„Reinhardt”, czwarty
tom, „Wież Bois-Maury” jest albumem wyjątkowym. Z kilku
powodów. Po pierwsze, w żadnym z poprzednich nie wyeksponowano tak
silnie roli Aymar de Bois-Maury, o którym wreszcie można
powiedzieć, że gra pierwsze skrzypce. Po drugie – do tej pory w
serii Hermannowi udawało się trzymać realistycznej konwencji, a w
„Reinhardzie” od tej ortodoksji (w pewien sposób) odchodzi. I
wreszcie po trzecie – jest to wyraźnie najsłabszy z wydanych do
tej pory komiksów z cyklu.
Niestety, „Reinhardt”
prezentuje się najgorzej na tle pierwszego rzutu „Wież”, a
piszę to już po lekturze „Aldy”, następnej i do tej pory
ostatniej wydanej na naszym rynku, części cyklu. Nie zrozumcie mnie jednak źle, nie oznacza to
oczywiście, że jest to komiks słaby, ale
belgijskiemu twórcy przytrafiła się wyraźna obniżka formy. Cóż,
taki urok seriali – oczywistą oczywistością jest to, że
trafiają się w nich lepsze i gorsze momenty.
Historia jest
bezpośrednią kontynuacją wątków z „Germaina”. Pielgrzymka do
Santiago de Compostela okazała się owocna. Żona kupca, który był
eskortowany przez Aymara i Oliwiera, w cudowny sposób został
uleczona z dręczących ją dolegliwości i pobłogosławiona
dzieckiem. Teraz, bohaterowie ruszają w drogę powrotną do
Francji i kierują się na Bordeaux. Obecność rycerza wciąż jest
nieodzowna – na szlaku na pielgrzymów czekają różne niebezpieczeństwa.
W tej podróży Aymar spotka tytułowego bohatera, Reinhardta von
Kirstein. Reinhardt uczestniczył w wyprawach krzyżowych. Podczas oblężenia Jerozolimy został ranny i wzięty do
mauretańskiej niewoli. Sprzedany kalifowi Kordoby uniknął
niewolniczego losu ratując syna lokalnego kacyka. Teraz, wraca w
strony rodzinne, aby po śmierci swojego objąć we władanie ziemie należące do rodu. Pod jego nieobecność zajmował się nimi jego młodszy brat, Manfred.
Jak już się pewnie domyślacie konflikt między rodzeństwem von
Kirsteinów o ojcowiznę będzie osią fabularną historii w tym tomie.
Wydaje mi się, że z
dzisiejszej perspektywy klasyczna figura rycerza w literaturze to
sprawa przebrzmiała, niespecjalnie przystająca do współczesnych
realiów, choć przywoływana w np. literaturze patriotycznej.
Nawiasem mówiąc mam wrażenie, że nie docenia się wkładu, jaki
miały konstrukcje (Homera „Iliada”) i dekonstrukcje („Don
Kichote” Cervantesa) tej figury. Hermann w czwartym tomie przygląda
się Aymarowi właśnie przez pryzmat kreacji dwóch pozostałych, obecnych na
kartach komiksu rycerzy. Bierze na swój warsztat rycerski etos i zderza go z rzeczywistością.
Reinhardt jest zawsze
skorym do bójki gburem. Myli zwykłą głupotę z odwagą, która
powinna cechować dobrego rycerza. Zapatrzony w siebie, arogancki, wywyższający się
ponad innych przedstawicieli swojego stanu i ludzi gorzej urodzonych, zdaje się być zlepkiem tego, co w rycerzu najgorsze, a jednak budzi czytelniczą sympatię. W pewien sposób jest idealistą, najmocniej ze wszystkich postaci przewijających się w „Wieżach” do wartości, a ze swoją swadą przypomina klasycznych herosów-awanturników,
którzy uwielbiają pakować się w kłopoty. Manfred natomiast jest
jego odwrotnością (w pewnym sensie). To pozbawiony typowych rycerskich przymiotów tchórz, bardziej skory do wina, niż miecza. Jest chciwy, pozbawiony honory, a w dodatku można nim łatwo manipulować. Manfred, w przeciwieństwie do swego brata, potrafi również dostrzec swoje grzechy, a czytelnik widzi jego krzywdę i potrafi zrozumieć jego
motywację, szczególnie w obliczu gorzkiego, pełnego tragizmu
finału.
Hermann w bardzo
przekonujący sposób rozrysował dość banalny w gruncie rzeczy
konflikt o rodzinny majątek i udało mu się uniknąć klisz.
Dodatkowe napięcie w waśni von Kirsteinów wprowadza Aymar, lecz
niestety dramat rycerza Bois-Maury pozostaje nieprzekonujący. Jego
rozdarcie pomiędzy rycerskim honorem, a wcześniejszymi
zobowiązaniami, czyli danym kupcowi słowem, został przedstawiony w sposób papierowy. Zaskoczyło mnie, że Hermann
poległ na tym, co było zawsze mocną stroną historii z cyklu.
Złego wrażenia dopełnia finał, który związany z widoczną na okładce dziewczynką. Ona, wraz z tajemniczą „piękną panią” wprowadzają do komiksu nutkę fantasy, która w zestawieniu z bardzo konsekwentnie budowaną realistyczną wizją średniowiecza strasznie zgrzyta. Może i nawet takie, trochę niezrozumiałe odstępstwo od przyjętej konwencji, z przymrużeniem oka jakoś bym zaakceptował, gdyby nie to, że posłużyło autorowi, jako banalne „deus ex machina” w górskim finale historii.
Nic za to nie mogę zarzucić „Reinhardowi” pod względem wizualnym - w tym aspekcie Hermann utrzymuje się nadal w wysokiej formie. Belgijski klasyk brawurowo sprawdził się w zimowej scenerii Pirenejów i świetnie poradził sobie z dynamicznymi scenami walk (których w komiksie jest całkiem sporo).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz