Autorem poniższego tekstu jest Krzysztof Tymczyński, a pierwotnie ukazał się on na łamach bloga poświęconego Image Comics, na który serdecznie zapraszam.
Dziś startuje z nową rubryką. W swoich założeniach „Z archiwum Image” ma być cyklem limitowanym (w planach mam 5-6 odsłon), poświęconym komiksom z początków istnienia wydawnictwa. Będę chciał wyławiać perełki, które pozytywnie wyróżniały się na tle innych tytułów, których fabuła ocierała się o dno, a rysunki wołały o pomstę do nieba. Oczywiście, jeśli zechcecie, mogę rozszerzyć tę rubrykę o komiksy słabe i jeszcze gorsze, charakterystyczne dla „wczesnego Image”, co przedłużyłoby jej istnienie. Wasze opinie zostawiajcie w komentarzach, ale dopiero po lekturze poniższego tekstu, którego bohaterem będzie „Deathblow”.
Michael Cray to jedna z wielu postaci stworzonych przez duet Jim Lee-Brandon Choi. W uniwersum WildStorm jest swoistym odpowiednikiem Punishera. Podobnie, jak Frank Castle, Deathblow, były rządowy agent do zadań specjalnych, nie posiada nadludzkich mocy i biega z ogromnymi karabinami. Jak większość postaci z WildStorm, w końcu i on doczekał się solowej serii on-going, która zadebiutował w lipcu 1993, a sam, jako postać po raz pierwszy pojawił się w pierwszym numerze w mini-serii „Darker Image”. Wydawało się, że będzie to taka sama bezsensowna rąbanka jak „WildC.A.T.S.” czy „StormWatch”, ale „Deathblow” okazał się komiksem nieco bardziej ambitnym…
… Na tyle, na ile historię o wielkim facecie z jeszcze większymi karabinami, z których robi częsty użytek można nazwać ambitną. Jednak na tle dziesiątek miałkich serii spod szyldu WS, słusznie dziś zapomnianych, pozycja ta pozytywnie się wyróżniała. Po pierwsze – dzięki kreacji głównego bohatera.
Główny bohater serii na samym jej początku dowiaduje się, że ma guza mózgu i jego dni są policzone. Z retrospekcji dowiadujemy się, że Cray wcześniej był członkiem elitarnej Team7, w dodatku jedynym pozbawionym nadludzkich mocy. Gdy z czasem jego przyjaciele odchodzili, by zakładać własne grupy operacyjne, on pracował w korporacji I.O. Oprócz swojej żony nie miał nikogo. Po jej śmierci u Michaela stwierdzono raka. Po tym, jak odszedł ze służby tuła się po świecie szukając celu, który nada jakiś sens jego ostatnim dniom.
Klimat towarzyszący serii jest momentami porażający. Świat Deathblowa jest smutny, pusty i pozbawiony nadziei. Początkowe numery w dużej mierze poświęcone zostały rozmyślaniom głównego bohatera, który wychodzi z aktualnych kłopotów, tylko po to, aby zaraz wkopać się w kolejne. Micheal Cray jest zrezygnowany. Nie dba o to czy przeżyje następną misję, bo i tak wie, że jego los jest przesądzony. W porównaniu do kolorowych nawalanek serwowanych przez WildStorm, skupienie się na takich wątkach to pewne novum. Ale nie spodziewajcie się komiksu moralnego niepokoju – „Deathblow” wciąż jest komiksem akcji i posiada wiele cech „wczesnego Image”. Fabuła jest mocno spłycona, a duet Lee-Choi, który odpowiada za scenariusz nie udźwignął ambitnego zadania, jakie sobie wyznaczył. Chociaż należą im się brawa za próbę podjęcia trudniejszego tematu, to dostosowując fabułę do standardów uniwersum WildStorm zwyczajnie polegli. Być może w rękach bardziej uzdolnionego scenarzysty zabieg ten okazałby się sukcesem. Lee z Choiem we dwóch nie otarli się o poziom nawet jednego dobrego scenarzysty. Warto zaznaczyć, że seria rozpędu nabiera dopiero w numerze piątym, gdy Deathblow otrzymuje wreszcie cel godny swoich ostatnich dni. Nie chcąc jednak psuć Wam niespodzianki nie zdradzę, na czym on polega.
„Deathblow” przetrwał na rynku ponad dwa lata i doczekał się 29 odsłon. Dzisiejszy tekst dotyczy jedynie numerów #2-13, ponieważ premierowy zeszyt cyklu był zwykłą rąbanką narysowaną przez Jima Lee, a dopiero od kolejnego zeszytu za rysunki zabrał się Tim Sale. Już po jego pierwszych pracach widać nadzwyczajny talent, który uczyni go jednym z najciekawszych współczesnych rysowników komiksowych. W pracy nad „Deathblow” był w pewien sposób „blokowany” przez wymogi ówczesnego Image. Główny bohater serii to heros umięśniony tak, że wydaje się iż jego mięśnie mają mięśnie, lecz Sale i tak w kilku miejscach pokazał to, za co później doceniano go przy okazji wielu wspólnych projektów z Jephem Loebem. Jeśli lubicie warstwę graficzną „Batman: Długie Halloween” czy „Spider-Man: Niebieski”, także i tutaj znajdziecie coś dla siebie.
Komiks ten został po latach zebrany w wydaniu zbiorczym i do niedawna ciężko było trafić na coś innego, niż wersję z drugiego obiegu, której cena przewyższała koszt dwanastu zeszytów składających się na tom. Na szczęście w zeszłym miesiącu DC wznowiło ten album i to w twardej oprawie. Według mnie warto w niego zainwestować te 25 dolców, choćby dla oprawy graficznej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz