lecz okazał się inteligentnym facetem ze zdecydowanymi poglądami.

Warto wspomnieć jeszcze o nowych postaciach, które pojawiły się w „StormWatch”. Są wśród nich Jenny Sparks, Jack Hawskmoor, Swift, Apollo i Midnighter – czy coś mówi Wam ten skład? Tak, run Warrena Ellisa to długi wstęp do „The Authority”, które było flagowym okrętem WildStormu po przejściu do DC Comics. To jednak w „StormWatch” znacznie lepiej zarysowane zostały charaktery tych bohaterów – Ellis w końcu miał na to aż 25 numerów. Podobnie, jak w przypadku popularnego „Planetary”, część zeszytów dzisiaj opisywanego komiksu to pojedyncze historie, z reguły z udziałem tylko jednego członka składu. Na ich przykładzie wyraźnie widać, że scenarzysta na przestrzeni 22 stron potrafił stworzyć zamknięta i ciekawą fabułę.

Zresztą, w dłuższych formach Ellis też sobie dawał całkiem nieźle radę. W trakcie swojej pracy nad „StormWatch” było ich kilka, z czego najlepiej wyszła sześcioczęściowa „Change or Die”. To doskonały przykład tego, jak brytyjski scenarzysta chciał zmienić reguły rządzące przygodami herosów w kolorowych kostiumach. W tej historii trup ściele się gęsto, co rusz pojawiają się zaskakujące zwroty akcji, a status quo praktycznie nie istnieje. I bardzo dobrze, ponieważ czytelnik nie ma prawa nawet przez moment narzekać na nudę.


Nie można nie wspomnieć o dwóch rysownikach „StormWatch”, bo jeden z nich stał jedną z największych gwiazd amerykańskiego przemysłu komiksowego. Pierwszym współpracownikiem Ellisa był Tom Raney, który jako pierwszy nieco odszedł od propagowanego przez Image stylu rysowania i choćby dlatego warto o nim wspomnieć. A tym drugim jest oczywiście Bryan Hitch, który był wówczas u progu swojej wielkiej kariery. Już wtedy imponował nie tylko wielkimi, dwustronicowymi planszami, ale tym, że potrafił przy tym wyrobić się w terminie, czego od dobrej dekady nie można już o nim powiedzieć. Kilka zeszytów zilustrował jeszcze Phil Jimenez, ale nie odcisnął on na „StormWatch” tak dużego piętna, jak obaj wymienieni wcześniej rysownicy.

Komiks ten nie jest obecnie trudny do zdobycia, ale inną sprawą jest jego cena oraz jakość. DC Comics niedawno wznowiło cały run Ellisa w twardookładkowych wydaniach, które są stosunkowo drogie (kosztują w przeliczeniu około 100 zł) oraz w wersji z miękką okładką, które są tańsze (65 PLN), ale przy tym dość grube (400 stron), przez co ich żywotność może być bardzo słaba. Fajnie jednak, że zdecydowana wznowić się te pozycje, bo według mnie naprawdę warto posiadać „StormWatch” we własnej biblioteczce.

Brak komentarzy: