Autorem poniższego tekstu jest Krzysztof Tymczyński, a pierwotnie ukazał się on na łamach bloga poświęconego Image Comics, na który serdecznie zapraszam.
Naprawdę dużo wody upłynęło w każdej możliwej rzece, ale w końcu udało się – dotarłem do końca przygody z „Witchblade: Redemption”. W znakomitej większości kolejne akty tego cyklu oceniałem wysoko. Jak więc wypada finałowy, jak do pewnego czasu uważano, album Witchblade pisany przez Rona Marza?
Pod koniec trzeciej odsłony tego cyklu do fabuły wprowadzono postać detektywa Phippsa, który dzięki swojemu śledztwu dowiaduje się, że Sara Pezzini oraz Witchblade to jedna i ta sama osoba. Rozpoczyna on procedury mające na celu usunąć kobietę ze struktur policji oraz postawienie jej wielu zarzutów. Na jego nieszczęście, wplątuje się on w sam środek starcia bohaterki z sumeryjskim bożkiem o imieniu Diamat. Gdy jego życie zawiśnie na włosku, to właśnie osoba, którą chce zamknąć w więzieniu, okaże się jego ostatnią nadzieją na przetrwanie. To właśnie będzie treścią tomu numer cztery, który zamknięty zostanie jubileuszowym, 150. numerem regularnej serii z przygodami detektyw Pezzini.
Finałowa odsłona „Witchblade: Redemption” od samego początku niczym nie zaskakuje. Powiedzieć, że fabuła jest oklepana, to tak jakby nie powiedzieć nic. Wszystko idzie według ogranych schematów, w którym jedna osoba tak zażarcie chce zniszczyć drugą, że w końcu wpada w potężne tarapaty. Oficer Phipps, chociaż przez większość tomu jest jedynie postacią drugoplanową, konsekwentnie nie stara się nawet opuścić tego schematu, co doprowadza do przewidywalnego finału tomu. Na szczęście to co dzieje się wcześniej, jest o niebo lepsze.
Ron Marz zapowiedział, że „Witchblade” #150 będzie końcem jego pierwszego runu. Wtedy jeszcze nikt nie przypuszczał, że po zaledwie dwóch latach powróci. Od samego początku opisywanego tomu widać, że z jednej strony wpada w pewne schematy, to jednak z drugiej chce on zakończyć swoją przygodę z tytułem w sposób wybuchowy. Stąd też zapewne wykopanie mnóstwa postaci z przeszłości bohaterki, jak chociażby znów wspominanie o Jake’u McCarthym czy przypomnienie syna Kennetha Ironsa. W komiksie pojawia się także Angelus wraz ze swoją partnerką, trzy grosze dorzuca Patrick Gleason, a to nie wszystko. Naturalnie główną przeciwniczką Witchblade staje się postać kobieca, wspomaga gigantycznym... zresztą, przeczytajcie sami. W pewnym momencie można pomyśleć, że w historii robi się tłoczno, lecz nic z tego. „Witchblade: Redemption” jest świetnym przykładem na to, jak Ron Marz bardzo dobrze prowadzi wiele postaci jednocześnie. Każdy ma tu swoje pięć minut, nic nie sprawia wrażenia wymuszonego, ani też żadna z postaci nie powinna poczuć się pominięta. Wszystko byłoby naprawdę w jak najlepszym porządku, gdyby nie ten podły schematyzm, który co moment powraca wraz z postacią detektywa Phippsa.
I być może właśnie dlatego, ostatni rozdział komiksu zaprezentowany w „Witchblade: Redemption” zupełnie mi się nie spodobał. Był to jubileuszowy, sto pięćdziesiąty zeszyt serii i można było spodziewać się w nim historii przełomowej, swoistej wisienki na torcie upieczonym przez Marza. Być może część z Was się ze mną nie zgodzi, ale tego w tym numerze nie ma. Całość służy raczej przypomnieniu czytelnikom początku kariery postaci, co scenarzysta przykrył niebywale mało wiarygodnymi wątpliwościami detektyw Pezzini co do tego, czy być nadal nosicielka artefaktu. To, co przekonało ją do podjęcia końcowej decyzji, niemal zupełnie mi się nie spodobało. Od strony fabularnej zabrakło emocji, napięcia, numer jest świetnie narysowany, ale nawet Stjepan Sejic nie daje rady odwrócić uwagi od tego, że jubileusz po prostu zawodzi pod względem fabularnym. Nawet mając na uwadze finał trzeciego tomu „Artifacts”, który kompletnie przebudował uniwersum Top Cow, Ron Marz mógł wysilić się znacznie mocniej.
Jak już wspomniałem wyżej, w czwartym tomie „Witchblade: Redemption” nie zawiódł artysta. Sejic zajął się ilustrowaniem całości przedstawionej historii i jak to ma w zwyczaju, momentami potrafi naprawdę zachwycić odbiorcę. Szczególnie dobrze wypadają jego dwustronicowe splasze, na których potrafi umieścić tyle szczegółów, że czytelnik nie wie do końca na co patrzeć w pierwszej kolejności. Możliwość podziwiania jego prac jest tym cenniejsza, że obecnie artysta eksperymentuje ze swoim stylem, co osobiście uważam za zmianę na minus, niestety.
Jak zwykle Top Cow nie zawodzi jeśli chodzi o dodatki. Tom otwiera pewna ciekawostka, ponieważ na drugiej i trzeciej stronie znajduje się spis treści, który zawiera... błędy. Dziwi fakt takiego przeoczenia. Następnie mamy krótki wstęp Marca Silvestriego, który jak każdy z jego poprzedników chwali sześcioletnią pracę Marza z Sarą Pezzini. Już po lekturze komiksu przechodzimy do liczącej czternaście storn galerii okładek, w której znalazły się wszystkie warianty do jubileuszowego, 150. numeru serii, ale to jeszcze nie koniec. Dalej otrzymujemy materiały bonusowe, w których znajdziemy opinie o Ronie Marzu autorstwa osób, które z nim współpracowały przy „Witchblade”, komplet okładek serii zmieszczony na czterech stronach i wreszcie to, co spodobało mi się zdecydowanie najbardziej – oficjalny timeline losów detektyw Pezzini, znany nie tylko z łamów serii on-going.
Podsumowując, czwarty i zarazem ostatni tom „Witchblade: Redemption” określiłbym jako fajny i rozrywkowy komiks, który w pewnym momencie wpada w niezbyt miły dla czytelnika schemat, czego apogeum widzimy w najważniejszym, ostatnim i jubileuszowym zeszycie zbioru. Z tego też powodu nie mogę ocenić tego komiksu wyżej, niż na trójkę z plusem.
Naprawdę dużo wody upłynęło w każdej możliwej rzece, ale w końcu udało się – dotarłem do końca przygody z „Witchblade: Redemption”. W znakomitej większości kolejne akty tego cyklu oceniałem wysoko. Jak więc wypada finałowy, jak do pewnego czasu uważano, album Witchblade pisany przez Rona Marza?
Pod koniec trzeciej odsłony tego cyklu do fabuły wprowadzono postać detektywa Phippsa, który dzięki swojemu śledztwu dowiaduje się, że Sara Pezzini oraz Witchblade to jedna i ta sama osoba. Rozpoczyna on procedury mające na celu usunąć kobietę ze struktur policji oraz postawienie jej wielu zarzutów. Na jego nieszczęście, wplątuje się on w sam środek starcia bohaterki z sumeryjskim bożkiem o imieniu Diamat. Gdy jego życie zawiśnie na włosku, to właśnie osoba, którą chce zamknąć w więzieniu, okaże się jego ostatnią nadzieją na przetrwanie. To właśnie będzie treścią tomu numer cztery, który zamknięty zostanie jubileuszowym, 150. numerem regularnej serii z przygodami detektyw Pezzini.
Finałowa odsłona „Witchblade: Redemption” od samego początku niczym nie zaskakuje. Powiedzieć, że fabuła jest oklepana, to tak jakby nie powiedzieć nic. Wszystko idzie według ogranych schematów, w którym jedna osoba tak zażarcie chce zniszczyć drugą, że w końcu wpada w potężne tarapaty. Oficer Phipps, chociaż przez większość tomu jest jedynie postacią drugoplanową, konsekwentnie nie stara się nawet opuścić tego schematu, co doprowadza do przewidywalnego finału tomu. Na szczęście to co dzieje się wcześniej, jest o niebo lepsze.
