Na początku chciałbym Cię spytać skąd wziąłeś się w polskim komiksie. Przed wydaniem „Zostawiając Powidok Wibrującej Czerni” nie udzielałeś się na forach, nie istniałeś w środowisku, nie rysowałeś stripów, nie publikowałeś w zinach. A tu nagle bach, debiut w barwach Timofa i mamy kolejnego komiksiarza na rynku. Powiedz, czym zajmowałeś się w epoce przed „Powidokiem”?

Przed „Powidokiem” przygotowywałem się do „Powidoku”. Komiksy tworzę od piątego roku życia, w czwartej klasie podstawówki już sprzedawałem swoją serię „Eternity Heroes”, na festynie szkolnym w nakładach równającym się z niektórymi andergrandowymi produkcjami, jakie można kupić na festiwalach komiksowych. Był to pastisz postaci z popkultury – Incredible Sulk był wiecznie płaczącym chłopakiem, którego teraz byśmy określili, jako emo. Było dwóch opasłych czterookich bliźniaków łączących w sobie cechy zewnętrzne Supermana i troll-dolls. Zrobiłem kilkanaście dwudziestostronicowych zeszytów.
Kiedy przyjechałem do Polski, zacząłem pracę nad komiksem o trzeciej wojnie światowej i zrobiłem jeden zeszyt. W ósmej klasie zacząłem moją ośmioletnią przygodę z „Atrophią”, której kilka szkicowych wersji ostatecznie odłożyłem do szafy. W tym samym czasie zacząłem serię pt. „Gumbo”, o żywym manekinie, który budzi się w totalitarnym państewku w Niebie, którego przywódca sprzeniewierzył się Bogu i stworzył własną autonomię zaprzeczającą niebiańskiemu porządkowi.

W liceum byłem redaktorem naczelnym gazety satyryczno-literackiej pt. „Ogólnodostępny Kuluarowy Nośnik Optymizmu”. Tam ukazywała się seria o młodzieży z blokowisk, posiadającej szczurzą aparycję. Powstała pod wpływem fascynacji „Osiedlem Swoboda”. „Mausa” wtedy jeszcze nie przeczytałem, ale znałem kilka kadrów z „Nowej Fantastyki”. Po „Ratrace”, bo tak się ta seria nazywała, zacząłem umieszczać w „OKNO'ie” kilkustronicowe epizody z Cynikiem. Poza komiksami sprzedawanymi w szkole podstawowej i „OKNO’em”, większość tego, co zrobiłem leży w szafie.
Oczywiście wszystko, co powyżej wymieniłem jest z dzisiejszego punktu widzenia straszne. Chodzi jednak o to, by pokazać, że za tym wydanym w zeszłym roku albumem stoją prawie dwie dekady nauki i tysiące zarysowanych stron.
„Powidok” był jednym z najciekawszych komiksowych wydarzeń ubiegłego roku. Ile czasu i w jaki sposób pracowałeś nad swoim debiutem? Jak wyglądało poszukiwanie wydawcy? Czy dziś, z perspektywy czasu, jesteś zadowolony ze swojego dzieła?

„Powidok” zaczął powstawać w 2003 roku. Męczyłem się już któryś rok z kolejną wersją „Atrophii”, wcześniej zawiesiłem wydawanie „OKNO’a”, bo zrobiłem za duży nakład ostatniego numeru i wpadłem w długi. Miałem w tym czasie swój pierwszy wielki kryzys twórczy. Pewnego razu siedząc w toalecie, patrzyłem sobie przez nogi na to, co tam się kumuluje pode mną i pomyślałem, że można by to namalować i zrobić z tego serię obrazów abstrakcyjnych. W ciągu kilku minut miałem gotowy pierwszy jednostronicowy komiks. W ciągu następnych dni powstały kolejne. Po czym znów wpadłem w stupor i produkowałem następne komiksy w odstępach kilkutygodniowych lub dłuższych.
Nad większością pomysłów siedziałem miesiącami, zastanawiając się, jak je ugryźć. Zbierałem te plansze do teczki i pokazywałem rodzinie i znajomym, żeby wybadać, co inni o tym myślą. Reakcje były pozytywne, choć ogólnie nie ufam ludziom, a tym bardziej tym, którzy nie tworzą i wyrażają się na temat twórczości. Więc robiłem w ciemno, wierząc, że tak musi być. Pewnego razu, jak to jest opisane w samym „Powidoku”, zgubiłem całą tekę oryginałów i musiałem je zrekonstruować. Poznałem wtedy swoją partnerkę, Olę, która niesamowicie mnie zmotywowała. Miałem taką energię pierwszy raz od lat, że w niecały rok udało mi się narysować wszystkie stare łanszoty i przygotować kilkudziesięciostronicowy epilog.

Jeśli chodzi o poszukiwanie wydawcy, to nie miałem pojęcia jak wygląda polska scena komiksowa. Byłem tylko na kilku festiwalach, poza zeszytami z TM-Semic miałem może kilkanaście albumów rodzimych edytorów. Szukałem wśród wydawców, których komiksy miałem na półce. Post wydawał tylko zagranicznych twórców, ale Kultura Gniewu promowała też rodzimą alternatywę. Skontaktowałem się z Szymonem Holcmanem, wysłałem makietę komiksu z opisem tego, co będzie w epilogu. Szymon wyraził zainteresowanie, skończyłem album i wysłałem całość. Wreszcie ekipa Kultury zdecydowała, że za dużo temu komiksowi brakuje, by mogli to reklamować swoim logo, ale Szymon dał tę makietę nieznanemu mi wtedy Timofowi. Paweł wkrótce napisał, spotkaliśmy się i w ciągu kilku tygodni gotowy album był już w drukarni. Jestem ogromnie wdzięczny Szymonowi, że walczył o ten album i Pawłowi, który zaryzykował, wydając mnie w pięciuset egzemplarzach. Niby mało, ale jak na debiutanta, to było ogromne wyróżnienie.
Co do mojego zadowolenia, to z jednej strony oczywiście, jestem zadowolony. Czułem, że jest to materiał, którego nie muszę się wstydzić i jako całość, tworzy pewien spójny przekaz. Z drugiej, widzę wszystkie braki niespójności, warsztatowe błędy w rysunku i scenariuszu. Ale to jest tak, jak powiedziałem Pawłowi podczas naszego pierwszego spotkania: „Gdybym mógł, zrobiłbym ten komiks od nowa, ale muszę go dać do druku w tej chwili, bo znów się rozpełźnie, jak inne projekty i wyląduje w szafie”. Obserwuję wielu znajomych, którzy nie mogą postawić tego pierwszego kroku, bo wciąż czują, że czegoś im brakuje. Jednocześnie, trzeba uważać, by nie wyskoczyć zbyt wcześniej – dlatego „Atrophię” porzuciłem po ośmiu latach pracy. Najtrudniej jest znaleźć ten moment, kiedy coś jest już wystarczająco dobre, by wyjść z tym do ludzi. A dopóki nie ma się wydanego debiutu, to nikt nie będzie w stanie Tobie powiedzieć, kiedy ten moment nadejdzie.
Muszę zadać to pytanie, a właściwie dwa, choć wiem, jak bardzo jest ono wyświechtane i banalne, a twórcy nie lubią na nie odpowiadać. Po pierwsze – skąd czerpiesz inspiracje? Po drugie – dlaczego komiks akurat?

Czerpię inspirację ze wszystkiego, co mnie otacza, ze wszystkich bodźców, które wpływają na mnie osobiście – wszelkie zachowania ludzkie, wszelkie formy kultury, wszystko, co zobaczę i usłyszę. Ale JA muszę to przeżyć lub wchłonąć. Dlatego nie próbuję wymyślać historii, które nie mają nic wspólnego z tym, co mnie otacza. Nie piszę kryminałów ani fantasy, bo nie mam w rodzinie mafiosa lub elfa. Nie bawi mnie zapełnianie czasu dobrą historią. Historia może być kiepska, bez puenty i dramaturgii (jak większość rzeczywistych sytuacji), ale musi zająć moją uwagę, zaskoczyć mnie jakąś nową konfiguracją elementów.
Ubieram swoje myśli w komiksy, bo jest to świetne medium komunikacyjne. Komiksy szybciej czyta się, niż książki i bazują nie tylko na słowie, ale i na obrazie – na relacjach przestrzennych, co jest bliższe naszemu postrzeganiu. Zaraz ktoś mi zarzuci, że komiks nie musi opierać się na słowie. Są przecież nieme komiksy. Ale działają one znakami, którym można przyporządkować słowa. Komiksy abstrakcyjne to raczej ćwiczenie estetyczne i jest na marginesie medium.
Tak jak książkę, komiks można wertować, zabrać ze sobą i obejrzeć w dowolnych warunkach. Z filmem tak się nie da. Film dyktuje nam czas. Można obejrzeć film na komórce w autobusie, ale wtedy nie ma szans na właściwy odbiór. Książkę i komiks w autobusie można bez większych przeszkód odebrać bez szkody dla treści i formy.

Dodatkowo, praca nad filmem jest o wiele bardziej żmudna, niż nad komiksem. Autor ma mniej kontroli, musi podlegać rzeczywistości lub technologii. A książki, to nie wiem po co się jeszcze pisze. Już antyczne tragedie greckie w dużej mierze ukazują całe spektrum zachowań ludzkich. Nie oszukujmy się, że można na początku XXI wieku cokolwiek nowego napisać, powiedzieć lub pokazać. Chodzi tylko o to, by pokazać to w nowych konfiguracjach. To, co zawarłem w „Powidoku” w literaturze już zostało przemiędlone na wszelkie sposoby 50-80 lat temu. Ale w komiksie mogłem pokazać pewne rzeczy w takich konfiguracjach, na jakie słowo pisane bez obrazu nie pozwala.
Należy zwrócić jednak uwagę na to, że te „nowe rozwiązania” i tak służą tylko temu, by zachęcić młodych ludzi do sięgnięcia po źródła, czyli to, co było te 50 lat temu, a potem zagłębienia się w to, co było 500 lat temu i 30 wieków temu. Literaturą już nie zachęcimy. Martwym malarstwem również. Komiks ma przed sobą kilka lat odkrywania nowych obszarów. Film kilka więcej. A potem i te media ustąpią kolejnym, które będą mogły w nowych konfiguracjach przekazywać to wszystko, co i tak już mamy pochowane po bibliotekach i muzeach.
Odnośnie literatury mam zupełnie odmienne zdanie, ale okej. „Machnąłeś” album i oprócz kilku, nielicznych komiksowych występów w zinach, jako komiksiarz nie dajesz znaku życia. Pisywałeś recenzje na Gildię, walczyłeś w Bitwach Komiksowych (i wygrałeś), pomagałeś nieco Timofowi przy edycji jego komiksów, a przede wszystkim zajmowałeś się swoim blogiem. Nie masz ciśnienia na robienie kolejnych komiksów? Zrobiłeś sobie dłuższą przerwę czy dałeś sobie spokój?

Bądź, co bądź od premiery „Powidoku” minęło niecałe półtora roku. W tym czasie zrobiłem przekombinowanego szorta i „Zakład” do „Ziniola” i frywolny pastisz w „Kolektywie”. Scenariusz „Zakładu” dostałem od Timofa w kwietniu 2008 roku, miesiąc po moim debiucie. Prawie rok zajęła mi praca nad tym komiksem. Same rysunki zrobiłem w tydzień, spiesząc się, by zdążyć na deadline, co niestety widać. Jednakże niespecjalnie przejmuję się rysunkami. Istotna jest kompozycja. Chciałem zrobić z porno-opowiadanka rozbiór gramatyczny chwili, definiującej resztę życia. Może przykład w samym komiksie niektórym wydaje się dość ekstremalny, albo wręcz głupi, ale sam przeżyłem o wiele dziwniejsze sytuacje i potraktowałem ten scenariusz z pełną powagą.
Co kilka dni spisuję kolejne pomysły na albumy, zeszyty, serie, szorty, Ale większość z tego nigdy nie ujrzy światła dziennego. Mierzi mnie wtórność w kulturze współczesnej, chcę się do niej przyczyniać jak najmniej.
Chciałbym też zauważyć, że to, co w pytaniu jest postawione w czasie przeszłym, wciąż trwa. Kolejne komiksy powstają, z Timofem współpracuję jako liternik i jeden z redaktorów „Ziniola”. Najgorzej jest z recenzjami. Nadmierny perfekcjonizm mnie sparaliżował i wciąż poprawiam to, co napisałem – ku zmartwieniu Jacka Gdańca, który czeka na kolejną porcję tekstów już od pół roku.
Kontynuując ten wątek – w notce biograficznej, która wisi na Gildii, można przeczytać o Twoich przyszłych projektach. Czy obecnie pracujesz nad którymś z nich, czy zajmujesz się czymś kompletnie innym? Jak wyglądają Twoje komiksowe plany na przyszłość?

Z tytułów niezrealizowanych poza tą nieszczęsną „Atrophią” większość zostanie zrealizowana w takiej lub innej formie. Entuzjastycznie podchodzę do współpracy z jednym z najzdolniejszych rysowników na naszej scenie, który niesamowicie wiele uwagi poświęca nie tylko temu, co w kadrze, ale wszystkim aspektom kompozycyjnym w komiksie. O owocach tej współpracy będziemy publicznie rozmawiać dopiero wtedy, kiedy skończy inne projekty. Marcin Podolec czeka na scenariusz do pełnometrażowego albumu, który co kilka tygodni rozpisuję od nowa, bo choć szkielet stworzyliśmy w jedną noc, to wciąż nie wiem, w co go ubrać.
Nie chcę podawać dat, tytułów, bo u mnie praca nad czymś trwa strasznie długo, a i tak rzucam zbyt wiele słów na wiatr, by jeszcze ładować się pod presję oczekiwań czytelników. Jednakże najważniejszym projektem, nad którym pracuję od roku, i który zajmie mi pewnie kolejne dwa, trzy lata, to „Zapętlenie”. Będzie to dokumentalny komiks o plenerowym wyjeździe, na jakim byłem z Grzegorzem Kowalskim, jednym z ważniejszych twórców we współczesnej polskiej kulturze i z jego byłym uczniem Arturem Żmijewskim. Album planuję na ponad 300 stron. Jeśli już ten hermetyczny temat zniechęcił niektórych, to wbiję jeszcze kilka gwoździ do swojej trumny. Komiks będzie trójjęzyczny – bez przypisów, i będzie tym dla „Powidoku”, czym „Ulisses” był dla „Dublińczyków”. Jak widać, poprzeczka jest postawiona wysoko. Najpewniej skończy się tym, że nie wytrzymam presji i palnę sobie w łeb, nim skończę.
Jeżeli się nie mylę, studiujesz na warszawskiej ASP, czy tak? Powiedz, w jaki sposób uniwersytet wpływa na Ciebie, jako komiksiarza i w ogóle, jako człowieka, intelektualistę?

Akademia to znamię, które warunkuje resztę życia, jeśli się traktuje ją poważnie, a nie jako sposób na przyjemne spędzenie czasu, nim się pójdzie do agencji reklamowej. Dzięki rozmowom z nauczycielami i studentami, dzięki wykładom i zajęciom nauczyłem się ogromnie dużo nie tylko o kulturze, ale o wszelkich aspektach życia. Nie będę tu jednak rozwijał tego tematu, bo zanudziłbym. Na moim blogu łatwo można zorientować się jak moja uczelnia i ludzie do niej uczęszczający mnie kształtują.
Mogę za to powiedzieć kilka słów o byciu komiksiarzem w takim miejscu. Na początku, gdy bez ogródek chwaliłem się wszystkim, że piszę i rysuję komiksy, byłem traktowany z wielkim przymrużeniem oka. Niestety wszyscy uważali komiks za nieślubne dziecko literatury i twórczości wizualnej, do tego niedorozwinięte, potrafiące tylko wywijać łapami, żeby walnąć kogoś w mordę i wysławiające się tylko onomatopejami. Poprowadziłem jednak wykład o komiksie dla studentów, po czym zmienił się stosunek moich kolegów do mnie i do tego, co robię. Na plus, oczywiście. Teraz z najbliższymi znajomymi nie dyskutujemy jedynie o Baudrillardzie i Matthew Barneyu, ale również o „Black Hole”, czy „From Hell”. Rzecz jasna nie wtykam im większości komiksów, bo większość nie ma dla nas większego plastycznego czy merytorycznego znaczenia. Ale przecież chodzi o to, by dobrać te pozycje, które nam pasują w danym medium, a nie, by adorować wszystko. Moim celem było wykazanie, że przez komiks można zakomunikować tyle samo, co przez inne media.

Wśród profesorów na początku nie miałem łatwo, bo większość to esteci, niektórzy to pewnie ostatnią książkę przeczytali w liceum i to widać. Wertowali tylko, nie bacząc na to, co jest napisane, odbierając moje komiksy wyłącznie jako autonomiczne obrazy. A jako obrazy nie mają one jakiejkolwiek wartości. Na szczęście jest kilka profesorów, którzy nawet jeśli są niechętni do komiksu, przynajmniej odebrali przekaz zgodnie z językiem tego medium. Wspomniany już Grzegorz Kowalski, Stanisław Wieczorek, u którego będę robił dyplom, cudowny Hubert Borys, u którego ćwiczyłem rysunek – wykazali ogromną cierpliwość i życzliwość do moich poczynań twórczych, odmiennych od tego, co robi się zazwyczaj na Akademii i odmiennych od ich oczekiwań związanych z komiksem.
I jeszcze jedno podobne pytanie – w jaki sposób sztuka, ta wysoka, odbija się w Twojej pracy przy komiksach? Na ile jest widoczna w Twoich utworach?
Nie uznaję słowa „sztuka”. Jest to strasznie płynne hasło, które co chwila coś innego oznacza. Wolę rozpatrywać rzeczy po prostu jako twórczość. Ściślej rzecz biorąc można by nawet powiedzieć „odtwórczość”, ale miałoby to zbyt często wydźwięk pejoratywny.

W moich komiksach odbija się to, co wyczytałem w książkach filozofów, uznanych literatów, to, co widziałem w ambitnych filmach i na awangardowych obrazach, bo są to rzeczy niezmiernie ciekawe, a praktycznie nieznane. Większość ludzi żyje w totalnej nieświadomości tego, że tyle niesamowitych rzeczy zostało już napisanych i wciąż zadaje wtórne, idiotyczne pytania. Niczym w anegdocie, którą opowiadał nasz matematyk w liceum. W pewnej małej miejscowości żył sobie człowiek, który własnymi metodami, po latach ślęczenia, stworzył wzór na pole trójkąta równobocznego. I zachwycony wybrał się do miasta, by podzielić się tym wielkim odkryciem, tylko po to, żeby się dowiedzieć, że starożytni Grecy już dawno to obliczyli.
Nie pojmuję dlaczego większość nawet inteligentnych ludzi woli faszerować się przyjemnymi, prostymi rzeczami i wciąż zastanawiać nad nieosiągalnymi tajemnicami świata, niż po prostu zagłębić się trochę w naszą kulturę. Wiem, że myślenie boli, a wiedza jest czasem przerażająca, ale uważam, że warto się przezwyciężać.
Jak to jest z Twoim pochodzeniem, bo jestem nieco skonfundowany. Masz polskie nazwisko, urodziłeś się w Niemczech, mieszkałeś w Australii i studiujesz w Warszawie, czy tak?

Urodziłem się w Berlinie, bo moi rodzice dostali wilczy bilet z Polski za działalność opozycyjną. Berlin to była taka baza, z której przerzucano emigrantów politycznych do Stanów, Kanady i Australii. Po dwóch latach rodzice dostali opcje: Melbourne lub Chicago. Wybrali tę pierwszą. Dopiero w Australii mój ojciec mógł skończyć studia, choć gdy był już gotowy do pracy na satysfakcjonującym go stanowisku, okazało się, że o pracę wcale nie jest tak łatwo. Przyjechał do Polski w 1995 roku, gdzie akurat otwierał się rynek – on był po studiach, z perfekcyjnym angielskim, trafił we właściwą koniunkturę. Wkrótce sprowadził mnie, matkę i urodzonego w Australii brata i już tu zostaliśmy. Długo zajęło mi przystosowanie się do Polski. Nie znosiłem tutejszej mentalności, technologicznego zacofania, nieobyczajności młodzieży (w Australii chodziłem do prywatnej szkoły katolickiej, a tu trafiłem do szkoły państwowej w niespecjalnie rozwiniętej dzielnicy). Powoli jednak zacząłem interesować się polską kulturą, samą Warszawą, mentalnością ludzi. I choć wciąż obcy jest mi jakikolwiek nacjonalizm, to zakorzeniłem się w tej kulturze i niespecjalnie wyobrażam sobie żyć gdzie indziej.
Pozwól na nieco dłuższą dywagację – Karol Konwerski wyłożył historię polskiego komiksu po 1989 roku, jako wychodzenie z artystowości, malarskości ku narracji, opowiadaniu historii. Idealnym przykładem tego pierwszego etapu byłby Przemysław Truściński, skupiony bardziej na swojej kresce, aspektach estetycznych swojej pracy, niż na historii, którą opowiada. Potem mamy Śledzia, który w swojej szczytowej formie za pomocą szybko skreślonych ilustracji opowiada naprawdę konkretną historię, odnajdując idealną chyba proporcję między funkcjonalnością a artyzmem. I w końcu mamy Ciebie, Daniela Chmielewskiego, który jest zainteresowany o tyle rysunkiem, o ile ten opowiada jakąś historię. Bardziej storytellera, niż rysownika. W biegunowym przeciwieństwie do Trusta, który do rysunków dopowiada fabułę, Ty do historii dorysowujesz ilustracje.
I jeszcze jedna uwaga – komiks w takiej perspektywie ma konstrukcję sinusoidalną, bowiem u Ciebie wraca to eksperymentatorstwo, które było udziałem Truścińskiego, tylko nie w warstwie graficznej, ale fabularnej. Od eksperymentów z własnym stylem, manierą do eksperymentów z narracją, sekwencyjnością, fabułą.
Jak się odnajdujesz w takim układzie? Co o nim sądzisz?

Ten model wydaje mi się jak najbardziej słuszny. Oczywiście jest on uproszczony, jak każdy model i można by ustawić całą masę takich sinusoid krzyżujących się w różnych miejscach – taka instalacja by wyglądała jak fragment morza, z pewną rytmiką, ale nie idealnie symetryczną. To, co robimy zawsze w jakimś tam stopniu powstaje „względem”. Albo będziemy popełniać błędy rodziców, albo trafimy na przeciwny biegun i jak ojciec był skąpy, to my będziemy nasze dzieci rozpieszczać, ale każda opcja będzie „względem”. To, że moje komiksy wyglądają tak, a nie inaczej też bierze się z tego, że pewne rzeczy u Przemka Truścińskiego i Michała Śledzińskiego mi odpowiadają, a na inne elementy się nie godzę. Akurat tak jestem fizjologicznie i psychologicznie ukształtowany, że mniej mnie interesuje estetyczny aspekt rzeczy, a bardziej klarowne przekazanie pewnych informacji. Żeby już zostać przy tych dwóch twórcach, to uwielbiam eksperymentatorstwo Przemka, ale w środku jest dla mnie puste. Przynajmniej nie ma tych treści, jakie ja bym dokleił do takiej formy. Michał jest mi bliższy w sposobie przywiązywania uwagi do opowiadania, do wypunktowywania pewnych aspektów rzeczywistości, ale wyważa proporcje publicystyki i humoru tak, by jego historie nie przestawały bawić. Dla mnie, wychowanego na awangardowej literaturze, filmie i filozofii, element zabawowy jest tylko o tyle istotny, żeby odbiorca nie odłożył komiksu, nim go nie skończy. Nie chcę bawić. Moje komiksy są treściowo esejami, a formalnie ćwiczeniami z kompozycji – co można jeszcze zrobić, by pokazać coś w nowy sposób. Są raczej do analizowania. Istotne w tym wszystkim jest, by cały czas na rynku byli twórcy reprezentujący różne nurty. Inaczej, niezależnie od wartości prac, następuje przesyt, odrzucenie i właśnie przesunięcie dominanty na inną część krzywej matematycznej.
Odnoszę wrażenie, że z wielkim entuzjazmem odnosisz się do nowych, cyfrowych i wirtualnych mediów i sposobów komunikowania się artysty ze swoim odbiorcą. Najpierw blogasek, potem facebook, teraz second life, a za chwilkę twitter pewnie. Przyznam, że ja podchodzę do nich ze sporą rezerwą, cały ten cyfrowy szum informacji mnie nieco przytłacza i czuję, że powoli gubimy się w tym całym chaosie. Nie masz podobnego odczucia?

Na tłiterze też już jestem. Fascynują mnie nowe technologie, bo wbrew pozorom, czynią nasze życie o wiele bliższe naturze, niż nam się wydaje. Kończy się ten bardzo króciutki etap kultury linearnej, jaka rozpoczęła się w Europie dzięki Gutenbergowi. Filmy (awangardowe, ale już nie tylko) odchodzą od linearności. Komiks również. Literatura, skazana swoją formą na linearność walczy z nią jak może. Z kolei nowe media faszerują nas bodźcami tak jak w erze audialnej. Za czasów plemiennych nie było początków i końców. Impulsy docierały do nas w tym samym czasie. Ćwierkanie ptaka i szum liści były równoważne. Linearność – wszystkie jej skutki – czas jaki znamy – spowodowały, że człowiek zatracił ideę wieczności. Katolicy dziś nie mają nic wspólnego z chrześcijanami średniowiecznymi. Nie rozumieją podstaw swojej religii, bo są skazani na sztuczną linearność. Powrót do tego równoczesnego odbierania wszystkich bodźców na raz, odsunięcie się od racjonalności, skupienie na plemienności dzięki wszelkim fejsbókom i tłiterom, krótkie emocjonalne przekazy, zwiastują nową plemienność, uwarunkowaną jednak nowymi technologiami, które kultura musi dogonić. Uważam, że jest to fascynujący czas i twórcy nie powinni uciekać od tego, co się dzieje. Oczywiście nasze, pamiętające jeszcze świat z przed Internetu, pokolenie, musi mieć się na baczności, bo my jesteśmy pomostem między starą kulturą i nową kulturą. Nasze dzieci nie rozumieją już naszej rzeczywistości, naszych wartości, bo technologia inaczej warunkuje im świat. Naszym zadaniem jest wplecenie pewnych elementów starej kultury w tę nową, zanim odejdziemy w niebyt. Musimy wybrać, które elementy zachować i musimy je propagować. Z nowymi nie da się walczyć, możemy je, co najwyżej równoważyć.
Wolisz X-Menów czy Avengersów?
„Avengersi” to lamerzy. Czytałem te dwa „Mega Marvele” z nimi i była to papka straszliwa. W Australii nie zbierałem żadnych serii regularnie, ale mam kilka odcinków „X-Factor”, „Factor X”, „X-Men 2099” i zwykłych „X-menów”. Szybko z nich wyrosłem, ale na Cable’u z crossoveru „X-Cutioner’s Song” uczyłem się rysować wielkie giwery i obładowanych sprzętem superbojowników. Czasem żałuję, że z tego wyrosłem.