czwartek, 29 maja 2014

#1609 - Nowhere Men vol. 1: Fates Worse Than Death

W zasadzie nie umiem logicznie wyjaśnić sposobu dobierania przeze mnie komiksów. Niektóre nabywam. bo lubię konkretną postać lub też jednego z twórców. Posiadam też parę klasyków, bo „muszę je mieć”, a obok nich znaleźć można kilka komiksów kupionych "bo lubię ". Pierwszym tom serii "Nowhere Men" zatytułowany "Fates Worse Than Death" należy do jeszcze innego typu. Ten nazywam „kupione, bo Eisnery”. I chociaż nie jestem w stanie powiedzieć Wam czy i ile dzisiaj opisywany komiks zdobędzie nagród, już teraz mogę zdradzić iż nieco żałuję równowartości dziesięciu dolarów, lecz być może nie do końca z powodów, których możecie się spodziewać.

"Nowhere Men" opowiada historię czterech niezwykle uzdolnionych naukowców, którzy zakładają firmę World Corp. Za pomocą niezwykłych wynalazków zmieniają świat, ale po kilku latach działalności coś się psuje. Jeden z nich ginie bez śladu, kolejny odwraca się od swoich przyjaciół, a pozostałej dwójce lat przybywa, czego nie można powiedzieć o siłach. I właśnie wtedy będą musieli zmierzyć się z rezultatem swoich eksperymentów, które zdecydowanie nie poszedł po ich myśli.

Pozwolę sobie zacytować Kubę G. z Pulp Warsaw, który stwierdził iż „"Nowhere Men" to chyba najfajniejszy z tych "pop-naukowych" komiksów teraz, sto razy bardziej jara mnie niż "The Manhattan Projects"”. Napisał to w chwili, gdy opisywany komiks leżał już na mojej półce od kilku dni i nie umiałem zabrać się za jego lekturę. Generalnie czasem nasze gusta potrafią się ze sobą zgodzić, więc w końcu znalazłem odrobinę czasu i zabrałem się za komiks, którego scenarzystą jest obecny redaktor naczelny Image Comics, Eric Stephenson, a za rysunki odpowiada Nate Bellegarde. 

Dlaczego kupiłem ten komiks, lecz nie umiałem się za niego zabrać? "Nowhere Men" znalazło się na moim celowniku w momencie, gdy ogłoszono nominacje do tegorocznych nagród Eisnera, a ponieważ za trejda zapłacić trzeba było zaledwie dziesięć dolarów, nie było to zbyt duże obciążenie dla mojego budżetu. Gdy wreszcie album do mnie dotarł przypomniałem sobie, że seria Stephensona i Bellegarde trapią straszne opóźnienia. Zapowiadana numery od 7 do 10 koniec końców wyleciały z oferty Image i ślad po nich zaginął. Bałem się, że zostaną z pierwszym tomem cyklu, który ma nikłe szanse na dokończenie. Niestety, zbyt mocno się nie pomyliłem.

I właśnie dlatego tez nieco żałuję kupna "Fates Worse Than Death". Chociaż historia zawarta w komiksie jest świetnie rozpisana, porywająca i obfitująca w zapadające w pamięć sceny, ostatecznie żegna nas otwartym zakończeniem i rozpoczętymi wątkami. Psuje to mocno końcową ocenę komiksu, który przez blisko 160 stron pokazywał, że faktycznie może śmiało konkurować z "The Manhattan Projects" w kategorii komiksów "pop-naukowych", jak to Kuba określił, chociaż moim zdaniem seria autorstwa Jonathana Hickmana jest minimalnie lepsza. Eric Stephenson zaskarbił sobie za to moją sympatie głównie sposobem, w jaki otwarcie porównywał założycieli World Corp do Beatlesów. Robił to nie tylko wprost ich tak nazywając, lecz nawet ubierając wymyślonych przez siebie bohaterów w podobny sposób oraz obdarowując ich podobnymi cechami fizycznymi.


Paradoksalnie, to nie założyciele wielkiej organizacji byli dla mnie najciekawszym elementem "Nowhere Men vol. 1: Fates Worse Than Death", ale dwunastka naukowców, którzy próbowali uciec z opanowanej przez tajemniczy wirus stacji kosmicznej. Gdy udaje im się trafić na Ziemię, każde z nich odkrywa u siebie niezwykłe zdolności. Ciekawość dalszych losów właśnie tej części obsady była dla mnie większa, niż zainteresowanie dalszymi losami „Beatlesów nauki”. Ci byli... właściwie bardzo typowi. Jeden przeraźliwie moralny, drugi skrywający tajemnice, trzeci nierozsądny i roztrzepany, a czwarty mściwy i zarozumiały. Na pierwszy rzut oka zupełnie do siebie nie pasują i tak samo można powiedzieć o większości komiksowych grup, z którymi mamy do czynienia. Ich dalsze losy są dość łatwe do przewidzenia, w przeciwieństwie do przywołanych już naukowców ze stacji kosmicznej. Gdy ich wątki stają się coraz bardziej interesujące, komiks dobiega końca. Teoretycznie w tej chwili powinienem napisać, że dzięki temu tylko z większą niecierpliwością czekać będę na kolejną odsłonę cyklu...

Za warstwę graficzną „Nowhere Men vol. 1: Fates Worse Than Death” odpowiada Nate Bellegarde, dla którego był to pierwszy tak duży projekt. Tu znów odniosę się do "The Manhattan Projects", ponieważ w tamtym przypadku niecodzienna kreska Nicka Pitarry bardzo szybko przypadła mi do gustu. W przypadku tego komiksu jest zgoła inaczej. Praktycznie przez cały tom nie umiałem przekonać się do artysty, który moim zdaniem zaliczył przez cały komiks tylko kilka naprawdę udanych plansz, a całość przyozdobił zupełnie odpychającą okładką, która z zamierzeniu miała chyba być... seksowna? Rock`n`rollowa? Sam niestety nie jestem pewien, a z całą pewnością nie mam zamiaru raz jeszcze dodatkowo na nią spoglądać, by się upewnić. Wiem na pewno, że zupełnie mi się nie podoba.

Jeśli idzie o dodatku obecne w wydaniu zbiorczym, to rzecz prezentuje się nieźle. W wydaniu zbiorczym znalazło się wszystko to, co można było otrzymać w zeszytach, a umieszczano tam także wywiady z naukowcami, plakaty reklamowe i inne materiały powiązane z World Corp, a także i innymi bohaterami „Nowhere Men vol. 1: Fates Worse Than Death”. Zabrakło jedynie kompletnej galerii okładek, co od razu przypominało kolejne tomy „The Walking Dead”. No cóż, Image Comics przyzwyczaiło mnie już do tego, że w komiksach za dziesięć dolarów na materiały dodatkowe liczyć zbytnio nie można.


Żałuję, że wydałem swoje pieniądze na ten komiks, ale tylko dlatego, że na mojej półce znalazło się miejsce dla komiksu, który prawdopodobnie nigdy nie zostanie dokończony. To w zasadzie jedyny minus tej historii, która miała szansę stać się na dłużej jedną z ciekawszych pozycji w ofercie Image Comics. Czy wartą nominacji do Eisnerów nie jestem do końca pewien, ale z cała pewnością "Nowhere Men vol. 1: Fates Worse Than Death" to komiks przemyślany, interesujący i wciągający. No i niedokończony. Moja ocena to 4/6

Brak komentarzy: