Niedawno, po ponad dziesięciu latach, raz jeszcze przeczytałem cały "Kwartet aleksandryjski" Lawrence’a Durrella. Tetraksiąg kolejny raz zrobił na mnie piorunujące wrażenie. Kiedyś zachwycałem się emocjonalnymi więziami, które spajają życie bohaterów, duszą atmosferą opowieści, obrazem miasta – Aleksandrii (ten przerażający cytat: "Miasto, gdy kochasz w nim jedną istotę staje się światem"). A tym razem zwróciłem uwagę przede wszystkim na konstrukcję cyklu (choć sam Durrell dobitnie podkreślał, że jest to jedna książka, chociaż nie powinna być wydawana w jednym tomie).
Konsekwencje zmiany perspektywy z tomu na tom, powodują, że czytelnik patrzy na te same wydarzenia z odmiennych perspektyw. To z kolei implikuje przerażające odkrycie, że nie ma jednej Prawdy, że zależy ona od tego kto opowiada i komu. Wystarczy zmiana perspektywy, a okazuje się, że historia nie jest skończona, że można opowiadać ją w nieskończoność. Bernadeta Darska pisała: "Oczywiste pytanie, czyja wersja jest najbliższa prawdy, pozostaje bez odpowiedzi – jednej prawdy przecież nie ma, daje nam do zrozumienia autor, a ta, którą poznajemy, choć wysuwa się na plan pierwszy, to podlega jednocześnie unieważnieniu za sprawą konkurencyjnej opowieści".
Przepraszam, powyższy akapit, to może trochę przydługi wstęp. Przejdę do meritum, czyli do komiksu Wilhelma Sasnala, który nosi tytuł "Lawa". Chcąc nie chcąc, nadal myślę o "Kwartecie aleksandryjskim", a dokładnie o formalnym zabiegu zastosowanym przez Durrella: opowieść jest Prawdziwa dla tego, który opowiada i, jakby przy okazji, dla czytelnika, który pełen ufności i wiary wchodzi w świat przedstawiany.
Czytelnicze zaufanie, jakim zwykle obdarzamy autora, zostało skrzętnie wykorzystane przez Sasnala. Ułudę autentyczności potwierdza także edycja książki, która sposobem wydania i formatem przypomina szkicownik. Czytając, łapałem się na tym, że uważam, aby palcami nie dotknąć rysunków, bałem się, że zostawię smugę, rozmażę rysunek, który wykonano ołówkiem. Dodatkowo pozorność potwierdzenia fikcji spotęgowana została przez artystę poprzez pierwszą ilustrację, na której widzimy stopy w japonkach, lewą dłoń podtrzymującą notatnik, w którym ktoś rysuje stopy w japonkach i podtrzymywany na kolanach notatnik.
Jeszcze nie wiemy, kto rysuje, co konkretnie, dla kogo, gdzie ta osoba się znajduje, czy jest w pomieszczeniu, a może na zewnątrz. Przewracając kolejne kartki, liczymy na jakieś odpowiedzi, wyraźne podpowiedzi, jednakże ostatecznie dostajemy ich niewiele. Opowieść jest enigmatyczna: jest jakiś On, który pisze i rysuje ołówkiem w notatniku (Czy ten notatnik czytamy?), jest jakaś Ona. Nie poznajemy ich imion. Podróżują autostopem: kiedy? dokąd? – nie wiadomo dokładnie. Zatrzymują się niedaleko morza, w tle widać stożek wulkanu, na jęzorach lawy rozbijają namiot. Odwiedzający ich tubylcy mówią po hiszpańsku. Ile trwa ich wspólne bycie, tego też nie wiadomo. Wiele pytań, aż do "dziennikarskiego" epilogu, pozostaje bez odpowiedzi. Zresztą luki w opowieści jesteśmy zmuszeni wypełnić sobie sami.
Na planie emocjonalnym niewiele się dzieje. Akcja sunie powoli, niczym masy lawy spływające powoli w dół po stoku. Negatywne emocje, wybuchy, bohatera wiążą się ze szkicownikiem, z tym jak Ona, bez pozwolenia, go przegląda i czyta (Następnie zadaje pytania: "Dlaczego rysujesz mnie tak jak niewyglądam? I siebie też? Narysujesz mnie kiedyś tak jak wyglądam naprawdę?" – pytania na tyle ważkie, że czytelnik mimowolnie skupia na nich swą uwagę, ponieważ kwestionują prawdziwość, ujmują w nawias opowieść.) oraz w finale, gdy ginie.
Czy ma znaczenie, że Sasnal opowiada autentyczną historię? Chociaż im dłużej myślę o tej książce, tym bardziej stosowna wydaje mi się zmiana formy pytania na: czy powinno mieć znaczenie? Oczywiście natychmiast pojawiają się kolejne pytania: do jakiego stopnia i co jest w niej autentyczne? Prawdziwi są bohaterzy: Brittany-Jane Royal oraz Boaz Johnson. Prawdziwe jest miejsce akcji: wyspa Hawaiʻi, okolice Kalapana, miasta opuszczonego na wskutek wybuch wulkanu Kīlauea. Czy te, suche, fakty mają jakieś znaczenie dla interpretacji książki?
Zamiast zakończenia będzie cytat z Wiersza bez światła Marcina Świetlickiego:
A więc światło umarło, Wiele martwych świateł
leży przede mną, w tym bezkształtnym mroku.
Ze wszystkiego się zawsze uda robić wiersze,
z martwego światła także. Nawet jest pożytek
z ujadania sąsiadek. Z pana kierownika,
który się niebezpiecznie w Pana Boga bawi.
PS. Może dla niektórych czytelników będzie miało znaczenie, że książka pierwotnie ukazała się w USA i towarzyszyła miesięcznej wystawie Sasnala w Anton Kern Gallery w Nowym Jorku. Więcej szczegółów tu: klik! klik!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz