niedziela, 19 lipca 2009

#204 - Trans-Atlantyk 47

Pierwszy numer "Blackest Night" - jedynego tegorocznego dużego eventu - nawiedził w minioną środę sklepy komiksowe i z miejsca otrzymał bardzo dobre, czy też wyśmienite recenzje dające nadzieję, że ten crossover naprawdę będzie tak wyśmienity jak się zapowiada (chociaż wypadałoby mieć w pamięci jako przestrogę pierwsze numery "Secret Invasion", które również były niczego sobie). Troy Brownfield z Newsaramy, jak zwykle przy tego typu wydarzeniach, postanowił podliczyć jak dużym obciążeniem dla portfela będzie "Najczarniejsza Noc". I tak: na wstęp do eventu składają się dwie serie "Green Lantern" i "Green Lantern Corps" - razem dziewięć zeszytów po 2.99$ każdy, co daje 26.91$; główne tytuły to ponownie wspomniane dwie wyżej serie plus samo ośmionumerowe "Blackest Night", których koszt to już 70.79$. Oprócz tego do sprzedaży trafią specjalnie na tę okazję przygotowane trzynumerowe tie-in'y (BN: Tales of the Corps, Superman, Batman, Titans, Wonder Woman) na które trzeba będzie poświęcić 47.85$. Wszystko to daje razem 145.55$ (przy czym należy wspomnieć, że prawdopodobnie nie wszystkie poboczne serie są już znane), co w przeliczeniu na nasze złotówki (przy średnim kursie dolara 3,06) daje około 450 peelenów. Sporo. Dla wspominających wspaniałe czasy z zeszłych wakacji - po kursie równo sprzed roku (2,02), obciążenie dla portfela byłoby o jakieś 30% niższe niż teraz i wyniosłoby prawie 295zł. Na pocieszenie dodam, że teraz każdy może "należeć" do Korpusu Czarnych Latarni - DC wraz z pierwszym numerem "Blackest Night" wypuściło czarne pierścienie, które za darmo były dodawane do komiksowych zakupów. Miło. (a.)

#1 Kilka tygodni temu pisaliśmy o zamknięciu serii Mike'a Allreda "Madman Atomic Comics" wraz z numerem siedemnastym i możliwości jego kontynuacji w przyszłości. Wygląda jednak na to, że na razie twórca Madmana bierze sobie dłuższy urlop od tej postaci i zajmie się innymi projektami. Na tę chwilę zaangażowany jest m.in. w tworzenie cotygodniowych plansz na potrzeby "Wednesday Comics" w których wraz z Neilem Gaimanem przedstawia przygody herosa o pseudonimie Metamorpho. Zaś na rok 2010 zapowiedziana została jego i Chrisa Robersona seria dla Vertigo "I, Zombie", opowiadająca o detektyw Gwendolyn Dylan, która jest również żywym trupem. Jak podano w kilku słowach zapowiedzi - można się spodziewać cmentarzy, duchów, wampirów i wilkołaków. Standard. (a.)

#2 San Diego Comic Con już za tydzień! Jedna z największych komiksowych imprez trwać będzie od czwartku do niedzieli i każdy z tych dni wypełniony jest po brzegi atrakcjami, co można łatwo sprawdzić na opublikowanym niedawno festiwalowym rozkładzie jazdy. Wydawcy wstrzymują się z ujawnianiem rewelacji na temat swoich planów wydawniczych, czekając na magiczne cztery dni oraz blask jupiterów i niczym mantrę powtarzają "więcej szczegółów na SDCC". Ja sam najbardziej czekam na szczegóły dotyczące pierwszego dużego crossovera w uniwersum Invincible i Savage Dragona "Image United", które mają zostać zaprezentowane na jednym z paneli. Udział w konwencie to również dobra okazja do zaopatrzenia się w komiksowe artefakty, które poza imprezą będą trudne do zdobycia. Ryan Ottley - artysta pracujący chociażby przy wspomnianym "Invincible" - specjalnie z tej okazji przygotował 75stronicowy zeszyt "Violence and Piggybacks" zawierający jego prace, który będzie można dostać za 15$ (dostępny również poza konwentem - w przypadku naszego kraju koszt tego wydawnictwa z wysyłką to niecałe 30$). Podobne wydawnictwo szykował Frank "Rysuję Wielkie Tyłki" Cho, którego piąta część "Scribbles And Sketches" miała ukazać się w liczbie 2500 egzemplarzy. No właśnie - miała. Artysta znany z tworzenia erotycznych wariacji ze znanymi bohaterkami, posłał do druku swój albumik nie czekając na zgodę edytorów z Marvela, DC i innych wydawnictw na wykorzystanie postaci do których prawa one posiadają. I się przeliczył. Poprawiona wersja szkicownika - nie zawierająca feralnych siedmiu stron, które zostaną zastąpione innymi grafikami - będzie dostępna dopiero na jesieni na Baltimore Comicon, a Cho ma do tego czasu czym palić w swoim kominku.. (a.)

#3 Joe Quesada poinformował w swojej cotygodniowej rubryce na CBR, że koniec "Dark Reign" jest już dokładnie zaplanowany i zbliża się nieuchronnie. Zapewne dużą rolę odegra w nim Songbird, której obecnym marzeniem i celem jest pozbycie się Normana Osborna wraz z jego wersją Thunderboltsów i przywrócenie tej drużynie dobrego imienia, na które pracowała latami. Pomóc mają jej w tym starzy członkowie tej grupy, których reunion będzie miał miejsce od 134 numeru serii. Ciekaw jestem czy w zrzuceniu z tronu Zielonego Goblina będą mieli udział również Avengersi o których powrocie do w miarę oryginalnego składu (Cap, Iron Man, Thor, Yellowjacket) przebąkuje się od jakiegoś czasu? (a.)

#4 W trzecią środę sierpnia do sklepów trafi pierwszy numer pięcioczęściowej miniserii "Days Missing" (Archaia) opowiadającej o najważniejszych dniach w historii świata. Jednak jest z nimi pewien problem - nikt o nich nic nie wie, nikt o nich nie pamięta. Wszystko za sprawą tajemniczego i nieśmiertelnego bytu określanego mianem Gospodarza, który posiada moc wymazywania pewnych zdarzeń z historii naszej planety. Akcja pierwszego numeru będzie miała miejsce w Afryce, gdzie pojawi się zagrażająca całemu światu nieznana mutacja wirusa Ebola, a wspomniany Gospodarz będzie starał się pomóc naukowcom w wynalezieniu szczepionki. Pierwszy numer jest dziełem Frazera Irvinga (grafika) i Phila Hestera (scenariusz), który przy drugiej odsłonie historii zostanie zastąpiony przez Davida Hine'a (ale wróci przy kolejnych numerach). Jego cena to zaledwie 99 centów więc może warto dać tej serii szansę. Przykładowe strony i komplet okładek w tym miejscu. (a.)

#5 Bardzo dobre wieści dla fanów Hellboya - Mike Mignola wraca do rysowania przygód swojego czerwonego bohatera! Ma to jednak nastąpić dopiero w przyszłym roku, zaraz po tym jak Pan M. zakończy prace nad komiksem nie związanym z uniwersum Chłopca z piekła, utrzymanym w klimacie jego one-shota z 2002 roku "Amazing Screw-On Head". Twórca obiecuje, że przyszła historia, którą zarówno napisze jak i narysuje, będzie znaczącym krokiem ku naprawdę mrocznemu finałowi. Zanim to jednak nastąpi swoją kolejną mini-serię dostanie Lobster Johnson, w której zostaną przedstawione jego losy z początku lat 30 ubiegłego wieku, oraz dokończone zostaną takie serie jak "Witchfinder: In the Service of Angels", "Hellboy: The Wild Hunt" oraz niedawno rozpoczęta "B.P.R.D.: 1947". A już jutro za sprawą Egmontu do sprzedaży trafi poprzedni rocznik z przygodami grupy założonej przez Trevora Butterholma "B.B.P.O.: 1946"! (a.)

#6 Jeszcze raz odnośnie przyszłorocznych nowych serii od Vertigo - w styczniu 2010 roku do sklepów trafi pierwszy numer (z trzech) mini-serii "Joe The Barbarian". Scenarzysta komiksu Grant Morrison, zapowiada go jako połączenie filmów "Kevin sam w domu" i "Władca Pierścieni". Historia traktować będzie o chłopcu chorym na cukrzycę, który pozostawiony sam w domu zapomina wziąć swoich leków i zapada w dziwny stan podczas którego ma halucynacje w których zabawki z jego pokoju zaczynają żyć własnym życiem. Za stronę graficzną odpowiedzialny jest Sean Gordon Murphy ("Hellblazer"), który swego czasu umieścił dwie strony z komiksu na swoim deviantarcie, na których widać i Batmana i Robina i Transformersy i sporo innych bohaterów z lat dziecięcych. Natomiast tutaj dwie inne plansze - znacznie spokojniejsze. Graficznie zapowiada się niezła petarda, a o scenariusz też bym się raczej nie martwił. (a.)

#7 Październikowy "Punisher: Frank Castle" z Marvelovego imprintu MAX będzie 75 odsłoną serii, która jeszcze jakiś czas temu nosiła tytuł "Punisher MAX". W związku z tym małym jubileuszem, czytelnicy po raz kolejny będą mieli szansę powrócić do feralnych wydarzeń z Central Parku, które były również narodzinami Punishera. W specjalnym zeszycie o podwójnej objętości swoje historie przedstawią tacy scenarzyści jak Charlie Huston, Gregg Hurwitz, Peter Milligan, Duane Swierczynski czy Thomas Piccirilli, a ilustracje do nich popełni między innymi Ken Lashley, Laurence Cambpell oraz Das Pastoras. Zaraz po tym powrocie do przeszłości, seria z przygodami Franka Castle zostanie zrestartowana do numeru pierwszego. Za vol2 odpowiadać będą Jason Aaron oraz Steve Dillon i w pierwszych zeszytach nowej serii, po raz pierwszy w historii imprintu MAX, zaprezentują swoje wersje Kingpina i Bullseye'a. Mam nadzieję, że nie będzie to po prostu kalka klimatów znanych z regularnego uniwersum. A jeśli już jestem przy MAX seriach - kolejna odsłona "Strange Tales" przy której pracują tacy artyści jak Paul Pope czy Jason wyjdzie w ramach imprintu Marvel Knights, a nie właśnie MAX jak to wcześniej zapowiadano. (a.)

#8 Scenarzysta Joe Kelly, znany ze swojej ponad 30numerowej przygody z serią "Deadpool" za którą do dziś wychwalany jest pod niebiosa, gościnnie napisze 611 zeszyt "Amazing Spider-Mana". I nie powinno to dziwić, ale w tym właśnie numerze swoje siły połączy Peter Parker i właśnie gadatliwy Deadpool, który swoją drogą coraz częściej pojawia się w gościnnie w przeróżnych seriach Marvela. Oprócz pojedynku na sieć i katany, będzie to dla tych dwóch żartownisiów również prestiżowa bitwa o tytuł "Mistrza Ciętej Riposty" w której każdy z nich będzie chciał mieć ostatnie słowo. Jak mówi Pan Kelly, zeszyt ten będzie typowym niezobowiązującym spotkaniem herosów, w którym obejdzie się bez większych reperkusji i przełomów w ich życiu. Nie wyklucza również większego spotkania tych bohaterów w przyszłości, ale na razie za wcześnie jest na jakiekolwiek szczegóły. Numer ten zilustruje Eric Canete (o którym Joe mówi, że zawsze chciał z nim pracować), a zaprezentowana już fenomenalna okładka jest dziełem Skottiego Younga, który postanowił dzięki niej przypomnieć wspaniałe lata 90te i erę królującego wtedy Roba Liefelda. (a.)

"Geek Honey of the Week"
(w dniu dzisiejszym Emma Frost w wykonaniu lubiącej się przebierać Riki LeCotey)

sobota, 18 lipca 2009

#203 - Saga o Potworze z Bagien #2: Miłość i śmierć

Potwór z Bagien po raz pierwszy na kartach komiksu pojawił się w 1971 roku, w 92 numerze serii „House of Secrets”. Do pewnego momentu był to klasyczny pulpowy heros, który nabył swoje niezwykłe moce w wyniku jakiegoś kuriozalnego wypadku i poświęcił swoje życie w walce z szeroko pojętym złem. I pewnie takim zostałby zapamiętany w wąskim gronie miłośników kolorowych zeszytów, gdyby DC Comics w obliczu strat, jakie przynosiła seria Saga of Swamp Thingzdecydowała się na jej zamknięcie, a nie oddanie w ręce mało znanego, brytyjskiego scenarzysty, co miało miejsce w 1983. Tym scenarzystą był niejaki Alan Moore.

Postać stworzona przez Lena Weina i znakomitego rysownika Berniego Wrightsona była dla przyszłego autora „Strażników” czy „Zabójczego Żartu” prawdziwą trampoliną do kariery w amerykańskim przemyśle obrazkowym i jednym z pierwszych objawów komiksowej rewolucji, która miała dopiero nastąpić. Alan Moore Potwora z Bagien zdefiniował na nowo, a niejako przy okazji przyczynił się do założenia wielce zasłużonego imprintu Vertigo, publikującego komiksy przeznaczone dla dorosłego czytelnika. W przypadku „Sagi o Potworze z Bagien” wyświechtane frazesy o rewolucyjnych zmianach, że „nic nie będzie już takie samo”, którymi czytelnicy są nieustannie bombardowani, było jak najbardziej uzasadnione. „Stary” Swamp Thing zginął, aby „nowy” mógł zostać wymyślony ponownie. Doprawiony smakowitą estetyką grozy, z nienachlanym ekologicznym przesłaniem i ezoteryczno-magicznymi wtrętami. „Saga o Potworze z Bagien” była dla Moore`a komiksowym poligonem doświadczalnym, a samo zielone monstrum stało się laboratoryjną świnką, na której wybitny scenarzysta testował swoje pierwsze zakręcone pomysły. Znacznie poszerzył granice produkowanego seryjnie komiksu, sprawdzał ile da się wycisnąć z formy 24-stronicowego odcinka „przygód” i często wystawiał na próbę cierpliwość… cenzorów. Jego seria była bowiem pierwszym tytułem z głównego obiegu pozbawionym charakterystycznego stempla Comics Code Authority, którym oznaczano pozycję przeznaczone odpowiednie dla małoletniego odbiorcy, bo Moore z założenia pisał ją dla dorosłego czytelnika.

W historiach zebranych w „Miłości i śmierci” scenarzysta próbuje się w różnych konwencjach i stylach. Tom otwiera symboliczny „Pogrzeb” pogłębiający mitologię Potwora, w którym Alec Holland raz jeszcze przeżyje tragiczny wypadek na bagnach Luizjany. Najdłuższa, bo aż trzyczęściowa, tytułowa historia jest opowieścią grozy, która niestety nie może mnie już przestraszyć. Trudno natomiast nie docenić jej swoistego epilogu („W dole, wśród zmarłych”), będącej błyskotliwą wariacją na temat infernalnej części „Boskiej Komedii” Dantego, zlokalizowaną w komiksowym uniwersum DC, z gościnnymi występami takich postaci jak Demon, Spectre czy Phantom Stranger. W „Opuszczonych domach” spotkamy się ze znanymi z kart „Sandmana” Kainem i Ablem, by raz jeszcze przenieść się do krainy Śnienia. Zamykający zbiorek „Wiosenny rytuał” to fantazyjny opis seksu uosobienia natury z ludzką kobietą, podany w fikuśnej, New Age`owej metaforyce.

Jak widać opowieści przedstawione w drugim tomie cechuje duża różnorodność, na wszystkich jednak w równym stopniu swoje piętno odcisnął czas. Najgorzej obszedł się z przeładowaną tekstem narracją, choć akurat Moore miał zawsze skłonności do mocno literackiego, kwiecistego stylu opowiadania historii oraz z oprawą graficzną. Rysunki z lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku obecnie prezentują się nieco archaicznie, ale nie można odmówić im pewnego uroku. Ciężko wyróżnić któregoś ze spółdzielni grafików pracujących przy oprawie wizualnej albumu, ale najlepsze wrażenie pozostawili chyba Steve Bissette i Shawn McManus.

Warto było czekać te dwa lata na kontynuację „Sagi o Potworze z Bagien”, choć pewnie czas oczekiwania na kolejny tom będzie podobny. Nie do końca rozumiem decyzję Egmontu, aby serię pod wieloma względami podobną do równolegle publikowanego „Hellblazera” wydawać w ramach twardookładkowej kolekcji „Obrazów Grozy”. Szkoda, że nic się już z tym nie da zrobić. Bo głupio teraz wydawcy zmieniać całkowicie format i cykl wydawniczy, a czytelnik kręcący nosem na takie kombinacje rad nierad musi uzbroić się w cierpliwość.

niedziela, 12 lipca 2009

#202 - Trans-Atlantyk 46

W czerwcu 1987 roku na łamach "Amazing Spider-Man Annual" #21 sakramentalne "TAK" powiedzieli Peter Parker i Mary Jane. Dwadzieścia lat później ślub ten został wykasowany za sprawą Quesady i Straczynskiego, ale fani wiedzą swoje i z taką decyzją zupełnie się nie zgadzają, czekając na odkręcenie całego "One More Day". Natomiast dwadzieścia dwa lata później - dokładnie wczoraj - wyczyn Człowieka Pająka powtórzył nie kto inny jak Kuba "Julek" Oleksak! Tak więc Kubo, na ręce Twoje składam życzenia stu lat szczęśliwości u boku swojej wybranki, dużo zdrowia, pomyślności i wyrozumiałości z jej strony dla tak dziecinnego hobby jakim są kadry i dymki! Z tego co głoszą plotki She-Hulk, Batwoman, Ms. Marvel i Emma Frost żałują straconej szansy.. Raz jeszcze najlepszego! (a.)

#1 Wiele wskazuje na to, że w drugiej połowie tego roku w komiksowym świecie królować będzie czerń. W najbliższą środę uniwersum DC zaatakuje Black Hand wraz z pierwszym numerem "Blackest Night". "Najczarniejsza z Nocy" jest trzecią częścią Latarnianej trylogii Geoffa Johnsa (poprzedzały ją "Green Lantern: Rebirth" i "Sinestro Corps War") o której pierwsze informacje pojawiły się wraz z jubileuszowym, 25tym numerem "Green Lantern" na początku ubiegłego roku. Od wielu miesięcy wydawnictwo wypuszczało mnóstwo pobudzających apetyt informacji, o których na bieżąco informował Julek w poprzednich Trans-Atlantykach. Mimo, że nie jestem fanem DC to na "Blackest Night" patrzę z dużymi nadziejami i jeśli ktoś podobnie jak ja czuje się nieco zagubiony w całej sytuacji (czyt. niezaznajomiony z runem Johnsa) to DC Multiverse przygotowało listę rzeczy do nadrobienia przed tym wielkim eventem. Zaś dla niezdecydowanych jest jeszcze "10 powodów, dlaczego powinieneś przeczytać Blackest Night". (a.)

#2 Drugiego lipca na blogu The Source ogłoszono, że Zachód spotka się ze Wschodem. Na kartach komiksowej mini-serii prominentni super-herosi DC z Justice League wystąpią ramię w ramię i peleryna w pelerynę z The 99, grupą islamskich bohaterów, z których każdy reprezentuje jeden z przydomków Allacha znanych z Koranu. Informacja okazała się na tyle interesująca, że przebiła się do polskiej prasy (krótka notka na ostatniej stronie zeszłotygodniowego „Dziennika”). Zbyt wiele szczegółów odnośnie serii DC nie zdradziło. Wiadomo jedynie, że scenarzystą będzie Argentyńczyk Fabian Nicieza („X-Men”, „Cable and Deadpool”), który już pracował przy komiksach wydawnictwa Teshkeel Comics. (j.)

#3 Wychwalany przez wielu - również przeze mnie - geniusz Eda Brubakera i fantastyczność prowadzonej przez niego serii "Captain America" straciły kilka punktów "boskości" po lekturze wywiadu jakiego udzielił dwukrotny zdobywca Eisnera serwisowi Newsarama. Okazuje się bowiem, że to chyba nie Bru wpadł na pomysł uśmiercenia bohatera (a był to raczej wynik rozmów nad "Civil War" i sugestia kogoś innego), który miał początkowo pozostać martwym jedynie przez sześć numerów (jak na razie jest po tamtej stronie od 26ciu). Dodatkowo fakt, że to Bucky będzie nosił kostium Kapitana nie był dla Eda tak oczywisty jakby się to mogło wydawać - w podjęciu takiej a nie innej decyzji pomógł mu nie kto inny jak znienawidzony przez wielu Jeph Loeb. Pomyśleć, że gdyby nie pomoc innych, to śmierć Steve'a Rogersa mogłaby być tradycyjną kilku numerową historią o szybkim zmartwychwstaniu o której teraz już nikt by pewnie nie pamiętał.. (a.)

#4 Superman jako bohater cotygodniowych, gazetowych stripów? Właściwie to czemu nie! DC szukające nowych sposobów promocji swoich produktów, chwyciło się tak oczywistej, wydawałoby się, metody. Począwszy od zeszłej środy Człowiek ze Stali, co tydzień będzie pojawiał się na stronach USA Today w krótkiej, jednopanelowej historyjce, będącej przedrukiem z „Wednesday Comics”, którego pierwszy numer ukazał się w zeszły wtorek (16 stron dużego formatu za $3.99). Nawiasem mówiąc ten projekt DC wart jest jakiegoś szerszego omówienia. Cała historia ma zamknąć się w 12 odcinkach, a jej autorami będą John Arcudi („The Mask”, „Doom Patrol” vol. 3) i Lee Barmejo („Joker”, „Lex Luthor: Man of Steel”). (j.)

#5 Czy marzyłeś o tym by być rozdartym na pół, zdekapitowanym czy też może zmiażdżonym? Jeśli tak, to Rick Loverd ma coś do zaoferowania. Scenarzysta nowej serii "Berserker" (Top Cow) postanowił wciągnąć czytelników do komiksu i tam - posługując się talentem rysownika Jeemy'ego Hauna - się nad nimi poznęcać. Wystarczy tylko wypełnić prosty formularz (imię, nazwisko, mail, data urodzenia) na tej stronie i liczyć na łut szczęścia. Zwycięzca będzie mógł zasugerować w jaki sposób chciałby zostać pozbawiony życia, a dodatkowo, na pamiątkę dostanie pierwszy numer serii podpisany przez twórców. Dla zastanawiających się, czy "Berserker" jest dla nich odpowiednim miejscem do rozpoczęcia (i jakby nie patrzeć zakończenia również) kariery w komiksie, zachęcam do zapoznania się z numerem zerowym oraz zajawką numeru pierwszego. (a.)

#6 Wiadomo już, kto będzie pisał „Batmana” po dosyć krótkim występie Judda Winnicka i Marka Bagley`a. W październiku pałeczkę przejmie rysownik Tony Daniel („Spawn”, „Batman”), który swoje pisarskie szlify zdobywał przy okazji „Battle for the Cowl” i spotkał się raczej z ciepłym przyjęciem fanów. Jego przygoda z Mrocznym Rycerzem ma potrwać tylko sześć numerów. Nieco dziwię się redaktorom bat-tytułów, że ryzykują i oddają jeden ze swoich wiodących tytułów w ręce nieopierzonego żółtodzioba, zamiast postawić na jakiegoś sprawdzonego i uznanego twórcę. (j.)

#7 Marvel wszelkimi chwytami próbuje uczynić swe komiksy jeszcze bardziej atrakcyjnymi dla czytelników - ostatnia inicjatywa wydawnictwa polega na powrocie do wspaniałych lat 90tych XX wieku i przywróceniu takich gadżetów jak hologramy i foliowe okładki. Tyle, że tym razem Dom Pomysłów postanowił połączyć te dwie rzeczy w jedną i tym samym powstał.. foliogram. Zeszyty, które jako pierwsze zapiszą się w historii komiksu jako posiadacze takich bajerów to "Ultimate Comics Avengers", "Ultimate Comics Spider-Man" i "Ultimate Comics Armor Wars" ze startującej na nowo linii Ultimate. Jak zapewnia David Gabriel - osoba odpowiedzialna w Marvelu za sprzedaż i nakład - jest to ukłon do czytelników, którzy wymagali odpowiedniego potraktowania najważniejszych komiksów. Oczywiście będzie to jeden z wariantów okładek, pozostałe nie będą zawierać błyszczącej tarczy Kapitana Ameryki czy "wyłażącej" z okładki sieci Spider-Mana. Czy znajdzie się ktoś kto przypomni wydawnictwu jak niezliczona ilość wariantów wpłynęła na komiksowy rynek w drugiej połowie lat 90tych? (a.)

#8 Obecnie mutanci Marvela są pochłonięci przyjmowaniem w San Francisco Normana Osborna, ale za sprawą scenarzysty Scotta Gray`a („Doctor Who”) i pochodzącego z Brazylii rysownika Rogera Cruza („Hulk”, „Uncanny X-Men”, „Silver Surfer”) wrócimy do jednego z najlepszych okresów w bogatej historii X-Menów. Fabuła „Uncanny X-Men: First Class” rozgrywa się za czasów współpracy Chrisa Claremonta i Johna Byrne`a, kiedy kształtowała się druga generacja X-Men, zapewne przez niejednego czytelnika Semiców wspominana z sentymentalnym rozrzewnieniem. Mając na uwadze, że tytuły z cyklu „First Class” prezentowały raczej mizerny poziom, a twórcy to raczej druga i trzecia liga nie spodziewam się cudów, ale z niejaką przyjemnością wrócę do krainy mojego komiksowego dzieciństwa. (j.)

"Geek Horse of the Week"
(tak dla odmiany)

środa, 8 lipca 2009

#201 - Zoo zimą

Jiro Taniguchi wyrobił sobie solidną markę na polskim rynku swoimi pracami i dał się poznać, jako wszechstronny artysta komiksowy. Ilustrator wzruszającej opowieści europejskiego klasyka, Moebiusa („Ikar”), autor pełnych dynamiki kadrów w samurajskiej „Księdze Wiatru” czy nawiązujący do prozy Jacka Londona portrecista zmagań człowieka z przyrodą („Wędrowiec z Tundry”). Jakie oblicze Taniguchiego zobaczymy na kartach jego najnowszego utworu?

„Zoo zimą” to prowadzona w bardzo spokojnym rytmie, kameralna opowieść o wchodzeniu w dorosłość. W dość osobliwych okolicznościach Hamaguchi, główny bohater mangi, trafia do Tokio, gdzie udaje mu się zdobyć etat asystenta mangaki. W pracowni mistrz Kondo powoli odkrywa swoją smykałkę do opowieści obrazkowych. Młody, zaledwie dziewiętnastoletni chłopak z prowincji pozna również blaski i cienie życia artystycznej bohemy w japońskiej stolicy, pierwsze kobiety i smak sake. Taka historia nie mogła obejść się bez epizodu romantycznego (wszak to ten wiek!), który pojawia się w komiksie. W „Zoo zimą” da się dostrzec pewne podobieństwa i analogie między jego autorem, a głównym bohaterem. Taniguchi, podobnie jak i Hamaguchi (czy tylko na moje ucho te nazwiska brzmią podobnie?), zajmuje się rysowaniem mang, pochodzi z prefektury Tottori i jest mniej więcej w podobnym wieku. Nie sądzę również, aby motyw rysowania zwierząt pojawił się przypadkowo. „Zoo zimą” z pewnością komiksem autobiograficznym nie jest, ale jego twórca wyraźnie daję nam do zrozumienie, że pracując nad nim odwoływał się do własnych doświadczeń.

Fabuła ma nieco amorficzną formę. Historia zaczyna się przypadkowo, od feralnej wizyty Hamaguchiego w zoo zimową porą, brakuje jej wyraźnego rozwinięcia, a puenta wydaje mi się niewyraźna. Nie stanowi to jednak żadnego zarzutu wobec komiksu – rytm historii bije w takt kolejnych miesięcy wypełnionych ciężką harówką w pracowni, przetykaną nielicznymi chwilami oddechu i zbliża kompozycję do rzeczywistego, codziennego życia. Dramaturgia pojawia się dopiero pod koniec, przy okazji zakończenia i moim zdaniem za bardzo trącając tanim sentymentalizmem, odstaje od reszty utworu.

Hanami zawsze było wdzięcznym obiektem krytyki, jeśli chodzi o warstwę edytorską swoich komiksów, zarówno tej celnej, jak na przykład Jarka Obważanka, jak i całkowicie chybionej. „Zoo zimą” pod tym względem prezentuje się poprawnie, Radosław Bolałek i jego współpracownicy sukcesywnie eliminują kolejne niedociągnięcia, choć do poziomu prezentowanego przez Mroję i Kulturę Gniewu jeszcze daleko. Do jakości druku nie można mieć najmniejszych zastrzeżeń, tłumaczenie prezentuje przyzwoity poziom, językowe kiksy występują, ale należą do rzadkości. Nieciekawej okładki czepiał się nie będę.

Czytając „Zoo zimą” nie mogłem odpędzić się do natrętnych porównań z „Blankets”. Bo właściwie komiksy Jiro Taniguchiego i Craiga Thompsona traktują o tym samym temacie. Przekraczaniu niewyraźnej granicy dzielącej pacholęctwo od wczesnej dorosłości, tej wielkiej, pierwszej miłości i odkrywaniu swojej artystycznej wrażliwości. Nawet wątek rodzinny się pojawia. Jednak w przeciwieństwie do emocjonalnie rozedrganych, pełnych uniesień, bardzo ekstrawertycznych i jawnie autobiograficznych „Kołderek”, „Zoo zimą” jest zupełnie inne. Wyciszone, stonowane, skromne, proste, a przez to intrygujące. Dla mnie sposób, w jaki Taniguchi opowiada o przeżywaniu, doświadczaniu, odkrywaniu własnej uczuciowości jest fascynującym doświadczeniem dlatego, bo jest kompletnie inne i odległe od mojej kultury.

poniedziałek, 6 lipca 2009

#200 - „Black Hole” obok Baudrillarda – wywiad z Danielem Chmielewskim

Daniel Chmielewski był dla mnie zawsze nieco tajemniczą postacią, która niespodziewanie pojawiła się w komiksowym światku. Kiedy więc tylko pojawiła się okazja do przepytania go z tego i owego, skwapliwie z niej skorzystałem. Wszystkich czytelników solennie ostrzegam, że wywiad dorównuje swoją długością tekstom Daniela na jego blogu, więc przed lekturą radzę uzbroić się w cierpliwość i kubek gorącej herbaty, względnie kawy.

Na początku chciałbym Cię spytać skąd wziąłeś się w polskim komiksie. Przed wydaniem „Zostawiając Powidok Wibrującej Czerni” nie udzielałeś się na forach, nie istniałeś w środowisku, nie rysowałeś stripów, nie publikowałeś w zinach. A tu nagle bach, debiut w barwach Timofa i mamy kolejnego komiksiarza na rynku. Powiedz, czym zajmowałeś się w epoce przed „Powidokiem”?

Przed „Powidokiem” przygotowywałem się do „Powidoku”. Komiksy tworzę od piątego roku życia, w czwartej klasie podstawówki już sprzedawałem swoją serię „Eternity Heroes”, na festynie szkolnym w nakładach równającym się z niektórymi andergrandowymi produkcjami, jakie można kupić na festiwalach komiksowych. Był to pastisz postaci z popkultury – Incredible Sulk był wiecznie płaczącym chłopakiem, którego teraz byśmy określili, jako emo. Było dwóch opasłych czterookich bliźniaków łączących w sobie cechy zewnętrzne Supermana i troll-dolls. Zrobiłem kilkanaście dwudziestostronicowych zeszytów.

Kiedy przyjechałem do Polski, zacząłem pracę nad komiksem o trzeciej wojnie światowej i zrobiłem jeden zeszyt. W ósmej klasie zacząłem moją ośmioletnią przygodę z „Atrophią”, której kilka szkicowych wersji ostatecznie odłożyłem do szafy. W tym samym czasie zacząłem serię pt. „Gumbo”, o żywym manekinie, który budzi się w totalitarnym państewku w Niebie, którego przywódca sprzeniewierzył się Bogu i stworzył własną autonomię zaprzeczającą niebiańskiemu porządkowi.

W liceum byłem redaktorem naczelnym gazety satyryczno-literackiej pt. „Ogólnodostępny Kuluarowy Nośnik Optymizmu”. Tam ukazywała się seria o młodzieży z blokowisk, posiadającej szczurzą aparycję. Powstała pod wpływem fascynacji „Osiedlem Swoboda”. „Mausa” wtedy jeszcze nie przeczytałem, ale znałem kilka kadrów z „Nowej Fantastyki”. Po „Ratrace”, bo tak się ta seria nazywała, zacząłem umieszczać w „OKNO'ie” kilkustronicowe epizody z Cynikiem. Poza komiksami sprzedawanymi w szkole podstawowej i „OKNO’em”, większość tego, co zrobiłem leży w szafie.

Oczywiście wszystko, co powyżej wymieniłem jest z dzisiejszego punktu widzenia straszne. Chodzi jednak o to, by pokazać, że za tym wydanym w zeszłym roku albumem stoją prawie dwie dekady nauki i tysiące zarysowanych stron.

„Powidok” był jednym z najciekawszych komiksowych wydarzeń ubiegłego roku. Ile czasu i w jaki sposób pracowałeś nad swoim debiutem? Jak wyglądało poszukiwanie wydawcy? Czy dziś, z perspektywy czasu, jesteś zadowolony ze swojego dzieła?

„Powidok” zaczął powstawać w 2003 roku. Męczyłem się już któryś rok z kolejną wersją „Atrophii”, wcześniej zawiesiłem wydawanie „OKNO’a”, bo zrobiłem za duży nakład ostatniego numeru i wpadłem w długi. Miałem w tym czasie swój pierwszy wielki kryzys twórczy. Pewnego razu siedząc w toalecie, patrzyłem sobie przez nogi na to, co tam się kumuluje pode mną i pomyślałem, że można by to namalować i zrobić z tego serię obrazów abstrakcyjnych. W ciągu kilku minut miałem gotowy pierwszy jednostronicowy komiks. W ciągu następnych dni powstały kolejne. Po czym znów wpadłem w stupor i produkowałem następne komiksy w odstępach kilkutygodniowych lub dłuższych.

Nad większością pomysłów siedziałem miesiącami, zastanawiając się, jak je ugryźć. Zbierałem te plansze do teczki i pokazywałem rodzinie i znajomym, żeby wybadać, co inni o tym myślą. Reakcje były pozytywne, choć ogólnie nie ufam ludziom, a tym bardziej tym, którzy nie tworzą i wyrażają się na temat twórczości. Więc robiłem w ciemno, wierząc, że tak musi być. Pewnego razu, jak to jest opisane w samym „Powidoku”, zgubiłem całą tekę oryginałów i musiałem je zrekonstruować. Poznałem wtedy swoją partnerkę, Olę, która niesamowicie mnie zmotywowała. Miałem taką energię pierwszy raz od lat, że w niecały rok udało mi się narysować wszystkie stare łanszoty i przygotować kilkudziesięciostronicowy epilog.

Jeśli chodzi o poszukiwanie wydawcy, to nie miałem pojęcia jak wygląda polska scena komiksowa. Byłem tylko na kilku festiwalach, poza zeszytami z TM-Semic miałem może kilkanaście albumów rodzimych edytorów. Szukałem wśród wydawców, których komiksy miałem na półce. Post wydawał tylko zagranicznych twórców, ale Kultura Gniewu promowała też rodzimą alternatywę. Skontaktowałem się z Szymonem Holcmanem, wysłałem makietę komiksu z opisem tego, co będzie w epilogu. Szymon wyraził zainteresowanie, skończyłem album i wysłałem całość. Wreszcie ekipa Kultury zdecydowała, że za dużo temu komiksowi brakuje, by mogli to reklamować swoim logo, ale Szymon dał tę makietę nieznanemu mi wtedy Timofowi. Paweł wkrótce napisał, spotkaliśmy się i w ciągu kilku tygodni gotowy album był już w drukarni. Jestem ogromnie wdzięczny Szymonowi, że walczył o ten album i Pawłowi, który zaryzykował, wydając mnie w pięciuset egzemplarzach. Niby mało, ale jak na debiutanta, to było ogromne wyróżnienie.

Co do mojego zadowolenia, to z jednej strony oczywiście, jestem zadowolony. Czułem, że jest to materiał, którego nie muszę się wstydzić i jako całość, tworzy pewien spójny przekaz. Z drugiej, widzę wszystkie braki niespójności, warsztatowe błędy w rysunku i scenariuszu. Ale to jest tak, jak powiedziałem Pawłowi podczas naszego pierwszego spotkania: „Gdybym mógł, zrobiłbym ten komiks od nowa, ale muszę go dać do druku w tej chwili, bo znów się rozpełźnie, jak inne projekty i wyląduje w szafie”. Obserwuję wielu znajomych, którzy nie mogą postawić tego pierwszego kroku, bo wciąż czują, że czegoś im brakuje. Jednocześnie, trzeba uważać, by nie wyskoczyć zbyt wcześniej – dlatego „Atrophię” porzuciłem po ośmiu latach pracy. Najtrudniej jest znaleźć ten moment, kiedy coś jest już wystarczająco dobre, by wyjść z tym do ludzi. A dopóki nie ma się wydanego debiutu, to nikt nie będzie w stanie Tobie powiedzieć, kiedy ten moment nadejdzie.

Muszę zadać to pytanie, a właściwie dwa, choć wiem, jak bardzo jest ono wyświechtane i banalne, a twórcy nie lubią na nie odpowiadać. Po pierwsze – skąd czerpiesz inspiracje? Po drugie – dlaczego komiks akurat?

Czerpię inspirację ze wszystkiego, co mnie otacza, ze wszystkich bodźców, które wpływają na mnie osobiście – wszelkie zachowania ludzkie, wszelkie formy kultury, wszystko, co zobaczę i usłyszę. Ale JA muszę to przeżyć lub wchłonąć. Dlatego nie próbuję wymyślać historii, które nie mają nic wspólnego z tym, co mnie otacza. Nie piszę kryminałów ani fantasy, bo nie mam w rodzinie mafiosa lub elfa. Nie bawi mnie zapełnianie czasu dobrą historią. Historia może być kiepska, bez puenty i dramaturgii (jak większość rzeczywistych sytuacji), ale musi zająć moją uwagę, zaskoczyć mnie jakąś nową konfiguracją elementów.

Ubieram swoje myśli w komiksy, bo jest to świetne medium komunikacyjne. Komiksy szybciej czyta się, niż książki i bazują nie tylko na słowie, ale i na obrazie – na relacjach przestrzennych, co jest bliższe naszemu postrzeganiu. Zaraz ktoś mi zarzuci, że komiks nie musi opierać się na słowie. Są przecież nieme komiksy. Ale działają one znakami, którym można przyporządkować słowa. Komiksy abstrakcyjne to raczej ćwiczenie estetyczne i jest na marginesie medium.

Tak jak książkę, komiks można wertować, zabrać ze sobą i obejrzeć w dowolnych warunkach. Z filmem tak się nie da. Film dyktuje nam czas. Można obejrzeć film na komórce w autobusie, ale wtedy nie ma szans na właściwy odbiór. Książkę i komiks w autobusie można bez większych przeszkód odebrać bez szkody dla treści i formy.

Dodatkowo, praca nad filmem jest o wiele bardziej żmudna, niż nad komiksem. Autor ma mniej kontroli, musi podlegać rzeczywistości lub technologii. A książki, to nie wiem po co się jeszcze pisze. Już antyczne tragedie greckie w dużej mierze ukazują całe spektrum zachowań ludzkich. Nie oszukujmy się, że można na początku XXI wieku cokolwiek nowego napisać, powiedzieć lub pokazać. Chodzi tylko o to, by pokazać to w nowych konfiguracjach. To, co zawarłem w „Powidoku” w literaturze już zostało przemiędlone na wszelkie sposoby 50-80 lat temu. Ale w komiksie mogłem pokazać pewne rzeczy w takich konfiguracjach, na jakie słowo pisane bez obrazu nie pozwala.

Należy zwrócić jednak uwagę na to, że te „nowe rozwiązania” i tak służą tylko temu, by zachęcić młodych ludzi do sięgnięcia po źródła, czyli to, co było te 50 lat temu, a potem zagłębienia się w to, co było 500 lat temu i 30 wieków temu. Literaturą już nie zachęcimy. Martwym malarstwem również. Komiks ma przed sobą kilka lat odkrywania nowych obszarów. Film kilka więcej. A potem i te media ustąpią kolejnym, które będą mogły w nowych konfiguracjach przekazywać to wszystko, co i tak już mamy pochowane po bibliotekach i muzeach.

Odnośnie literatury mam zupełnie odmienne zdanie, ale okej. „Machnąłeś” album i oprócz kilku, nielicznych komiksowych występów w zinach, jako komiksiarz nie dajesz znaku życia. Pisywałeś recenzje na Gildię, walczyłeś w Bitwach Komiksowych (i wygrałeś), pomagałeś nieco Timofowi przy edycji jego komiksów, a przede wszystkim zajmowałeś się swoim blogiem. Nie masz ciśnienia na robienie kolejnych komiksów? Zrobiłeś sobie dłuższą przerwę czy dałeś sobie spokój?

Bądź, co bądź od premiery „Powidoku” minęło niecałe półtora roku. W tym czasie zrobiłem przekombinowanego szorta i „Zakład” do „Ziniola” i frywolny pastisz w „Kolektywie”. Scenariusz „Zakładu” dostałem od Timofa w kwietniu 2008 roku, miesiąc po moim debiucie. Prawie rok zajęła mi praca nad tym komiksem. Same rysunki zrobiłem w tydzień, spiesząc się, by zdążyć na deadline, co niestety widać. Jednakże niespecjalnie przejmuję się rysunkami. Istotna jest kompozycja. Chciałem zrobić z porno-opowiadanka rozbiór gramatyczny chwili, definiującej resztę życia. Może przykład w samym komiksie niektórym wydaje się dość ekstremalny, albo wręcz głupi, ale sam przeżyłem o wiele dziwniejsze sytuacje i potraktowałem ten scenariusz z pełną powagą.

Co kilka dni spisuję kolejne pomysły na albumy, zeszyty, serie, szorty, Ale większość z tego nigdy nie ujrzy światła dziennego. Mierzi mnie wtórność w kulturze współczesnej, chcę się do niej przyczyniać jak najmniej.

Chciałbym też zauważyć, że to, co w pytaniu jest postawione w czasie przeszłym, wciąż trwa. Kolejne komiksy powstają, z Timofem współpracuję jako liternik i jeden z redaktorów „Ziniola”. Najgorzej jest z recenzjami. Nadmierny perfekcjonizm mnie sparaliżował i wciąż poprawiam to, co napisałem – ku zmartwieniu Jacka Gdańca, który czeka na kolejną porcję tekstów już od pół roku.

Kontynuując ten wątek – w notce biograficznej, która wisi na Gildii, można przeczytać o Twoich przyszłych projektach. Czy obecnie pracujesz nad którymś z nich, czy zajmujesz się czymś kompletnie innym? Jak wyglądają Twoje komiksowe plany na przyszłość?

Z tytułów niezrealizowanych poza tą nieszczęsną „Atrophią” większość zostanie zrealizowana w takiej lub innej formie. Entuzjastycznie podchodzę do współpracy z jednym z najzdolniejszych rysowników na naszej scenie, który niesamowicie wiele uwagi poświęca nie tylko temu, co w kadrze, ale wszystkim aspektom kompozycyjnym w komiksie. O owocach tej współpracy będziemy publicznie rozmawiać dopiero wtedy, kiedy skończy inne projekty. Marcin Podolec czeka na scenariusz do pełnometrażowego albumu, który co kilka tygodni rozpisuję od nowa, bo choć szkielet stworzyliśmy w jedną noc, to wciąż nie wiem, w co go ubrać.

Nie chcę podawać dat, tytułów, bo u mnie praca nad czymś trwa strasznie długo, a i tak rzucam zbyt wiele słów na wiatr, by jeszcze ładować się pod presję oczekiwań czytelników. Jednakże najważniejszym projektem, nad którym pracuję od roku, i który zajmie mi pewnie kolejne dwa, trzy lata, to „Zapętlenie”. Będzie to dokumentalny komiks o plenerowym wyjeździe, na jakim byłem z Grzegorzem Kowalskim, jednym z ważniejszych twórców we współczesnej polskiej kulturze i z jego byłym uczniem Arturem Żmijewskim. Album planuję na ponad 300 stron. Jeśli już ten hermetyczny temat zniechęcił niektórych, to wbiję jeszcze kilka gwoździ do swojej trumny. Komiks będzie trójjęzyczny – bez przypisów, i będzie tym dla „Powidoku”, czym „Ulisses” był dla „Dublińczyków”. Jak widać, poprzeczka jest postawiona wysoko. Najpewniej skończy się tym, że nie wytrzymam presji i palnę sobie w łeb, nim skończę.

Jeżeli się nie mylę, studiujesz na warszawskiej ASP, czy tak? Powiedz, w jaki sposób uniwersytet wpływa na Ciebie, jako komiksiarza i w ogóle, jako człowieka, intelektualistę?

Akademia to znamię, które warunkuje resztę życia, jeśli się traktuje ją poważnie, a nie jako sposób na przyjemne spędzenie czasu, nim się pójdzie do agencji reklamowej. Dzięki rozmowom z nauczycielami i studentami, dzięki wykładom i zajęciom nauczyłem się ogromnie dużo nie tylko o kulturze, ale o wszelkich aspektach życia. Nie będę tu jednak rozwijał tego tematu, bo zanudziłbym. Na moim blogu łatwo można zorientować się jak moja uczelnia i ludzie do niej uczęszczający mnie kształtują.

Mogę za to powiedzieć kilka słów o byciu komiksiarzem w takim miejscu. Na początku, gdy bez ogródek chwaliłem się wszystkim, że piszę i rysuję komiksy, byłem traktowany z wielkim przymrużeniem oka. Niestety wszyscy uważali komiks za nieślubne dziecko literatury i twórczości wizualnej, do tego niedorozwinięte, potrafiące tylko wywijać łapami, żeby walnąć kogoś w mordę i wysławiające się tylko onomatopejami. Poprowadziłem jednak wykład o komiksie dla studentów, po czym zmienił się stosunek moich kolegów do mnie i do tego, co robię. Na plus, oczywiście. Teraz z najbliższymi znajomymi nie dyskutujemy jedynie o Baudrillardzie i Matthew Barneyu, ale również o „Black Hole”, czy „From Hell”. Rzecz jasna nie wtykam im większości komiksów, bo większość nie ma dla nas większego plastycznego czy merytorycznego znaczenia. Ale przecież chodzi o to, by dobrać te pozycje, które nam pasują w danym medium, a nie, by adorować wszystko. Moim celem było wykazanie, że przez komiks można zakomunikować tyle samo, co przez inne media.

Wśród profesorów na początku nie miałem łatwo, bo większość to esteci, niektórzy to pewnie ostatnią książkę przeczytali w liceum i to widać. Wertowali tylko, nie bacząc na to, co jest napisane, odbierając moje komiksy wyłącznie jako autonomiczne obrazy. A jako obrazy nie mają one jakiejkolwiek wartości. Na szczęście jest kilka profesorów, którzy nawet jeśli są niechętni do komiksu, przynajmniej odebrali przekaz zgodnie z językiem tego medium. Wspomniany już Grzegorz Kowalski, Stanisław Wieczorek, u którego będę robił dyplom, cudowny Hubert Borys, u którego ćwiczyłem rysunek – wykazali ogromną cierpliwość i życzliwość do moich poczynań twórczych, odmiennych od tego, co robi się zazwyczaj na Akademii i odmiennych od ich oczekiwań związanych z komiksem.

I jeszcze jedno podobne pytanie – w jaki sposób sztuka, ta wysoka, odbija się w Twojej pracy przy komiksach? Na ile jest widoczna w Twoich utworach?

Nie uznaję słowa „sztuka”. Jest to strasznie płynne hasło, które co chwila coś innego oznacza. Wolę rozpatrywać rzeczy po prostu jako twórczość. Ściślej rzecz biorąc można by nawet powiedzieć „odtwórczość”, ale miałoby to zbyt często wydźwięk pejoratywny.

W moich komiksach odbija się to, co wyczytałem w książkach filozofów, uznanych literatów, to, co widziałem w ambitnych filmach i na awangardowych obrazach, bo są to rzeczy niezmiernie ciekawe, a praktycznie nieznane. Większość ludzi żyje w totalnej nieświadomości tego, że tyle niesamowitych rzeczy zostało już napisanych i wciąż zadaje wtórne, idiotyczne pytania. Niczym w anegdocie, którą opowiadał nasz matematyk w liceum. W pewnej małej miejscowości żył sobie człowiek, który własnymi metodami, po latach ślęczenia, stworzył wzór na pole trójkąta równobocznego. I zachwycony wybrał się do miasta, by podzielić się tym wielkim odkryciem, tylko po to, żeby się dowiedzieć, że starożytni Grecy już dawno to obliczyli.

Nie pojmuję dlaczego większość nawet inteligentnych ludzi woli faszerować się przyjemnymi, prostymi rzeczami i wciąż zastanawiać nad nieosiągalnymi tajemnicami świata, niż po prostu zagłębić się trochę w naszą kulturę. Wiem, że myślenie boli, a wiedza jest czasem przerażająca, ale uważam, że warto się przezwyciężać.

Jak to jest z Twoim pochodzeniem, bo jestem nieco skonfundowany. Masz polskie nazwisko, urodziłeś się w Niemczech, mieszkałeś w Australii i studiujesz w Warszawie, czy tak?

Urodziłem się w Berlinie, bo moi rodzice dostali wilczy bilet z Polski za działalność opozycyjną. Berlin to była taka baza, z której przerzucano emigrantów politycznych do Stanów, Kanady i Australii. Po dwóch latach rodzice dostali opcje: Melbourne lub Chicago. Wybrali tę pierwszą. Dopiero w Australii mój ojciec mógł skończyć studia, choć gdy był już gotowy do pracy na satysfakcjonującym go stanowisku, okazało się, że o pracę wcale nie jest tak łatwo. Przyjechał do Polski w 1995 roku, gdzie akurat otwierał się rynek – on był po studiach, z perfekcyjnym angielskim, trafił we właściwą koniunkturę. Wkrótce sprowadził mnie, matkę i urodzonego w Australii brata i już tu zostaliśmy. Długo zajęło mi przystosowanie się do Polski. Nie znosiłem tutejszej mentalności, technologicznego zacofania, nieobyczajności młodzieży (w Australii chodziłem do prywatnej szkoły katolickiej, a tu trafiłem do szkoły państwowej w niespecjalnie rozwiniętej dzielnicy). Powoli jednak zacząłem interesować się polską kulturą, samą Warszawą, mentalnością ludzi. I choć wciąż obcy jest mi jakikolwiek nacjonalizm, to zakorzeniłem się w tej kulturze i niespecjalnie wyobrażam sobie żyć gdzie indziej.

Pozwól na nieco dłuższą dywagację – Karol Konwerski wyłożył historię polskiego komiksu po 1989 roku, jako wychodzenie z artystowości, malarskości ku narracji, opowiadaniu historii. Idealnym przykładem tego pierwszego etapu byłby Przemysław Truściński, skupiony bardziej na swojej kresce, aspektach estetycznych swojej pracy, niż na historii, którą opowiada. Potem mamy Śledzia, który w swojej szczytowej formie za pomocą szybko skreślonych ilustracji opowiada naprawdę konkretną historię, odnajdując idealną chyba proporcję między funkcjonalnością a artyzmem. I w końcu mamy Ciebie, Daniela Chmielewskiego, który jest zainteresowany o tyle rysunkiem, o ile ten opowiada jakąś historię. Bardziej storytellera, niż rysownika. W biegunowym przeciwieństwie do Trusta, który do rysunków dopowiada fabułę, Ty do historii dorysowujesz ilustracje.

I jeszcze jedna uwaga – komiks w takiej perspektywie ma konstrukcję sinusoidalną, bowiem u Ciebie wraca to eksperymentatorstwo, które było udziałem Truścińskiego, tylko nie w warstwie graficznej, ale fabularnej. Od eksperymentów z własnym stylem, manierą do eksperymentów z narracją, sekwencyjnością, fabułą.

Jak się odnajdujesz w takim układzie? Co o nim sądzisz?

Ten model wydaje mi się jak najbardziej słuszny. Oczywiście jest on uproszczony, jak każdy model i można by ustawić całą masę takich sinusoid krzyżujących się w różnych miejscach – taka instalacja by wyglądała jak fragment morza, z pewną rytmiką, ale nie idealnie symetryczną. To, co robimy zawsze w jakimś tam stopniu powstaje „względem”. Albo będziemy popełniać błędy rodziców, albo trafimy na przeciwny biegun i jak ojciec był skąpy, to my będziemy nasze dzieci rozpieszczać, ale każda opcja będzie „względem”. To, że moje komiksy wyglądają tak, a nie inaczej też bierze się z tego, że pewne rzeczy u Przemka Truścińskiego i Michała Śledzińskiego mi odpowiadają, a na inne elementy się nie godzę. Akurat tak jestem fizjologicznie i psychologicznie ukształtowany, że mniej mnie interesuje estetyczny aspekt rzeczy, a bardziej klarowne przekazanie pewnych informacji. Żeby już zostać przy tych dwóch twórcach, to uwielbiam eksperymentatorstwo Przemka, ale w środku jest dla mnie puste. Przynajmniej nie ma tych treści, jakie ja bym dokleił do takiej formy. Michał jest mi bliższy w sposobie przywiązywania uwagi do opowiadania, do wypunktowywania pewnych aspektów rzeczywistości, ale wyważa proporcje publicystyki i humoru tak, by jego historie nie przestawały bawić. Dla mnie, wychowanego na awangardowej literaturze, filmie i filozofii, element zabawowy jest tylko o tyle istotny, żeby odbiorca nie odłożył komiksu, nim go nie skończy. Nie chcę bawić. Moje komiksy są treściowo esejami, a formalnie ćwiczeniami z kompozycji – co można jeszcze zrobić, by pokazać coś w nowy sposób. Są raczej do analizowania. Istotne w tym wszystkim jest, by cały czas na rynku byli twórcy reprezentujący różne nurty. Inaczej, niezależnie od wartości prac, następuje przesyt, odrzucenie i właśnie przesunięcie dominanty na inną część krzywej matematycznej.

Odnoszę wrażenie, że z wielkim entuzjazmem odnosisz się do nowych, cyfrowych i wirtualnych mediów i sposobów komunikowania się artysty ze swoim odbiorcą. Najpierw blogasek, potem facebook, teraz second life, a za chwilkę twitter pewnie. Przyznam, że ja podchodzę do nich ze sporą rezerwą, cały ten cyfrowy szum informacji mnie nieco przytłacza i czuję, że powoli gubimy się w tym całym chaosie. Nie masz podobnego odczucia?

Na tłiterze też już jestem. Fascynują mnie nowe technologie, bo wbrew pozorom, czynią nasze życie o wiele bliższe naturze, niż nam się wydaje. Kończy się ten bardzo króciutki etap kultury linearnej, jaka rozpoczęła się w Europie dzięki Gutenbergowi. Filmy (awangardowe, ale już nie tylko) odchodzą od linearności. Komiks również. Literatura, skazana swoją formą na linearność walczy z nią jak może. Z kolei nowe media faszerują nas bodźcami tak jak w erze audialnej. Za czasów plemiennych nie było początków i końców. Impulsy docierały do nas w tym samym czasie. Ćwierkanie ptaka i szum liści były równoważne. Linearność – wszystkie jej skutki – czas jaki znamy – spowodowały, że człowiek zatracił ideę wieczności. Katolicy dziś nie mają nic wspólnego z chrześcijanami średniowiecznymi. Nie rozumieją podstaw swojej religii, bo są skazani na sztuczną linearność. Powrót do tego równoczesnego odbierania wszystkich bodźców na raz, odsunięcie się od racjonalności, skupienie na plemienności dzięki wszelkim fejsbókom i tłiterom, krótkie emocjonalne przekazy, zwiastują nową plemienność, uwarunkowaną jednak nowymi technologiami, które kultura musi dogonić. Uważam, że jest to fascynujący czas i twórcy nie powinni uciekać od tego, co się dzieje. Oczywiście nasze, pamiętające jeszcze świat z przed Internetu, pokolenie, musi mieć się na baczności, bo my jesteśmy pomostem między starą kulturą i nową kulturą. Nasze dzieci nie rozumieją już naszej rzeczywistości, naszych wartości, bo technologia inaczej warunkuje im świat. Naszym zadaniem jest wplecenie pewnych elementów starej kultury w tę nową, zanim odejdziemy w niebyt. Musimy wybrać, które elementy zachować i musimy je propagować. Z nowymi nie da się walczyć, możemy je, co najwyżej równoważyć.

Wolisz X-Menów czy Avengersów?

„Avengersi” to lamerzy. Czytałem te dwa „Mega Marvele” z nimi i była to papka straszliwa. W Australii nie zbierałem żadnych serii regularnie, ale mam kilka odcinków „X-Factor”, „Factor X”, „X-Men 2099” i zwykłych „X-menów”. Szybko z nich wyrosłem, ale na Cable’u z crossoveru „X-Cutioner’s Song” uczyłem się rysować wielkie giwery i obładowanych sprzętem superbojowników. Czasem żałuję, że z tego wyrosłem.

niedziela, 5 lipca 2009

#199 - Trans-Atlantyk 45

W minionym tygodniu zaprezentowano nominacje do tegorocznych Nagród Harveya, które rozdawane są od 1988 roku i zawdzięczają swą nazwę Harveyowi Kurtzmanowi - twórcy legendarnego magazynu MAD. Są to jedyne nagrody w przemyśle komiksowym, które w stu procentach przyznawane są przez ludzi związanych z tym medium - od scenarzystów po inkerów. Ceremonia rozdania nagród będzie miała miejsce 10 października podczas konwentu Baltimore Comic-Con i będzie prowadzona przez autora "PvP" Scotta Kurtza. Każda z dwudziestu jeden kategorii ma pięciu pretendentów do zwycięstwa. W tym roku najwięcej szans ma ma seria "All-Star Superman", która nominowana jest w aż pięciu kategoriach - najlepszy scenarzysta, artysta, inker, kolorysta i najlepsza seria. Co tylko przypomina mi o tym, żeby jak najszybciej się z nią zapoznać (nie mogę się zdecydować czy zainwestować w zwykłe TP, w HC czy czekać na wydanie Absolute). Oprócz tego jest kilka 'polskich' akcentów - w kategorii Najlepszy Album nominowany jest "Essex County: The Country Nurse" (do którego przymierza się Timof), w podobnej kategorii, ale dla albumów publikowanych już wcześniej znajduje się "Queen and Country: volume 3" (wydawane swego czasu przez Taurusa), a o tytuł Najlepszego Amerykańskiego Wydania Zagranicznego Komiksu powalczy "Gus and His Gang" Blaina (znajdujący się w planach Egmontu) oraz "Pocket Full of Rain" Jasona (wydawanego przez Taurusa). No i na koniec, w kategorii Najlepszy Nowy Talent nominowany jest Tim Sievert, którego "Morskie Powietrze" wydał w zeszłym roku Timof. A czemu piszę Timofa z dużej, a nie z małej litery? To już wyjaśni Pstraghi w tym miejscu (komentarz nr 7). (a.)

#1 W sklepach za Oceanem pojawiła się nowa komiksowa antologia od Image Comics wydawnictwa, które ma już na swoim koncie dwa, cieszące się przychylnymi recenzjami zbiorki „24/7” i „PopGun”. W przeciwieństwie do dwóch poprzednich utrzymanych w klimatach science-fiction, „Outlaw Territory” przenosi czytelnika na Dziki Zachód. Na 244 stronach zmieszczono 30 krótkich historii, a wśród autorów można znaleźć takich twórców, jak Greg Pak, Joe Kelly, Khoi Pham, Joshua Fialkov, Ivan Brandon, Fred Van Lente i Skipper Martin. Funkcję redaktora antologii pełnił Michael Woods, a próbki komiksów można obejrzeć tutaj. (j.)

#2 Na 22 lipca zaplanowana jest premiera sześćsetnego numeru „The Amazing Spider-man”. Solenizant swój okrągły jubileusz uczci sporej grubości wydaniem specjalnym liczącym sobie ponad 100 stron, wyłącznie ze świeżym materiałem (zwykle takie wydania zawierają sporo reprintów). Wśród twórców tego zeszytu (albumiku?) nie mogło oczywiście zabraknąć Stana Lee, a oprócz niego pojawiają się również regularnie pracujących przy Pajęczaku Bob Gale, Marc Guggenheim, Joe Kelly, Dan Slott, Mark Waid (scenarzyści) i Mario Alberti, John Romita Jr., Marcos Martin (rysownicy), a okładkami zajmą się Romita Jr., Romita Sr., Alex Ross i Joe Quesada. Prawdopodobnie obejdzie się bez takich rewelacji, jakie miały miejsce w niedawno wydanym 600 numerze „Captain America”, ale i tak zapowiedziano sporo zmian w świecie Spidera. Przede wszystkim powróci Doctor Octopus, we wcieleniu, jakiego jeszcze nie widzieliśmy i odbędzie się pewien… ślub. (j.)

#3 Ledwo co minęły trzy dni od śmierci Króla Popu, a Bluewater Productions wystosowało do mediów komunikat w którym informuje, że w październiku wypuści komiks będący hołdem dla Majkela i spuścizny, którą po sobie zostawił. Historia opowiadać będzie zarówno o początkach kariery Jacksona, jak i ostatnich dniach jego życia, a artyści odpowiedzialni za ten komiksowy pomnik to Wey-Yuih Loh (scenar) i Giovanni Tiampano (grafika). “TRIBUTE: Michael Jackson, King of Pop” zawierać będzie ponadto przedmowę przyjaciela muzyka Giuseppe Mazzoli, który odpowiedzialny jest również za jedną z wersji okładek (drugą zajmie się Vinnie Tartamella). Nie wiem co o tym myśleć, ale wygląda to na coś w stylu "kto pierwszy ten lepszy". Mam tylko nadzieję, że obędzie się bez team-up'ów ze Spider-Manem, czy innych tego typu crossoverów. (a.)

#4 Na początku kwietnia, za sprawą Moonstone Books, ukazał się one-shot "MILF Magnet" autorstwa takich panów jak scenarzysta Tony Lee i rysownik Daniel Sampere. Historia zawarta na 40 stronach tego zeszyciku opowiada o młodym i niewinnym superbohaterze o ksywce Taser, który na skutek "magicznego wypadku" zyskuje zupełnie nowe moce. Od tej chwili, dwadzieścia cztery godziny na dobę, jest chodzącym magnesem dla doświadczonych życiowo kobiet, które nie pragną niczego innego tylko biednego Tasera i jego wyposażenia. W zapowiedzi jest również mowa o ostatecznym poświęceniu, które będzie musiał popełnić nasz heros, ale nie będę się tutaj rozwodził nad tym, czym ono może być. Cytując scenarzystę, który parafrazuje pewne znane superbohaterskie powiedzenie "Wraz z wielkimi seksualnymi mocami, przychodzi wielka seksualna odpowiedzialność, a Teaser do ostatniej kartki stanie się mężczyzną na wiele sposobów". Teraz nic tylko czekać, aż swój własny tytuł dostanie Captain Stabbin. (a.)

#5 Rob Liefeld przeżywa ciężkie chwile. Powodem smutków jest jego twór o imieniu Shatterstar, który na początku lat 90tych zadebiutował w świecie Marvela w 99 zeszycie serii "New Mutants". A dokładnie to co zrobił z nim Peter David w "X-Factor" #45, czyli wyłożył jak na tacy, iż postać stworzona przez Liefelda jest gejem. Tak samo zresztą jak Rictor, który jest obecnym partnerem Gaveedra Sevena (inny pseudonim Shatterstara). Rob zapowiada, że jak tylko ktoś z Marvela da mu szansę, to on to wszystko odkręci, bo to jedna wielka bzdura i on jako ojciec postaci doskonale wie, czy jego dziecko ugania się za chłopcami czy dziewczynkami. Oczywiście zaznacza też, że nie ma nic przeciwko parom tej samej płci, ale jednak mu to nie pasuje. Liczę bardzo, że jednak nie będzie miał takiej szansy, bo jeszcze wyszłoby z tego kolejne "One More Day". A Shatterstarowi i Rictorowi życzę wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia. (a.)

#6 W zeszły piątek Bill Willingham, scenarzysta znany polskiemu czytelnikowi z „Baśni” i zdobywca nagrody Eisnera, ogłosił, że pracuje nad „tajemniczym projektem” dla Dynamite Comics z twórcą, którego tożsamości nie chce jeszcze zdradzać. W czwartek podano, że przy nowej serii mieszającej fantasy z super-hero będzie pracował rysownik Mark Andreyko („Manhunter”). Bliższe szczegóły ich teamu-up`u nie są jeszcze znane, ani nawet tytuł czy format planowanego projektu. Prawdopodobnie więcej szczegółów poznamy dopiero przy okazji konwentu w San Diego. (j.)

#7 Fantagraphics po sukcesie godnym statuetki Eisnera kontynuuje publikację komiksów Fletchera Hanksa. Po wydaniu w 2007 roku tyleż znakomitego, co niesamowicie ryjącego beret „I Shall Destroy All the Civilized Planets”, w tym roku przyszła pora na „You Shall Die by Your Own Evil Creation”, publikację prawie dwukrotnie obszerniejszą (224 strony), zbierającą resztę dorobku Hanksa. Niektórzy może pamiętają, jak o pierwszym tomie pisałem jeszcze na świętej pamięci Radarach i powinni wiedzieć , czego mniej więcej mogą się spodziewać po nowym tomie. Super-herosów w swoich najbardziej klasycznych i obciachowych wcieleniach z lat 1939-1941 przepuszczonych przez umysł bezdomnego alkoholika. Tak z grubsza. (j.)

#8 Kontrowersje wzbudziła ostatnio okładka do 34 numeru serii Gartha Ennisa "The Boys" na której Stormfront, lider drużyny co zwie się Payback, ma na swojej pelerynie swastykę. Tym samym komiks ten nie może być sprzedawany w Niemczech, ze względu na ich prawo zabraniające używania tego jednoznacznie kojarzącego się symbolu. Mimo to, ani autorzy, ani wydawca nie zdecydowali się na jakąkolwiek zmianę okładki. Darick Robertson - jej autor - uważa, że jest to nieco wybiórcza cenzura z niemieckiej strony i retorycznie pyta "Indiana Jones mógł zwalczać nazistów, a The Boys nie mogą?". Co kraj to obyczaj. Dodam jeszcze, że podobieństwo do okładki pierwszego numeru "All-Star Superman" Franka Quitely'ego jest nieprzypadkowe. (a.)

"Geek Honey of the Week"
(Silk Spectre II w wykonaniu niejakiej Anti Ai-Chan ze Stanów; trochę więcej zdjęć tu i tu)

sobota, 4 lipca 2009

#198 - Ameryka Kontratakuje!

7 marca 2007 z padołem ziemskim pożegnał się Steve Rogers, znany również jako Kapitan Ameryka. Bezbronny, skuty kajdankami i prowadzony na swój własny proces (reperkusje "Civil War") padł od kul snajpera po kilkudziesięcioletniej walce ze złem w 25 numerze piątej odsłony serii z własnymi przygodami. Wydarzeniu, porównywanemu do bohaterskiej śmierci Supermana sprzed 15 lat, poświęcono mnóstwo uwagi zarówno w prasie ("New York Times") czy telewizji nie tylko amerykańskiej ale i światowej, czego najlepszym przykładem jest reportaż w naszej "Panoramie" czy artykuły w polskojęzycznych tygodnikach ("Newsweek" na przykład). Śmierć herosa była czymś czego kompletnie się nie spodziewano - przy okazji zapowiedzi marcowych tytułów, Marvel nabrał wody w usta, nie udostępnił jakiejkolwiek informacji odnośnie jubileuszowego numeru przygód Kapitana, którego opis sprowadzał się do jednego słowa: "tajne". Jedyną wskazówką mogła być okładka Steve'a Eptinga, jednak wątpię czy ktoś potraktował ją inaczej jak metaforę. A jednak - Kapitan umarł. Znający reguły superbohaterskiego biznesu od razu zaczęli zadawać pytania "Czy aby na pewno nie żyje?" i "Kiedy wróci do świata żywych?". Bo to, że jego powrót nastąpi było jasne, pytanie tylko jak szybko się z tym upora. Jednak twórca całego zamieszania - Ed Brubaker - przy okazji rozmów o kolejnych numerach serii, za każdym razem podkreślał: "Steve Rogers ciągle nie żyje". Do czasu..
Ponad dwa lata później - 2 kwietnia 2009 roku - do sieci trafił niewiele mówiący teaser, będący pierwszym sygnałem odnośnie możliwości powrotu Pana Rogersa do świata Marvela. W kilka tygodni po jego publikacji pojawiły się komiksowe zapowiedzi na miesiąc lipiec w których znalazł się pierwszy numer wcześniej niezapowiadanej nigdzie mini-serii "Reborn" autorstwa Brubakera i Hitcha. Wystarczyło dodać dwa do dwóch i jasnym było, że ów teaser i nowa rzecz Eda B. to jedno i to samo. Wniosek - Cap wraca. Jednak Marvel przyjął podobną taktykę co przy wspomnianym #25 i nie ujawniał żadnych informacji odnośnie tego wydarzenia, zaznaczając jedynie, że wszystko stanie się jasne po lekturze jubileuszowego sześćsetnego numeru Kapitana, który w sklepach pojawił się w połowie czerwca. Zresztą jemu również towarzyszyła specjalna kampania promocyjna - bo raz, że to okrągła cyfra na okładce, a dwa, ze względu na owe rewelacje zawarte w środku. Nie ograniczono się w tym przypadku jedynie do standardowych chwytów w postaci promocyjnych grafik czy publikowaniu w sieci intrygujących plansz ze środka numeru. Marvel posunął się jeszcze dalej - po raz pierwszy od ponad dekady doszło do zmiany terminu publikacji komiksu. Standardowa "komiksowa środa", kiedy to do sklepów trafiają setki kolorowych zeszytów od większości wydawców, została zmieniona na poniedziałek. Tylko i wyłącznie dla tego jednego jedynego numeru. Decyzja ta spotkała się ze sprzeciwem wielu osób zaangażowanych w proces dystrybucji komiksów - zarówno dostawców, jak i właścicieli sklepów, którzy ze względu na kilkudziesięciostronicowy zeszycik musieli przez to dwukrotnie w ciągu tygodnia przyjmować dostawy nowych tytułów. Jeśli już o protestach mowa, to tajemniczość "Reborna" nie spodobała się wielu potencjalnym czytelnikom, którzy zwyczajnie nie wiedzieli czy jest sens inwestowania dolarów w serię o której w zasadzie nic nie wiadomo. Zapewne sporą część z nich stanowili ludzie, którzy zawczasu nie zamówili w preorderze #25 "Kapitana Ameryki" (nie wiedząc jaki los spotka tytułowego bohatera) i mogli dostać ten numer dopiero po pojawieniu się dodruków czy wersji "Director's Cut". Jak widać potwierdza się stara prawda, że wszystkim dogodzić się nie da. Dla stałych czytelników danej serii owa tajemniczość jest jak najbardziej na rękę - kupują każdy zeszyt, więc mają stuprocentowe zaskoczenie. Gorzej jest natomiast z pozostałymi. Joe Quesada w jednym w wywiadów przyznał, że doskonale zdaje sobie sprawę z tych wszystkich niedogodności wynikających z takiej a nie innej formy promocji wspomnianych komiksów. Gdyby jednak on czy ktokolwiek inny w to zaangażowany, nie miał pewności, że jest to rzecz absolutnie wyjątkowa to nie podjąłby takich kroków. W końcu Marvel dał jasno do zrozumienia, że coś ważnego / bardzo ważnego / szokującego stanie się w 600 numerze Kapitana, że czymś wielkim może być seria "Reborn" i tylko od potencjalnych nabywców tych zeszytów zależy, czy uwierzą jego słowom i je zamówią. Jest to zresztą pewien paradoks, że niespojlerowanie w celu uniknięcia jakichkolwiek przecieków, jest i tak spojlerem. Nie wiadomo co się stanie, ale wiadomo, że COŚ się jednak stanie - cała sztuka w tym, żeby była to rzecz naprawdę godna tego typu praktyk. Wie o tym oczywiście sam Joe Q., który przyznaje, że czasem mimo wszystko uda im się totalnie zaskoczyć czytelników, jak to było w przypadku jego i Kevina Smitha historii w "Daredevilu" (wydanym u nas przez Egmont), kiedy to wręcz błagali ówczesne szefostwo o brak jakiejkolwiek wskazówki odnośnie śmierci jednej z postaci. Jednak głównym zadaniem większości przedsiębiorstw jest zarabianie pieniędzy, więc zwykle wielkie wydarzenia muszą być anonsowane chociażby hasłem, że ktoś w danym numerze zginie (na przykład okładka do "Avengers" #502 i hasło "Jeden z tych Mścicieli umrze!"), wróci do życia, czy odejdzie z jakiejś superbohaterskiej drużyny.
Od opublikowania pierwszego teasera "Reborna", do wyjawienia bardziej szczegółowych informacji odnośnie serii minęły ponad dwa miesiące, w ciągu których powstało mnóstwo teorii o czym ona w zasadzie ma być. Powrót Steve'a Rogersa wydawał się oczywisty, ale czy nie za bardzo? Czy nie chodzi może o promocję filmu "Captain America: The First Avenger", który ma zaatakować kina w połowie 2011 roku? Czy może jednak jest to powiązane z mini-serią "Truth" Moralesa i Bakera z początku XXI wieku, a wznowioną kilka miesięcy temu, opowiadającą o czarnoskórym Kapitanie (to tak akurat odnośnie komiksowej Obamomanii)? Czy może jednak chodzi tu o tajemniczą "dziewczynę bez świata" widniejącą na jednym z teaserów?

Nie.

Od początku do końca chodzi tu o powrót Steve'a Rogersa.

"Captain America" #600 zgodnie z planem trafił na amerykańskie półki w poniedziałek, 15 czerwca. Jeśli ktoś na własne oczy chciał się przekonać jaka rewelacja kryję się na kartkach tego zeszytu powinien był wyłączyć telewizor, radio, internet i jak najszybciej lecieć do najbliższego sklepu komiksowego (mógł się jednak przeliczyć, bo do sporej części sklepów #600 dotarł we wtorek, czy nawet w tradycyjną środę). Zgodnie z oczekiwaniami, o powrocie Kapitana mówiło się w mediach wszelakich, chociaż nie tak głośno jak w przypadku wzbudzających najwięcej w ostatnich latach medialnej wrzawy komiksach pokroju wspominanego kilkukrotnie numeru 25go czy "Amazing Spider-Mana" #583 (w którym gościnny występ zaliczył Barack Obama). Mimo to, sześćsetka miała swoje pięć minut i zadanie można uznać za wykonane. Przy okazji rewelacji zawartych w tym numerze, została zaprezentowana pełna nazwa serii Brubakera i Hitcha - "Captain America: Reborn", okładki premierowego numeru, a nawet kilka jego pierwszych stron. Po lekturze jubileuszowego Kapitana mam mieszane uczucia - z jednej strony jest to bardzo dobrze napisany przez Bru numer, z gościnnymi występami wielu artystów (np. Alex Ross, Howard Chaykin, David Aja) ilustrujących poszczególne części, które składają się na całość historii. Z drugiej jednak strony powrót herosa (a raczej jedynie możliwość powrotu) był chyba zbyt oczywisty i nie wiem czy należał mu się aż taki szum. Gdyby wrócił w tym numerze to jasne, ale sam fakt, że może tak się stać? To tak jakby robić wielką rewelację z tego, że zimą spadnie śnieg, bo choćby nie wiem jak zarzekał się Quesada i spółka, to jedną z niepisanych zasad jest, że w Marvelu nic / nikt nie ginie, czy tego chcą czy nie. Pierwszy numer "Captain America: Reborn" zaatakował sklepy w minioną środę, co oznacza tyle, że będę miał szansę się z nim zmierzyć dopiero pod koniec lipca. Nieco zastanawia mnie i martwi wygląd Kapitana w zajawkach tego numeru - pozbawiony charakterystycznych skrzydełek na hełmofonie bardziej przypomina swojego odpowiednika z "Ultimates", ale liczę, że zostanie to jakoś racjonalnie wyjaśnione, albo w najgorszym przypadku, że jest to tylko wpadka Hitcha, który z Ultimate Kapitanem miał wiele wspólnego i machnął to niejako z przyzwyczajenia. Nie wiem, czy jest większy sens zastanawiać się, czy nadszedł już ten czas, aby Kapitan wrócił - na razie jeszcze go nie ma fizycznie w Marvelu i nie zdziwię się jak ten cały "Reborn" będzie jednym z etapów przywracania jego postaci do uniwersum, która ostatecznie pojawi się w nim w okolicach filmowej premiery.
Całe to zamieszanie i rumor związany z powrotem Rogersa i mini-serią Brubakera wpłynął również i na inne wydawnictwa. DC chcąc jakby podczepić się pod "rebornowy" marketing oznaczyło nową serię Morrisona "Batman and Robin" podtytułem "Batman: REBORN" (której pierwszy numer wyszedł na dwa tygodnie przed CA#600), co nawet nie spotkało się ze złością Quesady, który stwierdził, że tak to już po prostu w tym biznesie jest. Natomiast Robert Kirkman - ten niepokorny twórca narzekający na mejnstrimowe prawa i zasady - w dzień po premierze sześćsetnego numeru wystosował kilka zabawnych słów odnośnie swojego "Invincible" #63, który 'wyjątkowo' miał nawiedzić komiksowe sklepy w środę. Co więcej - na fanów czekać miały na jego kartkach takie atrakcje, że od razu powinni zamówić dwie albo i nawet trzy kopie tego komiksu, a sam Barack Obama ponoć planował też specjalną konferencję prasową, żeby omówić wydarzenia z tego absolutnie wyjątkowego numeru. Dodatkowo w zapowiedzi zaznaczono, że ten wart spokojnie 500$ komiks, kosztuje jedyne 2.99$. Żartowniś z tego Kirkmana, nie ma co. Ale przyznaję, że celnie podsumował te rozdmuchane kampanie promocyjne komiksów, które tak naprawde nie zawierają żadnych większych rewelacji. Inna sprawa, że ten konkretny zeszyt "Invincible" rzeczywiście posiada parę szokujących momentów i zrobił na mnie dużo większe wrażenie, niż obecne kombinowanie z przywróceniem Kapitana do życia. Mimo tego, to nie o komiksie Kirkmana dyskutowano w telewizji czy prasie..