Potwór z Bagien po raz pierwszy na kartach komiksu pojawił się w 1971 roku, w 92 numerze serii „House of Secrets”. Do pewnego momentu był to klasyczny pulpowy heros, który nabył swoje niezwykłe moce w wyniku jakiegoś kuriozalnego wypadku i poświęcił swoje życie w walce z szeroko pojętym złem. I pewnie takim zostałby zapamiętany w wąskim gronie miłośników kolorowych zeszytów, gdyby DC Comics w obliczu strat, jakie przynosiła seria „Saga of Swamp Thing” zdecydowała się na jej zamknięcie, a nie oddanie w ręce mało znanego, brytyjskiego scenarzysty, co miało miejsce w 1983. Tym scenarzystą był niejaki Alan Moore.
Postać stworzona przez Lena Weina i znakomitego rysownika Berniego Wrightsona była dla przyszłego autora „Strażników” czy „Zabójczego Żartu” prawdziwą trampoliną do kariery w amerykańskim przemyśle obrazkowym i jednym z pierwszych objawów komiksowej rewolucji, która miała dopiero nastąpić. Alan Moore Potwora z Bagien zdefiniował na nowo, a niejako przy okazji przyczynił się do założenia wielce zasłużonego imprintu Vertigo, publikującego komiksy przeznaczone dla dorosłego czytelnika. W przypadku „Sagi o Potworze z Bagien” wyświechtane frazesy o rewolucyjnych zmianach, że „nic nie będzie już takie samo”, którymi czytelnicy są nieustannie bombardowani, było jak najbardziej uzasadnione. „Stary” Swamp Thing zginął, aby „nowy” mógł zostać wymyślony ponownie. Doprawiony smakowitą estetyką grozy, z nienachlanym ekologicznym przesłaniem i ezoteryczno-magicznymi wtrętami. „Saga o Potworze z Bagien” była dla Moore`a komiksowym poligonem doświadczalnym, a samo zielone monstrum stało się laboratoryjną świnką, na której wybitny scenarzysta testował swoje pierwsze zakręcone pomysły. Znacznie poszerzył granice produkowanego seryjnie komiksu, sprawdzał ile da się wycisnąć z formy 24-stronicowego odcinka „przygód” i często wystawiał na próbę cierpliwość… cenzorów. Jego seria była bowiem pierwszym tytułem z głównego obiegu pozbawionym charakterystycznego stempla Comics Code Authority, którym oznaczano pozycję przeznaczone odpowiednie dla małoletniego odbiorcy, bo Moore z założenia pisał ją dla dorosłego czytelnika.
W historiach zebranych w „Miłości i śmierci” scenarzysta próbuje się w różnych konwencjach i stylach. Tom otwiera symboliczny „Pogrzeb” pogłębiający mitologię Potwora, w którym Alec Holland raz jeszcze przeżyje tragiczny wypadek na bagnach Luizjany. Najdłuższa, bo aż trzyczęściowa, tytułowa historia jest opowieścią grozy, która niestety nie może mnie już przestraszyć. Trudno natomiast nie docenić jej swoistego epilogu („W dole, wśród zmarłych”), będącej błyskotliwą wariacją na temat infernalnej części „Boskiej Komedii” Dantego, zlokalizowaną w komiksowym uniwersum DC, z gościnnymi występami takich postaci jak Demon, Spectre czy Phantom Stranger. W „Opuszczonych domach” spotkamy się ze znanymi z kart „Sandmana” Kainem i Ablem, by raz jeszcze przenieść się do krainy Śnienia. Zamykający zbiorek „Wiosenny rytuał” to fantazyjny opis seksu uosobienia natury z ludzką kobietą, podany w fikuśnej, New Age`owej metaforyce.
Jak widać opowieści przedstawione w drugim tomie cechuje duża różnorodność, na wszystkich jednak w równym stopniu swoje piętno odcisnął czas. Najgorzej obszedł się z przeładowaną tekstem narracją, choć akurat Moore miał zawsze skłonności do mocno literackiego, kwiecistego stylu opowiadania historii oraz z oprawą graficzną. Rysunki z lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku obecnie prezentują się nieco archaicznie, ale nie można odmówić im pewnego uroku. Ciężko wyróżnić któregoś ze spółdzielni grafików pracujących przy oprawie wizualnej albumu, ale najlepsze wrażenie pozostawili chyba Steve Bissette i Shawn McManus.
Warto było czekać te dwa lata na kontynuację „Sagi o Potworze z Bagien”, choć pewnie czas oczekiwania na kolejny tom będzie podobny. Nie do końca rozumiem decyzję Egmontu, aby serię pod wieloma względami podobną do równolegle publikowanego „Hellblazera” wydawać w ramach twardookładkowej kolekcji „Obrazów Grozy”. Szkoda, że nic się już z tym nie da zrobić. Bo głupio teraz wydawcy zmieniać całkowicie format i cykl wydawniczy, a czytelnik kręcący nosem na takie kombinacje rad nierad musi uzbroić się w cierpliwość.
Postać stworzona przez Lena Weina i znakomitego rysownika Berniego Wrightsona była dla przyszłego autora „Strażników” czy „Zabójczego Żartu” prawdziwą trampoliną do kariery w amerykańskim przemyśle obrazkowym i jednym z pierwszych objawów komiksowej rewolucji, która miała dopiero nastąpić. Alan Moore Potwora z Bagien zdefiniował na nowo, a niejako przy okazji przyczynił się do założenia wielce zasłużonego imprintu Vertigo, publikującego komiksy przeznaczone dla dorosłego czytelnika. W przypadku „Sagi o Potworze z Bagien” wyświechtane frazesy o rewolucyjnych zmianach, że „nic nie będzie już takie samo”, którymi czytelnicy są nieustannie bombardowani, było jak najbardziej uzasadnione. „Stary” Swamp Thing zginął, aby „nowy” mógł zostać wymyślony ponownie. Doprawiony smakowitą estetyką grozy, z nienachlanym ekologicznym przesłaniem i ezoteryczno-magicznymi wtrętami. „Saga o Potworze z Bagien” była dla Moore`a komiksowym poligonem doświadczalnym, a samo zielone monstrum stało się laboratoryjną świnką, na której wybitny scenarzysta testował swoje pierwsze zakręcone pomysły. Znacznie poszerzył granice produkowanego seryjnie komiksu, sprawdzał ile da się wycisnąć z formy 24-stronicowego odcinka „przygód” i często wystawiał na próbę cierpliwość… cenzorów. Jego seria była bowiem pierwszym tytułem z głównego obiegu pozbawionym charakterystycznego stempla Comics Code Authority, którym oznaczano pozycję przeznaczone odpowiednie dla małoletniego odbiorcy, bo Moore z założenia pisał ją dla dorosłego czytelnika.
W historiach zebranych w „Miłości i śmierci” scenarzysta próbuje się w różnych konwencjach i stylach. Tom otwiera symboliczny „Pogrzeb” pogłębiający mitologię Potwora, w którym Alec Holland raz jeszcze przeżyje tragiczny wypadek na bagnach Luizjany. Najdłuższa, bo aż trzyczęściowa, tytułowa historia jest opowieścią grozy, która niestety nie może mnie już przestraszyć. Trudno natomiast nie docenić jej swoistego epilogu („W dole, wśród zmarłych”), będącej błyskotliwą wariacją na temat infernalnej części „Boskiej Komedii” Dantego, zlokalizowaną w komiksowym uniwersum DC, z gościnnymi występami takich postaci jak Demon, Spectre czy Phantom Stranger. W „Opuszczonych domach” spotkamy się ze znanymi z kart „Sandmana” Kainem i Ablem, by raz jeszcze przenieść się do krainy Śnienia. Zamykający zbiorek „Wiosenny rytuał” to fantazyjny opis seksu uosobienia natury z ludzką kobietą, podany w fikuśnej, New Age`owej metaforyce.
Jak widać opowieści przedstawione w drugim tomie cechuje duża różnorodność, na wszystkich jednak w równym stopniu swoje piętno odcisnął czas. Najgorzej obszedł się z przeładowaną tekstem narracją, choć akurat Moore miał zawsze skłonności do mocno literackiego, kwiecistego stylu opowiadania historii oraz z oprawą graficzną. Rysunki z lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku obecnie prezentują się nieco archaicznie, ale nie można odmówić im pewnego uroku. Ciężko wyróżnić któregoś ze spółdzielni grafików pracujących przy oprawie wizualnej albumu, ale najlepsze wrażenie pozostawili chyba Steve Bissette i Shawn McManus.
Warto było czekać te dwa lata na kontynuację „Sagi o Potworze z Bagien”, choć pewnie czas oczekiwania na kolejny tom będzie podobny. Nie do końca rozumiem decyzję Egmontu, aby serię pod wieloma względami podobną do równolegle publikowanego „Hellblazera” wydawać w ramach twardookładkowej kolekcji „Obrazów Grozy”. Szkoda, że nic się już z tym nie da zrobić. Bo głupio teraz wydawcy zmieniać całkowicie format i cykl wydawniczy, a czytelnik kręcący nosem na takie kombinacje rad nierad musi uzbroić się w cierpliwość.
1 komentarz:
Egmont chce zapewne aby Potwór był koniem pociągowym słabej serii Obrazy Grozy. A że jest tylko 6 tomów (tych Moore`a) to może sobie pozwolić na przedłuuuużanie żywotnosci OG.
Prześlij komentarz