Ron Marz zapowiedział, że „Witchblade” #150 będzie końcem jego pierwszego runu. Wtedy jeszcze nikt nie przypuszczał, że po zaledwie dwóch latach powróci. Od samego początku opisywanego tomu widać, że z jednej strony wpada w pewne schematy, to jednak z drugiej chce on zakończyć swoją przygodę z tytułem w sposób wybuchowy. Stąd też zapewne wykopanie mnóstwa postaci z przeszłości bohaterki, jak chociażby znów wspominanie o Jake’u McCarthym czy przypomnienie syna Kennetha Ironsa. W komiksie pojawia się także Angelus wraz ze swoją partnerką, trzy grosze dorzuca Patrick Gleason, a to nie wszystko. Naturalnie główną przeciwniczką Witchblade staje się postać kobieca, wspomaga gigantycznym... zresztą, przeczytajcie sami. W pewnym momencie można pomyśleć, że w historii robi się tłoczno, lecz nic z tego. „Witchblade: Redemption” jest świetnym przykładem na to, jak Ron Marz bardzo dobrze prowadzi wiele postaci jednocześnie. Każdy ma tu swoje pięć minut, nic nie sprawia wrażenia wymuszonego, ani też żadna z postaci nie powinna poczuć się pominięta. Wszystko byłoby naprawdę w jak najlepszym porządku, gdyby nie ten podły schematyzm, który co moment powraca wraz z postacią detektywa Phippsa.
I być może właśnie dlatego, ostatni rozdział komiksu zaprezentowany w „Witchblade: Redemption” zupełnie mi się nie spodobał. Był to jubileuszowy, sto pięćdziesiąty zeszyt serii i można było spodziewać się w nim historii przełomowej, swoistej wisienki na torcie upieczonym przez Marza. Być może część z Was się ze mną nie zgodzi, ale tego w tym numerze nie ma. Całość służy raczej przypomnieniu czytelnikom początku kariery postaci, co scenarzysta przykrył niebywale mało wiarygodnymi wątpliwościami detektyw Pezzini co do tego, czy być nadal nosicielka artefaktu. To, co przekonało ją do podjęcia końcowej decyzji, niemal zupełnie mi się nie spodobało. Od strony fabularnej zabrakło emocji, napięcia, numer jest świetnie narysowany, ale nawet Stjepan Sejic nie daje rady odwrócić uwagi od tego, że jubileusz po prostu zawodzi pod względem fabularnym. Nawet mając na uwadze finał trzeciego tomu „Artifacts”, który kompletnie przebudował uniwersum Top Cow, Ron Marz mógł wysilić się znacznie mocniej.
Jak już wspomniałem wyżej, w czwartym tomie „Witchblade: Redemption” nie zawiódł artysta. Sejic zajął się ilustrowaniem całości przedstawionej historii i jak to ma w zwyczaju, momentami potrafi naprawdę zachwycić odbiorcę. Szczególnie dobrze wypadają jego dwustronicowe splasze, na których potrafi umieścić tyle szczegółów, że czytelnik nie wie do końca na co patrzeć w pierwszej kolejności. Możliwość podziwiania jego prac jest tym cenniejsza, że obecnie artysta eksperymentuje ze swoim stylem, co osobiście uważam za zmianę na minus, niestety.
Jak zwykle Top Cow nie zawodzi jeśli chodzi o dodatki. Tom otwiera pewna ciekawostka, ponieważ na drugiej i trzeciej stronie znajduje się spis treści, który zawiera... błędy. Dziwi fakt takiego przeoczenia. Następnie mamy krótki wstęp Marca Silvestriego, który jak każdy z jego poprzedników chwali sześcioletnią pracę Marza z Sarą Pezzini. Już po lekturze komiksu przechodzimy do liczącej czternaście storn galerii okładek, w której znalazły się wszystkie warianty do jubileuszowego, 150. numeru serii, ale to jeszcze nie koniec. Dalej otrzymujemy materiały bonusowe, w których znajdziemy opinie o Ronie Marzu autorstwa osób, które z nim współpracowały przy „Witchblade”, komplet okładek serii zmieszczony na czterech stronach i wreszcie to, co spodobało mi się zdecydowanie najbardziej – oficjalny timeline losów detektyw Pezzini, znany nie tylko z łamów serii on-going.
Podsumowując, czwarty i zarazem ostatni tom „Witchblade: Redemption” określiłbym jako fajny i rozrywkowy komiks, który w pewnym momencie wpada w niezbyt miły dla czytelnika schemat, czego apogeum widzimy w najważniejszym, ostatnim i jubileuszowym zeszycie zbioru. Z tego też powodu nie mogę ocenić tego komiksu wyżej, niż na trójkę z plusem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz