poniedziałek, 7 września 2009

#243 - Pussey!

Daniel Clowes jest jednym z komiksiarzy, którego twórczość cenię sobie bardzo wysoko. Całkowicie kupił mnie znakomitym „Ghost World”, będącym do dziś jedną z najlepszym powieści graficznych, jakie można znaleźć na mojej półce. „Niczym aksamitna rękawica odlana z żelaza” zrobiła na mnie mimo wszystko mniejsze wrażenie, ale nie mogło zmienić mojego postanowienia nadrobienia niepublikowanych (mam nadzieję, że jeszcze nie publikowanych) prac artysty urodzonego w Chicago.

Na kartach „Pussey!” Clowes wciela się z bezlitosnego portrecistę komiksowego światka. Ostrze jego satyry skierowane jest z jednej strony w mechanizmy rządzące przemysłem obrazkowym, a z drugiej w „artystę” pracującego w tej branży. Kanwą opowieści jest biograficzna historia imiennika autora, Danie Pussey`u, (pronounced as „pooh-say”). Nasz bohater nosi znaczące nazwisko, fonetycznie brzmiące zupełnie  jak „pussy”, czyli „cipka”. Potoczne, wulgarne określenie tych pryszczatych okularników z liceów, nie cieszących się powodzeniem u dziewcząt i kiepsko radzących sobie na lekcjach WFu. I dokładnie taki był Daniel, od małego zakochany w kolorowych zeszytach z super-bohaterami, które z czasem stały się jeśli nie obsesją, to pasją. Chciałoby się powiedzieć, że super-heroizm wyssał z mlekiem matki. Bardzo szybko udało mu się stanąć po drugiej stronie kadru i zająć rysowaniem. Najpierw w lokalnych zinach, a potem w barwach wydawnictwa Infinity Comics, którego stanie się czołowym grafikiem i głównym autorem przełomu w branży. Odniesie swój wielki sukces, po czym spróbuje sił w komiksie „artystycznym” i w rodzącym się nurcie „indie”. Clowes opowiada jego historię od narodzin, aż do smutnej i samotnej śmierci. W utworze Pussey został szyderczo przedstawiony, jako żałosny trybik w maszynie, politowania godzien nerd, geek z rozlicznymi problemami emocjonalnym, dla którego szczytem artyzmu jest połączenie Batmana i Star Treka.

Clowes bardzo udanie, celnie i szyderczo oddał reguły funkcjonowania komiksowej industrii, w której funkcjonuje Pussey. Pokazał jak brutalnie redaktorzy wykorzystują swoich pracowników, wyśmiał manię kolekcjonerstwa  z wczesnych lat dziewięćdziesiątych, w której ujrzał jedną z przyczyn ówczesnej zapaści rynku. Odbrązowił Golden Age i wszystkie nadużycia, do jakich wtedy dochodziło, a o których teraz się z reguły milczy. W komiksie możemy doszukiwać się również satyrycznych wcieleń Stana Lee i nagród Eisnera. Pomimo całej złośliwości satyry Clowes`a, komiks nie pozbawiony jest pewnej przekory i autoironii. Chyba nie przypadkowo Pussey nosi to samo imię, co autor, który nie ma najmniejszych oporów wyśmiewaniu się z komiksowej alternatywy.

„Pussey” zbudowany jest z bardzo gęsto napisanych epizodów, które pierwotnie były publikowane na łamach autorskiego Clowes`a magazynu „Eightball” (w numerach 1, 3, 4, 6, 8, 9, 12, 14). Razem składają się na spójną całość, ale osobno stanowią znakomicie rozpisane scenki, na długo zapadające w pamięć. Choćby te, w których Dan udowadnia, jak głębokie teraz mogą być opowieści o zamaskowanych herosach, odwiedza artystyczną pracownię, bądź uczestniczy w rozdaniu nagród środowiskowych. Momentami śmieszne, a momentami przerażające, bo idę o zakład, że nawet nie będąc komiksowym twórcą, a tylko czytelnikiem, coś z zakompleksionego twórcy kiczowatych, bezwartościowych historyjek obrazkowych znajdziecie u siebie. Clowes prezentuje gogolowski, karykaturalny dowcip spod znaku „Z czego się śmiejecie? Z siebie samych się śmiejecie!”. W „Pussey!” w ironicznym uścisku splata chorobliwy humor i pewna podskórna groza, co jest chyba jakąś immanentną cechą komiksów autora „Ghost World”. Śmiech ma w tym przypadku charakter demaskatorski, wskazuje na problemy, do których zwyczajnie nie chcemy się przyznać. Z Clowesa-satyryka mimowolne wychodzi Clowes w stanie czystym, zajmujący się fobiami seksualnymi, problemami z trudnego dzieciństwa, emocjonalną niedojrzałością, rzeczywistością, która tłamsi jednostki słabe i nieprzystosowane. Wszystkim tym, co zamiatamy pod dywan nieświadomości, a co autor z szelmowskim uśmiechem na ustach wywleka i mówi „patrz, jaki jesteś żałosny”. Trzeba sporo odwagi, żeby stawić temu czoła. Znajdziesz jej choć trochę?

niedziela, 6 września 2009

#242 - Trans-Atlantyk 54

Bezsprzecznie najważniejszą wiadomością tego tygodnia było przejęcie wydawnictwa Marvel przez Disneya - przez cały poniedziałek oraz wtorek serwisy, fora komiksowe, blogi i mikroblogi huczały od kolejnych rewelacji, spekulacji i na szybko zrobionych grafik. Całe to informacyjne szaleństwo ładnie zebrał do kupy Paweł na Motywie i tam też odsyłamy po szczegóły. Moją pierwszą reakcją na wiadomość o przejęciu była obawa o to, czy nie skończy się to podobnie jak w przypadku, kiedy właścicielem Marvela był Ron Perelman, chcący zrobić z firmy drugiego Disneya właśnie, co skończyło się bankructwem Domu Pomysłów. Podobnych obaw było wiele, ale Joe Quesada zapewniający, że wydarzenie to nie wpłynie w żaden sposób na wydawane komiksy, nieco je rozwiał. Wiadomość o przejęciu Marvela była o tyle zaskakująca, że wcześniej nie pojawiły się na ten temat nawet najmniejsze plotki. Nikki Finke - znana dziennikarka i blogerka - zdradziła na swojej stronie Deadline.com nieco szczegółów dotyczących wykupienia wydawnictwa - plany co do umowy Disneya i Marvela sięgają dziesięciu lat wstecz, ale dopiero od około 3 miesięcy prowadzone były poważne negocjacje pomiędzy Robertem Igerem (prezes Walta Disneya) a Issackiem Perlmutterem (dyrektor naczelny Marvela). Żeby jeszcze bardziej uspokoić fanów i rozwiać ich wątpliwości czy przypadkiem Spider-Manowi nie wyrosną czarne duże uszy, Nikki zapewnia, że Iger ma komiksy we krwi - jego wujek w latach 30-tych ubiegłego wieku współpracował z Willem Eisnerem, a do swojej komiksowej firmy "Eisner & Iger Studios" zajmującej się tworzeniem komiksów do różnych gazet, jako pierwszego zatrudnili niejakiego Jacka Kirby'ego. Wydaje się więc, że Marvel jest w dobrych rękach i że Bob Iger nie ma zamiaru zrobić nic złego. Tym samym można odetchnąć i wrócić spokojnie to trykociarzy. (a.)

Jeff Lemire, którego kompletne wydanie "Opowieści z hrabstwa Essex" pojawi się w sklepach w najbliższy piątek za sprawą Timofa, wpadł na pomysł dosyć oryginalnej promocji swojej nowej serii dla Vertigo "Sweet Tooth". Otóż każdy kto chciałby dostać od artysty autograf i rysunek powinien zakupić pierwszy numer (1$) i wraz z zaadresowaną kopertą zwrotną i znaczkiem wysłać na podany na blogu Lemire'a adres. I nie ma znaczenia, czy będzie to jeden, pięć czy sto egzemplarzy - absolutnie każdy zostanie przyozdobiony przez autora. Dotyczy to zarówno czytelników z USA jak i z całego świata, więc polscy fani również mogą wziąć udział w całej tej akcji i modlić się, żeby Poczta Polska niczego nie zgubiła po drodze. A sama seria opowiada o Gusie, hybrydzie chłopca i jelenia, który ze względu na pewne wydarzenia w jego rodzinnym domu wyrusza w podróż po post apokaliptycznej Ameryce, gdzie spotyka na swojej drodze podobne jemu kreatury. (a.)

O nadchodzącym "World War Hulks" pisał już Julek przy okazji streszczania najważniejszych informacji z San Diego Comic Con, ale przyszedł czas na pierwsze konkrety, które wyszły na światło dzienne przy okazji innego konwentu - Fan Expo Canada. Całe to wielkie wydarzenie zapoczątkuje one-shot "World War Hulks: Alpha" autorstwa Jeffa Parkera oraz Paula Pelletier, który traktować będzie o tajnym (jak zawsze zresztą) stowarzyszeniu Intelligentsia w skład której wchodzą pierwszoplanowi złoczyńcy jak Dr. Doom czy M.O.D.O.K. oraz źli do szpiku kości bohaterzy planów dalszych jak Egghead czy Mad Thinker. Celem organizacji, powołanej do życia przez Leadera, jest pochłonięcie jak największej ilości wiedzy, łącznie z tą, która znajduje się np. w bibliotekach twierdzy Eternalsów. Całe to "World War Hulks" ponoć od dawna było planowane przez Loeba i Paka, więc może coś z tego będzie (chociaż szczerze wątpię), a po "WWH: Alpha" przyjdzie czas na "WWH: Gamma" o którym jak na razie niewiele wiadomo. W każdym razie jeśli na koniec tego wszystkiego okaże się, że Bruce Banner była kobietą to nie będę jakoś specjalnie zdziwiony. (a.)

Dawno na łamach Trans-Atlantyku nie była obowiązkowego newsa filmowego, bo właściwie nie trafiła się adaptacja, o której warto byłoby wspomnieć. Aż do teraz, bo swojego kinowego obrazu doczeka się sam Lobo! Film z jednym z najpopularniejszych „herosów” ze stajni DC zostanie wyreżyserowany przez Guya Ritchiego, znanego z takich tytułów, jak „Snatch” czy „Lock, Stock and Two Smoking Barrels”. Scenariusz napisze Don Payne, którego filmografia jest o wiele mniej imponująca („Fantastyczna Czwórka 2”), a obraz zostanie wyprodukowany przez tercet Joel Silver-Akiva Goldsman-Andrew Rona. Realizacja ma ruszyć w przyszłym roku. Wszystko byłoby w najlepszym porządku, gdyby nie to, że wcale nie dostaniemy krwawej, przekraczającej granice dobrego smaku opowieści, okraszonej wisielczym humorem Ostatniego Czarnianina, bo taka niestety nie zmieści się w kategorii PG13, którą film zostanie oznaczony. (j.)

BOOM! Studios, które posiada licencje na komiksowe adaptacje filmów ze stajni Pixar, zapowiedziało na październik start serii „WALL-E”, jednej z najciekawszych animacji ostatnich lat (przynajmniej moim skromnym zdaniem). Wydarzenia przedstawione na jej łamach mają dziać się przed wydarzeniami pokazanymi w filmie. Komiks ma być utrzymany w niemej poetyce, nieco w stylu pracy Sergio Aragonesa „Actions Speak” czy popularnego „Owly`ego”. W pierwszym zeszycie zobaczmy, w jaki sposób ten, a nie inny egzemplarz modelu WALL-E wciąż wykonuje swoje obowiązki i co się stało z resztą. Autorzy komiksu, scenarzysta J. Torres i rysownik Morgan Luthi, nie planują pojawienia się EVE czy BURN-E`ego, a przynajmniej nie w pierwszej serii. (j.)

Brak w listopadowych zapowiedziach Marvela kolejnego numeru serii "X-Factor" nieco zastanawiał i co poniektórzy spodziewali się informacji o rychłym zamknięciu tytułu. Chwilę później Joe Quesada w swojej piątkowej kolumnie Cup O' Joe uspokajał, że seria Petera Davida ma się dobrze, a brak kolejnego numeru w zapowiedziach zostanie wyjaśniony niebawem. I nie kłamał - na wspomnianym już Fan Expo Canada autor serii wytłumaczył całe zamieszanie. Okazuje się, że najlepsi matematycy z Domu Pomysłów zliczyli numery wszystkich serii "X-Factor" i wyszło im, że trzeba szykować kolejny jubileusz, czyli dwusetny numer przygód Madroxa i spółki, który pojawi się w grudniu i będzie raczej ostatnim powrotem do oryginalnej numeracji w tym roku. Numer ten da początek historii "The Invisible Woman Has Vanished" w której Franklin Richards zleca mutantom-detektywom sprawę odnalezienia jego matki i jak mówi David, udział Fantastycznej Czwórki to nie tylko okazja do poprowadzenia przez jakiś czas kolejnej w historii serii osobliwej dziewczynki jak Valeria Richards, ale również chęć podłapania nowych czytelników i możliwość poprawienia wyników sprzedaży. (a.)

Brian Cronin na łamach serwisu CBR opublikował listę 70 najbardziej klasycznych kadrów w historii Marvela, której kolejność ustalili czytelnicy jego kolumny. Wśród wybranych scen można znaleźć wiele momentów, które udało się zobaczyć polskim czytelnikom – między innymi wizyta Petera w domu chłopaka chorego na białaczkę (numer 46), słynne pojawienie się Venoma w domu Parkerów na Soho (miejsce 45.), powrót Pająka w czerwono-niebieskiego kostiumu (pozycja 39.), zebranie się nowego składu X-Menów (33.), trzy sceny z „Dark Phoenix Sagi” (numery 18, 17 i 19) a także Wolverine planujący w kanałach skopanie tyłków członków Hellfire Clubu (na czwartym). Oprócz tego można obejrzeć słynny bitch-slap Hanka Pyma, śmierć Gwen Stacy i narodziny Silver Surfera. Jeśli chodzi o pierwsze miejsce, to powiem tylko, że zostało zarezerwowane dla Spider-Mana… (j.)

O zapowiedzianym przez Egmont podczas tegorocznej wueski kolejnym komiksie z przygodami Nietoperzastego "All Star Batman and Robin" jak na razie cisza. Tak samo zresztą jak w przypadku jedenastego numeru serii, który miał się ukazać jeszcze w zeszłym roku. Jednak jak na razie licznik zatrzymał się na numerze dziesiątym, który swoją premierę miał prawie rok temu, bo 10 września 2008 i nie wiadomo, kiedy pojawi się następna część. Frank Miller, kóry zajmuje się scenariuszem i wariantowymi okładkami jak na razie zajęty jest pracą nad sequelem "300" oraz "Sin City", natomiast Jim Lee (rysownik) buja się to tu to tam, zajmując się często gościnnym tworzeniem okładek do różnych komiksów i ciężko przewidzieć, kiedy ta dwójka zejdzie się i stworzy kolejne numery serii. (a.)
 
Jonathan Ross jest znanym prezenterem radiowym z Wielkiej Brytanii, prowadzącym (podobno) niezwykle popularny i wielokrotnie nagrodzony program „Friday Night with Jonathan Ross” na antenie BBC Radio 2. Ross jest również fanem komiksu i swego czasu przygotował nawet kilka programów dokumentalnych o sztuce obrazkowej „In Search of Steve Ditko”, ale tak naprawdę zawsze chciał napisać jakiś scenariusz. I wreszcie mu się to udało. Artysta Tommy Lee Edwards („Marvel 1985”, „Bullet Points”) zapowiedział na konwencie Cherry Capital Con w Traverse City „Turf”. Czteroczęściową mini-serię zaplanowaną na 2010 rok, którą napisze Ross, a narysuje Edwards. Na razie wiadomo jedynie, że praca będzie komiksem kryminalnym, którego akcja rozgrywa się w czasach amerykańskiej prohibicji, doprawionym lekko elementami horroru i science-fiction. (j.)

 
"Geek Honey of the Week"
(dziś po raz kolejny gościmy w tym miejscu niejaką Yaya Han, która tym razem wcieliła się w Psylocke z X-Men; a jeśli ktoś ma ochotę to może dołączyć do fanów cosplayerki na facebook'u)

sobota, 5 września 2009

#241 - Komix-Express 04

Dzisiaj wstęp typowo organizacyjny. Przede wszystkim cieszymy się bardzo z ostatnich kilku tygodni, w ciągu których udało nam się puszczać nowe teksty dzień za dniem, dzięki czemu miniony sierpień był miesiącem z największą ilością aktualizacji w całej historii Kolorowych. Oczywiście jak każda seria, tak i ta będzie miała kiedyś swój koniec, ale postaramy się jeszcze jeszcze trochę wyśrubować ten rekord. W prawym menu pojawiły się dwa nowe elementy związane z weekendowymi nowościami, po kliknięciu których łatwiej będzie można przeszukiwać archiwalne wydania Komix-Expressów i Trans-Atlantyków. Nieco niżej natomiast pojawiła się nowa sekcja "Byliśmy tam!" w której jak na razie znajduje się jedynie zbiorczy odnośnik do naszych tekstów o czerwcowej beefce, ale z czasem zrobi się tam bardziej gęsto i tłocznie. Trochę nowości również na naszym flickr'owym koncie: zdjęcia z niezapomnianego spotkania ze Śledziem przy okazji premiery drugiego "Na Szybko Spisane" w którym Łukasz Babiel pytał o pierwszy wytrysk komiksiarza, z ubiegłorocznej MFKi i galerie dwóch serii Batmansów - zapraszamy do oglądania! O wszelkich zmianach będziemy informować na bieżąco, a teraz zapraszamy na porcję njusów prosto z Polski! (a.)

Podczas najbliższej emefki premierę będzie miał jeden z najbardziej wyczekiwanych komiksów tego roku, czyli "Łauma" Karola Kalinowskiego. Album jest już w całości narysowany, złożony i pomyślnie przeszedł korektorskie testy, więc lada dzień rusza do drukarni i tym samym popularny KRL może spokojnie zająć się kolejnymi planami o które nie omieszkaliśmy zapytać i które prezentują się one następująco - w tym i w nadchodzącym roku autor "Yoela" będzie starał się pozamykać wszelkie rozpoczęte projekty, wywiązać z rysunkowych przyrzeczeń i obietnic i skupić na jednej serii (której tematyka - ze względu na mnogość pomysłów - nie jest jeszcze wybrana) oraz paskach do nadchodzącego wielkimi krokami "Kartonu". Tak więc nękajcie KRL'a póki czas i kiedy jest jeszcze tak łatwo dostępny, bo nie wiadomo do jak drastycznych kroków posunie się Karol w swoim komiksowym i pozakomiksowym planie ustatkowania się i jak szybko poradzi sobie z łączeniem ról komiksiarza i dumnego ojca! Ale zanim to wszystko nastąpi trzeba się będzie zapoznać z "Łaumą", której opublikowany na blogu Kultury Gniewu pierwszy rozdział pt. "Wąż, Szeptucha i Stary Kredens" rozbudził apetyty wielu rodzimych miłośników kadrów i dymków. (a.)

Zapowiadana od jakiegoś czasu przez Hanami antologia "Japonia widziana oczyma 20 autorów" ujrzy światło dzienne w październiku tego roku. Polska edycja komiksu jest pierwszą na świecie, która dostała pozwolenie na umieszczenie dodatkowych historii od rodzimych twórców. Warunek był jednak taki, że muszą to być osoby, które spędziły jakiś czas w samej Japonii. Tym samym do komiksiarzy pokroju Frédérica Boileta, Nicolasa de Crécy, Joanna Sfara czy Jiro Taniguchiego dołączył Michał Śledziński, Radosław Bolałek i Jakub Babczyński. Dodatkowe dwie biało-czerwone historie to "Fałszywy trop" Śledzia i "Osaczańska Robota" duetu Babczyński / Bolałek. Antologia licząca 288 stron, kosztować będzie 59zł - cena, jak i same nazwiska, mocno kuszą. A dla niezdecydowanych angielskojęzyczne plansze. Oprócz "Japonii.." w Łodzi będzie można dostać "Ratownika" Taniguchiego oraz pierwszy tom serii "Solanin". (a.)

Niemniej zapracowany od KRLa jest Śledziu. Ledwo co skończył trzeci zeszyt „Wartości Rodzinnych” i robi ostatnie pociągnięcia w swojej nowelce do wspomnianej wyżej antologii, a już będzie musiał brać się za kolejny projekt. Będą nim paski, które przygotuje razem z Arturem Kurasińskim, autorem satyrycznego webkomiksu „Chomiks”, swego czasu cieszącego się sporą popularnością. Seria będzie publikowana na łamach darmowego dziennika „Metro”. Oprócz przykładowej grafiki nic więcej o tym projekcie nie wiadomo, a zapowiada się intrygująco. W kolejce wciąż czekają finał „Na Szybko Spisane” i zbiorcze wydanie „Osiedla Swoboda”. Będą, jak tylko Śledziu ogarnie swój „Fundusz Przeprowadzkowy”. (j.)

Najnowszy numer kwartalnika kultury komiksowej "Ziniol" pojawi się w sklepach - niespodzianka! - w październiku. Jak już pisaliśmy tydzień temu, okładkę szóstego numeru ozdobi grafika autorstwa Olafa Ciszaka z którym wywiad znaleźć będzie można w środku magazynu. Oprócz tego w części publicystycznej przekrojowy artykuł o polskich zinach autorstwa Dominika Szcześniaka, tekst o Green Arrow, przekrojówka o Ennisie, wywiad z Brianem Bollandem (rysownikiem m.in. "Batman: The Killing Joke" czy "Camelot 3000") czy omówienia nowości komiksowych zarówno zagranicznych jak i polskich, łącznie z takimi, których czytelnicy nie mieli jeszcze okazji trzymać w rękach. W części komiksowej między innymi ostatni w tej serii odcinek "Fotostory" oraz efekty zmasowanego ataku komiksiarzy rosyjskich i ukraińskich na szóstego "Ziniola". Cena bez zmian, czyli w październikowych planach +30zł na komiksowe wydatki. (a.)

Wielkie Archiwum Komiksu, najstarszy serwis komiksowy w Polsce, przeszedł gruntowną przebudowę. Popularny WAK, dysponujący najbogatszą chyba bazą komiksową w naszym kraju, wreszcie doczekał się nowoczesnego wyglądu i kilku nowych, mniej lub bardziej przydatnych, opcji (szerokie możliwości komentowania newsów i polecania komiksów przez czytelników). Strona w swojej starej wersji jest wciąż dostępna pod tym adresem. Tym samym wśród internetowych witryn, traktujących o historyjkach obrazkowych zrobiło się niebywale tłoczno. Gildia, Polter, Aleja, niedawno odnowiony Wrak i rozpędzająca się Komiksomania – sporo tego. (j.)

Wieści o zgonie wydawnictwa Mucha Comics okazały się mocno przesadzone. Pomimo zamieszania wokół domniemanych malwersacji Pawła N., komiksowy edytor z Danii na forum Alei Komiksu zdradził część swoich planów. Muszę przyznać, że wyglądają one imponująco. Do mających ukazać się jeszcze w tym roku „Avengers: Disassembled” (160 stron, w cenie 65 złotych i twardej oprawie) i „Marvels”, o których pisałem w zeszłym wydaniu (216 stron, 99 złotych, również na twardo) dołączył album „Zero Girl” (128 stron, cena 59 złotych). Praca Sama Keitha to zabawna, zwariowana, śmieszna i czasami romantyczna opowieść. Jej główna bohaterka Amy Smootster znalazła się w samym centrum konfliktu między kołami a kwadratami, a do tego zadurzyła się w szkolnym psychologu. W grafiku wydawniczym na rok 2010 można znaleźć serię „New Avengers” (kontynuację „Disassembled”, pierwszy tom już w lutym), a także marvelowe crossovery „House of M” i „Civil War”. Mucha nie wyklucza również publikacji komiksów z Batmanem i kontynuacji przygód X-Menów (choć dopiero w 2011 roku). Sporo tego. Nie powiem, żebym nie podchodził sceptycznie do tych rewelacji, bo niejedno polskie wydawnictwo przejechało się srodze na trykociarzach. (j.)

Egmont udostępnił komplet przykładowych kadrów z komiksów, które ukażą się 14 września. Pakiet na dobry początek roku szkolnego zapowiada się całkiem nieźle. Kolejny, piąty album znakomitej serii „Baśnie” Billa Willinghama, dosyć nieporadnie zatytułowany „Cztery Pory Roku” (na miękko, 168 stron, 45 złotych), to stała pozycja w mojej liście zakupów. Uzupełnia ją zbiorcze wydanie dwóch kolejnych tomów „Dziadka Leona” („Brzydki, biedny i chory” oraz „Módl się za nami”; 200 stron, 99 złotych, na twardo) Chometa i De Crecy`ego. Kontynuacja jednego z najciekawszych tytułów wydanych w 2008 roku, wydanego w kolekcji „Plansze Europy”, podobnie jak „W poszukiwaniu Piotrusia Pana” autorstwa Cosey`a (119 stron, 79 złotych, na twardo), o którym jednak niewiele mogę powiedzieć. Stawkę uzupełnia kanadyjsko-chilijsko-serbska koprodukcja „Broń Metabarona” (56 stron, 35 złotych, na miękko) Jodorowskiego, Charesta i Janjetova oraz dziewiąty tomik „Kenshina” Nobuhiro Watsukiego (192 strony, 19 złotych) i dwudziesty szósty „Ranmy ½” Rumiko Takahashi (184 strony, 17 złotych). (j.)

Timof atakuje! Mojego mocnego kandydata do jedynego przedMFKowego zakupu, czyli wspomnianego wyżej "Dziadka Leona", bezpardonowo zepchnęły na dalszy plan "Opowieści z hrabstwa Essex", które wraz z "Maksymem Osą" i "RG" powinny pojawić się w najbliższy piątek (11 września) w dobrych sklepach komiksowych. A na samej łódzkiej imprezie do szóstego "Ziniola" dołączą - jeśli nic nie stanie na przeszkodzie - "Mucha" Trondheima oraz do tej pory tajemniczy album Milligana, którym okazał się "Skin" (z rysunkami Brendana McCarthy'ego). Oba tytuły warte zapoznania - "Muchę" jakiś czas temu zakupiłem w wydaniu reproduktowym (co ciekawe drukowane w Kielcach) i mogę ją z czystym sumieniem polecić, a "Skin" był opisywany przez scenarzystę jako kontrowersyjny horror czym bez problemu mnie kupił. (a.)

piątek, 4 września 2009

#240 - The Batmans II: Track 04 - Daniel de Latour

Dzisiejszego wieczora w naszym cyklu gościmy Mrocznego Rycerza autorstwa Daniela de Latoura. Rysownika, który na polskim rynku zaistniał szorciakiem opublikowanym na łamach "Antologii Piłkarskiej" a jego "Gołębiarz" uplasował się na drugim miejscu w konkursie na komiks o Powstaniu Warszawskim w 2006 roku. Pełnometrażowy debiut zaliczył w zeszłym roku, ilustrując "Zupełnie nieznaną przygodę dobrego wojaka Szwejka w mieście Przemyślu" do scenariusza Karola Konwerskiego. Jego Batman zdaje się wybijać nieubłaganie zbliżającą się północ...

czwartek, 3 września 2009

#239 - Klub Pirania: chwila wspomnień

Charlie Brown z przyjaciółmi wzbogaca czytelnika swoimi puentami. Calvin razem z Hobbes'em przypomina o specyficznym "geniuszu", który drzemie w każdym dziecku. Ale to Ernie i reszta postaci Buda Grace'a wywołuje we mnie od lat szczery śmiech. Zapraszam na małą, wspominkową podróż do "Klubu Pirania" - miejsca, w którym absurd sięga granic absurdu....


Minęło ponad piętnaście lat od premiery "Kelvina & Celsjusza", miesięcznika, w którym można było poznać twórczość Billa Wattersona, Gary Larsona oraz właśnie Buda Grace'a. W 1994 roku, kiedy TM-Semic był właściwie monopolistą a ludzie "zapomnieli", że komiks nie musi być historią o superbohaterze, był to ryzykowny krok. Inicjatywa nie przetrwała nawet roku, ale przez ten czas można było zapoznać się z klasyką amerykańskiego komiksu. Kelvin, po przemianowaniu na oryginalnego Calvina, doczekał się publikacji z Egmontu, "Klub Pirania" nie miał już takiego szczęścia. A wielka szkoda, bo te jedenaście* zeszytów, które znam prawie na pamięć, cały czas szczerze mnie bawią.

Koncepcja przygód Erniego i jego przyjaciół nie jest niczym oryginalnym. To "podręcznikowa" komedia, w której kilka bardzo charakterystycznych, ale zupełnie różnych postaci wspólnie przeżywa swoje wzloty i upadki. Grace rozrysował wszystkich bohaterów tak sprawnie, że już po kilku paskach wiadomo, że wujek Sid jest przebiegłym skąpcem, Doris ślicznotką w wieku "muszę wyjść za mąż", a Effie zwariowaną kucharką, która łatwo ulega męskim wdziękom. Wszystkich ich łączy Ernest - mężczyzna w średnim wieku, o przeciętnej inteligencji i urodzie, który stara się żyć godnie i
nie wychodzić na głupka, lecz rzadko kiedy mu się to udaje. Oprócz "głównych osób dramatu" jest także kilka, równie zabawnych, postaci drugoplanowych. Enos to nieudolny lekarz z "kulą u nogi" - żoną, która kocha go równie mocno jak on ją. Arnold natomiast to bliżej nieokreślona istota bardzo podobna do człowieka. Jest także "Klub Pirania", zbiorowisko mężczyzn, którzy pragną tylko jedzenia, picia i odrobiny golizny.
 
Po wykreowaniu tak ciekawej grupy, Grace'owi wystarczyło notorycznie wykorzystywać ułomności wszystkich postaci, ukazując ludzką głupotę i absurd życia codziennego, by nieustannie bawić czytelnika.

I czyni to na wiele sposobów. Jeden z nich to przedstawianie przydatnych "nauk życiowych". Do dnia dzisiejszego, kiedy słyszę "nie rozumiem kobiet" przed oczami stają mi kadry kłótni Erniego z Doris, która wyrzuca mu, iż zgodził się z nią, że jest gruba, a następnie - po jego obietnicy zaprzeczania wszystkiemu - płacze bo na pytanie "wcale nie mam za dużego nosa?" słyszy odpowiedź "masz". Tak bezcennych scen jest o wiele więcej i powinny być obowiązkowo pokazywane chłopakom przed okresem dojrzewania. Równie zabawnie Grace rysuje zazdrość, która potrafi dopuścić się wielu haniebnych czynów. W jednej z historii jest nim Sid przebrany za kobietę. Czasami jednak życiowe prawdy są bardziej przyziemne i traktują na przykład o oszustwach podatkowych. Mnóstwa śmiechu dostarcza oglądanie jak źle wypełniony pit jest przyczyną eksplozji w urzędzie skarbowym, śmierci kilku programistów i koniec końców ucieczki do Rumunii.

Perypetie Er
niego to jednak nie tylko historie "z życia wzięte". Poziom absurdu jaki funduje Grace jest momentami nie dla wszystkich. Jednak ci wybrani docenią sceny, w których człowiek siedzący w samochodzie służy za autoalarm, urządzeniem do "uleczenia" chrapania jest toster, a Enos by zdobyć własnych pacjentów śledzi karetki. Nie można także zapomnieć o Effie, której specjalnością jest gotowanie coraz paskudniejszych obiadów dla Sida. Przynęta wędkarska, jaja ośmiornicy lub płuca może w rękach szefa kuchni zamieniają się w delikatesy, jednak w kuchni Effie stają się jedynie przyczyną wymiotów i zgagi.

Wszystkie te historie jednak blakną, kiedy Grace zaczyna opowiadać o zwierzętach. Lecz nie są to perypetie o miłych, domowych psach i kotach do przytulania, lecz historie z pazurem. Poznajemy między innymi dwutonową bawolicę indyjską o imieniu Fru Fru, która myśli, że jest psem. Przyjaciele Erniego szybko to wykorzystują i zabierają ją na polowanie. Widzimy także jak małpa Joan, obiekt badań uniwersyteckich, z pomocą Sida zamienia się w pijaczkę wyłudzającą dla niego pieniądze. Nie mogło również zabraknąć opowieści o maskotce "Klubu Pirania" - Earlu. Bardzo często pojawia się on na kadrach komiksu, gdzie widzimy jego niepohamowany apetyt za wszystkim co żywe, lecz dopiero historia, w której został on niefortunnie spłukany w toalecie pokazuje prawdziwy charakter tej piranii. Okazuje się, że jest on nie tylko krwiożerczą bestią, która dziesiątkuje hodowle łososi i makreli oraz pożera prom, lecz również ma uczucia. I kiedy zatęsknił za swoim panem - Sidem, pokonał długą drogę, łącznie z miejską kanalizacją, by na powrót zagościć w klubowym akwarium. Moim faworytem jednak jest mrówkojad, który zagościł w domu Effie, by po kosztach pozbyć się termitów niszczących jej dom, a ostatecznie zaczął umawiać się z nią na randki. Nie udało mu się niestety pocałować jej po pierwszym spotkaniu.

Oprócz świetnego humoru i celnej oceny rzeczywistości, wielką zaletą perypetii Erniego jest jego strona graficzna. Większość kadrów jest doskonale "brzydka" przez co oddaje nastrój samych historii. Nie jest to tak natężone jak w przypadku "Wilqa", lecz mam wrażenie, że ten styl służy temu samemu celowi. Trzeba także wspomnieć, że Grace doskonale rozrysowuje mimikę wszystkich postaci. Znudzenie, irytacja i zawód - te emocje w jego wykonaniu to mistrzostwo świata.

Choć paski Buda Grace'a tylko na chwilę zagościły w Polsce, dla mnie należą do czołówki wydanych u nas komiksów. Jako nieliczne szczerze bawią i ukazują ludzką głupotę. Tych, którzy znają już "Klub Pirania" nie muszę chyba namawiać do ponownej lektury. Natomiast tym, którym nazwisko Grace nic nie mówi szczerze polecam jego twórczość. Mnóstwo śmiechu gwarantowane...

* oprócz dziesięciu numerów "Kelvina & Celsjusza", w którym zamieszczono paski z Erniem, wydano również - z okazji przyjazdu Buda Grace'a do Polski - specjalny album zatytułowany "Ernie - wydanie nadzwyczajne"

środa, 2 września 2009

#238 - Lucyfer #4: Boska Komedia

Lucyfer wreszcie dopiął swego. Knując intrygę za intrygą, wbrew woli Boga, udało mu się stworzyć „trzecią drogę”. A dokładniej trzeci świat, obok Nieba i Piekła, do którego będą trafiały dusze zmarłych ludzi. Niestety, kraina rządzona przez Gwiazdę Zaranną stanie się łakomym kąskiem dla arkanów tarota Basanasów i demonicznych plemion Lilim. W starciu tych nadnaturalnych sił kluczową rolę odegra mała dziewczynka, Elaine Belloc, córka archanioła Michała, która zawarła przymierze z Lucyferem. I to właśnie od niej będzie zależał jego ostateczny los.

Powyższy opis, z grubsza streszczający fabułę czwartego tomu serii „Lucyfer” zatytułowanego „Boska Komedia”, nie pozwala mi spodziewać się wiele po utworze Mike`a Carey`a, wspomaganego przez rysowników Petera Grossa, Ryana Kelly`ego i Deana Ormstona. Carey, autor powieści fantastycznych i scenarzysta komiksowy, przez media usilnie kreowany jest na następcę Neila Gaimana, nie tylko dlatego, że rozwija stworzony przez niego na kartach „Sandmana” świat (między innymi na łamach „Lucyfera”), ale również dlatego, że stosuje podobne pisarskie sztuczki. Niestety, w budowaniu wielowątkowych historii, których poszczególne elementy misternie splatają się w finale, umiejętnym puszczaniu oczka w kierunku średnio oczytanego odbiorcy czy przekładaniu mitów, legend i podań na język, przyswajalny przez przeciętnego „pochłaniacza” popkultury, Carey prezentuje się co najmniej o klasę gorzej od Gaimana. Doskonale widać to właśnie w „Boskiej Komedii”, która jest dosyć nieporadnym zamknięciem przepełzających z tomu na tom wątków „Lucyfera” skleconych w jedną całość. Cóż, przyznam, że spodziewałem się jednak ciut więcej.

Carey nie ma tej gaimanowskiej lekkości snucia opowieści, nie pozwalającej oderwać się od komiksu, nim nie dobrniemy do jego ostatniej strony. Jego historiom brakuje dojmującego uczucia tragiczności, które towarzyszyło choćby finałowi „Sandmana” czy dramatyzmu ludzkich losów, będących jedynie zabawką w rękach lub środkiem do celu wyższych sił. Kiepskiej formie scenarzysty, wtórują również rysownicy. Oprawa wizualna autorstwa tercetu Gross-Kelly-Ormston pełna jest niedoróbek, sprawia wrażenie przygotowywanej w pośpiechu. Szczególnie cierpi na tym fizjonomia postaci. Utrzymana w charakterystycznym dla Vertigo („Kaznodzieja”, „Baśnie”, „DMZ”) „przeźroczystym” stylu tym razem nie zdaje egzaminu.

Poprzednie tomy „Lucyfera” może nie były, delikatnie mówiąc, rewelacyjnie, ale z pespektywy czwartego albumu, prezentują się naprawdę nieźle. Tym, którym dzieje Gwiazdy Zarannej przypadły do gustu od czasów „Diabła na progu”, po lekturze „Boskiej Komedii” poczują się rozczarowani. Ci, którzy zrezygnowali ze śledzenia przygód „Lucka” jeszcze mocniej utwierdzą się w przekonaniu, że dobrze zainwestowali swoje pieniądze, kupując inne tytuły. Niestety, „Boskiej Komedii” bliżej do tępej, superbohaterskiej nawalanki przysłoniętej mitologiczno-fantastycznym sztafażem, niż do pełnokrwistej opowieści spod znaku nowoczesnej fantastyki.

wtorek, 1 września 2009

#237 - Od crossoverów do eventów

Już po raz trzeci gościmy Michała Chudolińskiego na łamach Kolorowych Zeszytów. Poprzednie jego teksty możecie przeczytać tutaj (recenzja "Sygnału do Szumu") oraz tutaj (gdzie wcielił się w rolę Inspektora Gadżeta). Tym razem w klasycznym, komiksowym team-upie wspólnymi siłami przygotowaliśmy tekst traktujący o jednym z najbardziej charakterystycznych komiksowych zjawisk za Oceanem. O jakim? Zapraszamy do lektury...

Od ponad dwudziestu lat są doskonałym sposobem wielkich i złych amerykańskich korporacji komiksowych na ekscytowanie stałych czytelników i przyciąganie nowych. Wśród miłośników opowieści o herosach walczących ze złem doczekały się skrajnie kontrowersyjnych opinii. Jedni, uważają je za prawdziwą kwintesencję trykociarstwa, inni dali sobie z nimi spokój, wiedząc czego można się po nich spodziewać. Stanowią obiekt drwin ze strony tych, którzy czytają nie komiksy, ale „powieści graficzne”, choć to właśnie one królują na comiesięcznych listach sprzedaży. O czym mowa?

Oczywiście o crossoverach. Komiksowych opowieściach, których fabuła zamknięta jest w niezliczonej sumie kolorowych zeszytów, w których twórcy o różnej wrażliwości i często kompletnie odmiennych stylach próbują stworzyć w miarę spójną i logiczną całość. Doskonale pamiętam jak na którejś ze stron klubowych Arek Wróblewski tłumaczył, na czym polegają. Posłużył się szkolną analogią, w której każdy z uczniów w klasie był jakby osobną serią komiksową. Kiedy spotyka się ze swoimi kolegami, dochodzi do występów gościnnych i team-upów, a kiedy cała klasa staje w obliczu zagrożenia, któremu żaden uczniów nie może stawić czoła sam, dochodzi do crosoovera właśnie. Od tamtego czasu sama koncepcja niewiele się zmieniła, chociaż obecnie crossovery, nie są tym, czym był kiedyś. Ale zacznijmy od początku.

Jak to się zaczęło?

Pierwotnie crossovery opowiadały o spotkaniach bohaterów z różnych komiksowych rzeczywistości. Pierwsze komiksy tego typu, z drugiej połowy lat 70. ubiegłego wieku, raziły swoją schematycznością oraz uwierającym patosem i infantylnością. Za najlepszy przykład niech posłużą takie kurioza jak „Superman vs. Muhammed Ali” Neala Adamsa i Dicka Giordano z 1978 lub „Batman vs. Hulk” z 1981 roku. Były to historie robione wyraźnie na zamówienie, o niskim poziomie artystycznym (o ile w przypadku pozycji najbardziej pulpowych z pulpowych historyjek obrazkowych może być mowa o jakimkolwiek artyzmie). Twórcy nie musieli dbać o poziom swoich utworów, bo potencjalnym czytelnikom wystarczyła możliwość podziwiania niecodziennego starcia swoich ulubionych herosów. Również do dzisiaj funkcjonuje podobny model międzywydawniczych team-upów, dzięki któremu możemy czytać takie koszmarki, jak „Aliens vs. Predator/Darkness/Witchblade”, żerujących na popularności poszczególnych postaci i tytułów. Nie ma co ukrywać, że u źródeł takich historii leży maksymalne zwielokrotnienie zysków - wydanie specjalnie z przygodami swoich ulubionych herosów w przypadku takiej historii ma szanse kupić aż czterech różnych fanów.

Kształt dzisiejszym crossoverom nadał Marvel publikując w 1984 roku pierwsze, kultowe „Secret Wars”. Na „Tajne Wojny” składał się rdzeń głównej historii, liczącej sobie 12 epizodów, podbudowany dodatkowymi zeszytami innych serii, okraszonymi szyldem „Secret Wars tie-in”. Co prawda fabuła komiksu Jima Shootera i Mike'a Zecka nie wychodziła poza schemat superbohaterskich nawalanek, publikacja ta ustaliła strukturę crossoverów, obowiązującą do dziś. Główna mini-seria z towarzyszącymi jej tie-inami z czasem wzbogaciła się o kolejne elementy – one-shot otwierający i zamykający, czy mini-serię traktującą o reperkusjach wydarzeń crossa. Nawiasem mówiąc konsekwencje „Tajnych Wojen” są odczuwalne do dzisiaj. To wtedy Spider-Man odnalazł czarny kostium, a pomiędzy Kitty Pryde i Collosusem z X-Men zaczęło rodzić się uczucie.

Kryzys, „Kryzys i jeszcze więcej kryzysów

Inny, jeszcze bardziej znaczący etap w ewolucji crossoverów nastąpił w 1985. Oprócz tego, że Dom Pomysłów wydał sequela „Secret Wars”, DC Comics zaprezentowało historię, mającą diametralnie zmienić rynek wydawniczy, świat, w którym do tej pory superherosi w miarę spokojnie gromili zło i samo wydawnictwo. Przez ostatnie trzydzieści lat uniwersum DC zostało zaśmiecone przez niezliczoną ilość wątków, postaci, historii. Scenarzyści nie bardzo zwracali uwagę na to, co zostało opowiedziane wcześniej i w jaki sposób dany bohater był prowadzony. Sytuacja była na tyle tragiczna, że do redakcji przychodziły listy zdesperowanych czytelników skarżących się na niezrozumiałość historii i ich zagmatwanie. Słowem – panował straszny bajzel i trzeba było coś z tym zrobić. W rolę sprzątaczek wcielili się Marv Wolfman i George Perez, a za odkurzacz posłużył im słynny „Crisis on the Infinite Earths” („Kryzys na Nieskończonych Ziemiach”). W tej dwunastoczęściowej maxi-serii, będącej monumentalnym starciem kilkuset trykociarzy z niszczącym planety Anti-Monitorem, udało się uporządkować cały bałagan. Historia wielu postaci została wymazana, a innych opowiedziana na nowo. Tak zwane „komiksowe ikony” dostały swoje nowe, oficjalne „originy”, przygotowane przez najlepszych twórców pracujących w branży. I tak o przybyciu Supermana na Ziemię opowiedział John Byrne w „Man of Steel”, a o początkach Batmana Frank Miller i David Mazzuchelli w „Roku Pierwszym”.

„Kryzys na Nieskończonych Ziemiach” z wielu względów stał się prawdziwym kamieniem milowym w obrazkowym przemyśle. Skasowanie nieskończonej ilości światów alternatywnych było pierwszym ret-conem na taką skalę. Żadne komiksowe wydawnictwo nie powtórzyło takiego kroku w przyszłości. Po raz pierwszy ustalano oficjalne kontinuum wydarzeń i teraz można było dzielić historyjki obrazkowe na włączone w bieg wydarzeń, bądź wyłączone. „Out of continuity” pozostawały (przynajmniej do pewnego czasu, do kiedy koncepcja multi-światów zaczęła powracać do łask) fabuły opowiadane pod szyldem elseworldów czy choćby niektóre tytuły z Vertigo. Sama historia Wolfmana i Pereza okazała się wielkim sukcesem kasowym, który doczekał się licznych kontynuacji, niekiedy rozwijającym wątki, innym razem, powielającym szkielet fabularny pierwszego, klasycznego kryzysu. „Zero Hour: Crisis in Time” z 1994 roku, autorstwa Dana Jurgensa, poświęcone powrotowi Anti-Monitora i przeobrażeniu się Hala Jordana w Parallaxa. „Identity Crisis” (2004) Brada Meltzera i Ragsa Moralesa, będące początkiem swoistej „kryzysowej” trylogii, której drugim ogniwem był „Infinite Crisis” (2005) autorstwa Geoffa Johnsa oraz rysowników Phila Jimeneza, George`a Péreza, Ivana Reisa, i Jerry`ego Ordway`a. Podobnie, jak i ostatni akord tej symfonii, niesławny „Final Crisis” (2008) Granta Morrisona, J. G. Jonesa, Carlosa Pacheco, Marco Rudy`ego i Douga Mahnke, był poprzedzony prologiem i przygotowaniem, tzw. „odliczaniem”. „Countdown to Infinite Crisis” ukazało się w 2005 roku, a „Countdown to Final Crisis” na przełomie 2007 i 2008.

Efekt przedobrzenia

Sukces „Crisis on the Infinite Earths” był na tyle wielki, że wydawnictwa komiksowe upowszechniły crossovery w latach dziewięćdziesiątych. Na historie tego typu był wielki popyt. Czytelników przyciągała wtedy idea epickich komiksów reklamowanych, jako kolejne kamienie milowe, po których „nic nigdy nie będzie już takie samo”. Po pierwszym „Kryzysie..” rzeczywiście nic nie było, w przypadku kolejnych – był to jedynie dobry chwyt marketingowy. Było to także posunięcie ułatwiające tworzenie harmonogramu pracy przez redaktorów. Od tego momentu grafik przebiegał „od crossovera do crossovera”, stawiając za credo słowa: „w świecie komiksowym brak wydarzeń oznacza złe wieści”.

Tym samym ukazało się wiele rodzajów historii będących jakąś formą zwyrodniałej antycznej epopei robiących zwykle wielką burzę w szklance wody. Wtedy właśnie pojawiły się najróżniejsze odmiany crossów. W tych największych, swoje role do odegrania miała większość bohaterów (oprócz wspomnianych „Kryzysów” z DC, za takie crossy mogą uchodzić „Secret Invasion” czy „Onslaught Saga” z Marvela), w tych mniejszych – rodzina tytułów związana z konkretnym bohaterem bądź grupą („Sinestro Corps War”, w której pierwsze skrzypce grali Green Lanterni czy mutanckie „Messiah CompleX”). Nieco dzisiaj zapomnianym rodzajem były crossovery przedstawiane na łamach annuali, czyli corocznych wydań specjalnych wiodących serii. W ramach większej historii wiązano je jednym wątkiem lub konkretnym wydarzeniem. Nie cieszyły się one zbyt wielkim powodzeniem u czytelników i pewnie dlatego edytorzy bardzo szybko, bo w 1998 roku, zrezygnowali z takiej formuły. Przykładem takiego „annual crossover” może być „Bloodlines” z roku 1993 roku, wprowadzające szereg nowych postaci oraz historie wchodzące w skład „Legend Martwej Ziemi”, ukazujących historie alternatywnych rzeczywistości, które dawno umarły w uniwersum DC. W ramach „Bloodlines” zadebiutował znany polskiemu czytelnikowi Tommy Monagham, czyli popularny Hitman.

W pewnym momencie ciągłe stawianie świata albo wszechświata na krawędzi zagłady i absurdalne fabuły zmęczyły czytelników i wydatnie obniżyły sprzedaż tego typu historii. W wydanej w 1999 roku sadze „JLApe”, członkowie Ligi Sprawiedliwości stawiali się gorylami. Niesławne „Maxium Clonage”, które wieńczyło ciągnący się długimi miesiącami wątek klonów Petera Parkera, omal nie doprowadziło do upadku całej linii pajęczych tytułów. Prawdziwym szczytem crossoverowej żenady był jednak „Joker: The Last Laugh” z 2000 roku, który nie dość, że miał miejsce zaledwie miesiąc po innym wielkim wydarzeniu pod tytułem „Our Worlds At War”, to jeszcze traktował o kuriozalnym serum Jokera, które zmienia bohaterów i łotrów DCU w jego naśladowców. W ten sposób choćby Doomsday stał się kiepską kopią nemezis Mrocznego Rycerza. „Ostatni Śmiech” wzorowo obnażył największe wady crossoverów. Historia była jednym wielkim kłębkiem fabularnym, łączącym bez składu i ładu dziesiątki wątków, których nie sposób było przeczytać w miarę logiczny i chronologiczny sposób. Kulała również współpraca pomiędzy edytorami i scenarzystami poszczególnych serii, przez co mieliśmy do czynienia z prawdziwą „dyskoteką” różnych narracji i stylów, która wcale nie pomagała w odbiorze całej tej i tak niezgrabnej historii. Konsekwencją tego nieudolnego łapania kilku srok za ogon naraz były negatywne opinie krytyków, czytelniczy niesmak, wydatnie przekładający się na sprzedaż, a nawet odejście niektórych twórców. Z tych powodów szefowie DC dali sobie spokój z crossoverami na jakiś czas.

Kto ma pomysł na crossa?

Sytuacja zaczęła ulegać zmianie, kiedy do głosu doszli uzdolnieni scenarzyści, znani z komiksowej sceny alternatywnej bądź literackich dokonań. Rok 2004, który przyniósł „Avengers: Disassembled” Briana M. Bendisa i wspomniane powyżej „Identity Crisis” Brada Meltzera, można uznać za przełomowy. Publika na nowo zainteresowała się zakrojonymi na olbrzymią skalę historiami, toczącymi się na łamach kilku tytułów na raz. Oba crossy były o tyle wyjątkowe, że traktowały o wydarzeniach bardziej przyziemnych. Zamiast po raz kolejny ratować wszechświat, członkowie JLA prowadzą śledztwo w sprawie mordercy ich bliskich, a Mściciele doświadczają największego kryzysu zespołu, który ostatecznie kończy się rozwiązaniem drużyny. Do opowiedzenia i narysowania tych historii zostali zaprzęgnięci najlepsi w branży: David Finch, Robert Kirkman, Tony Harris, Mike Avon Oeming, Mark Waid, Paul Jenkins żeby wymienić tylko kilku, którzy oprócz Bendisa pracowali przy „Disassembled”. Ponadto starano się zawężać liczbę tytułów związanych z danym crossoverem. Do satysfakcjonującej i pełnej lektury zwykle wystarcza główna mini-seria, a wszystkie tie-iny dziejące się na łamach innych tytułów, żyją niejako własnym życiem i stanowią tylko uzupełnienie głównego wątku. Wreszcie, uzdolnieni scenarzyści dostali więcej swobody w kreowaniu superbohaterskich opowieści na epicką skalę, ku radości czytelników oczekujących „wielkich wydarzeń”, po których „nic nie będzie już takie samo”. Crossovery znowu były na topie.

Szefowie DC i Marvela również nie próżnowali. Publikowane zwykle w okresie wakacyjnym crossovery stawały się centralnymi punktami ich planu wydawniczego i coraz rzadziej używano określenia „crossover”, na rzecz „event” (wydarzenie). Eventy, w przeciwieństwie do crossów, miały często miejsce na łamach jednego tylko tytułu (jak miało to miejsce przy okazji „Planet Hulk”). Specjaliści od marketingu na wszelkie sposoby podgrzewali emocje przed najważniejszymi komiksowymi wydarzeniami. Treść „Civil War” przysłowiowo podzieliła Internet na pół, czytelnicy opowiadali się po jednej z walczących stron w superbohaterskiej wojnie domowej. Podczas „Ultimatum” stawiano, kto przeżyje zemstę Magneto, a fani DC długo musieli czekać na ujawnienie prawdziwej tożsamości głównego złego w „Final Crisis”. Maksymalnie podgrzewanemu hype`owi wokół „Blackest Night” uległy również Kolorowe, z tygodniową dokładnością informujące o nowych faktach związanych z wielkim projektem Geoffa Johnsa. Niestety, często napompowany balonik oczekiwań pęka po spokojnej lekturze. Tak naprawdę w temacie eventów trudno jest już wymyślić cokolwiek nowego i świeżego, scenarzyści i edytorzy sięgają po wypróbowane wielokrotnie pomysły. Często, próbują prowadzić postacie wbrew ich predyspozycjom. Bohater, który wcześniej znany był ze swej oschłości i ponurości, nagle staje się sarkastycznym luzakiem, cieszącym się z życia. Ta niekonsekwencja w działaniu idzie w parze z coraz to bardziej drożejącymi zeszytami, których i tak koniec końców jest sporo do kupienia.

Co nowego?

Rzadko twórcy próbują zrobić coś kompletnie nowego, gdyż wiązałoby się to z radykalnymi zmianami w status quo znanych postaci, których z kolei panicznie boją się ludzie zasiadający w zarządzie wydawniczym. Prowadzi to do kuriozalnych sytuacji. Twórcy, redaktorzy i ludzie od marketingu obiecują zmienić raz na zawsze życie naszego ulubionego bohatera, by następnie przedstawić historię, w której wszystko wróci do poprzedniego stanu. W „Spider-Man: One More Day” nie odważono się zabić ciotki May, która leżała nieprzytomna i ciężko ranna po zamachu snajpera. Zamiast tego zresetowano Człowieka Pająka do ery Stana Lee i Steve`a Ditko, wymazując jego małżeństwo, wszelkie wydarzenia mające miejsce podczas „Civil War” ze zdradzeniem tożsamości włącznie. Joe Quesada tłumaczył potem wściekłym fanom Pajęczaka, że tak jest lepiej. Całą nielogiczność zawarcia umowy z Diabłem by unieważnić kilkanaście lat życia, kwitował „It's a Magic”. Podobnie będzie z ostatnim eventem związanym z Batmanem. W „Batman: R.I.P.” uśmiercono Bruce'a Wayne'a i zastąpiono go Nightwingiem na stanowisku Mrocznego Rycerza. Niestety, Dan Didio, redaktor naczelny DC Comics, na dzień przed premierą konkluzji historii Granta Morrisona i Tony`ego Daniela, strzelił sobie przysłowiowo w stopę, zwierzając się „New York Times’owi”, że Batman w istocie nie zginął, a jedynie zniknął na jakiś czas. „W czasie jego nieobecności zrozumiecie, jak ważna postacią on jest”, mówi Didio. „Bruce Wayne na pewno wróci, jako Batman w niedalekiej przyszłości”. Takie sytuacje są irytujące, gdyż niszczą podwaliny dobrej historii, która najzwyczajniej traci na ważności. Podstawą dobrego komiksu jest to, żeby był na tyle ciekawy, ażeby nam zależało na jego lekturze. Jeżeli mamy świadomość tego, że po jakimś czasie postać, która podczas eventu została zabita, zostanie cudem ożywiona, to jako odbiorca można poczuć się traktowanym niepoważnie.

Nie zważając na kryzys ekonomiczny, który powoduje powolne, acz systematyczne zamykanie serii nieprzynoszących zysku, oraz metodyczne odchodzenie czytelników od komiksów superbohaterskich, po części spowodowane powszechnym piractwem komputerowym, tytuły wchodzące w skład crossoverów w czasie swej publikacji skutecznie zajmują pierwsze miejsca w rankingach sprzedaży i to one, oprócz wiodących tytułów, zapewniają lwią część zysków. Trzeba mieć na uwadze to, że rynek komiksu głównonurtowego to miejsce dla konsumentów sentymentalnych i lojalnych. Osoby zamieszkałe w Ameryce, miłujące od dzieciństwa Supermana kupią mini-serię crossoverową przedstawiającą dalsze losy tego bohatera, gdyż czują do niego nostalgiczną przywiązanie. I przeczytają tą historię, szczególnie jeśli jest napisana przez najlepszych scenarzystów w branży. Owszem, czasem jest wycieńczającym przechodzenie od jednego końca świata do drugiego, nie wspominając już o kosztowności takiego hobby. Gdy historia jest zła to nawet można pokusić się o użycie słowa „masochizm” na określenie powyższej czynności. Ale kiedy komiksy crossoverowe są poprowadzone dobrze, stanowią satysfakcjonującą rozrywkę, którą zapamięta się na długo. I według niektórych dla tych chwil zadowolenia warto czasami zaryzykować lekturę historii będącej z pierwszego spojrzenia skokiem na naszą kasę.

poniedziałek, 31 sierpnia 2009

#236 - Larsenowe Poniedziałki: Złowieszcza Szóstka

Podczas wieloletniej współpracy Erika Larsena z Marvel Comics, miał on okazję zajmować się takimi herosami jak Fantastyczna Czwórka, Wolverine, Punisher, Nova czy Defenders. Najbardziej jednak kojarzony jest ze swoją przygodą ze Spider-Man'em, którego początkowo tworzył wraz z Davidem Michelinie ("Amazing-Spider-Man" #324, 327, 329-344, 346-350), aby niedługo potem samodzielnie zająć się tworzeniem przygód Pajęczaka ("Spider-Man" #15, 18-23). W obu tych przypadkach najciekawszymi historiami były te, które traktowały o potyczkach Petera Parkera ze Złowieszczą Szóstką - grupą złoczyńców, która po raz pierwszy pojawiła się przy okazji "The Amazing Spider-Man Annual" #1 (w składzie Doc Ock, Mysterio, Vulture, Electro, Sandman, Kraven), a ich "larsenowe" spotkania z Pająkiem były kolejno drugą i trzecią bitwą. Pierwsza z nich - "The Return of the Sinister Six" - miała miejsce w ASM#334-339 (Kravena zastąpił Hobgoblin), natomiast druga "Revenge of the Sinister Six" w SM#18-23. Jako że z "Powrotu.." posiadam jedynie 4 zeszyty, a z "Zemsty.." całość, to zajmę się dziś tą drugą historią.

Tak jak wspominał Larsen w publikowanym u nas wywiadzie, moment w którym przejął on "Spider-Mana" był dość ciężki - chwilę wcześniej odszedł z serii Todd McFarlane (ówczesna supergwiazda) i zastępując go na stanowisku zarówno scenarzysty jak i rysownika, musiał on wspiąć się na wyżyny, żeby utrzymać sprzedaż i zainteresowanie serią. Z tego też względu postanowił stworzyć sześcionumerową serię o potyczce Parkera z bandą jego odwiecznych przeciwników dowodzonych przez Doktora Octopusa. Jednak w przeciwieństwie do "Powrotu Złowieszczej Szóstki", Spider-Man może tym razem liczyć na wsparcie wielu innych superbohaterów, co sprawia, że bitwy pomiędzy złymi a dobrymi obfitują w wiele starć jeden na jeden, w których nikt nie pozostaje "bezrobotny". Jak zawsze w tego typu wydarzeniach chodzi o podbicie świata - Doc Ock, posiadające nowe, zbudowane z adamantium macki, po raz kolejny łączy się ze starymi towarzyszami broni (Vulture, Electro, Mysterio, Hobgoblin i Sandman) i z ich pomocą chce przejąć władzę nad światem. Problem jest jeden i zawsze ten sam - Spider-Man (i jego towarzysze), który zawsze musi się wtrącić na chwilę przed ostatecznym triumfem. "Zemsta Złowieszczej Szóstki" to typowa historia z lat 90tych, w której chodzi głównie o bijatykę i przedstawienie efektownych pojedynków. A że numerów jest sześć, to i starć Spider-Mana z przeciwnikami jest wiele - mimo porażek, pobicia, konieczności zamontowania mechanicznego ramienia i dodatkowych, wielkich wyrzutników sieci Parker zawsze ma siły, żeby po raz kolejny zmierzyć się z Octopusem i spółką. W pierwszych numerach i pierwszych starciach u jego boku pojawiają się pojedynczy bohaterowie w postaci Hulka, Ghost Ridera, Solo czy Deathloka, lecz finałowa bitwa to już zdecydowanie bardziej wyrównane liczebnie szanse. Jej wynik jest łatwy do przewidzenia, a sama historia nie należy do takich, które miałyby zmienić wiele w życiu Pajęczaka. Mimo tego "Zemsta Złowieszczej Szóstki" to kawał solidnej lektury z końca ubiegłego wieku, z typowymi dla tamtych czasów elementami pokroju herosów dźwigających ogromne pukawki i posiadających niezliczone ilości pasów, pasków i opasek z kieszeniami (np. Solo) czy wzbudzających strach u przeciwnika a śmiech politowania u czytelnika tekstów pokroju powtarzanego co rusz "Kiedy Solo żyje, terror umiera!" czy patetycznych tekstów Ghost Ridera "Musi zapłacić za niewinną krew, którą przelał!" i tym podobnych. Dostawanie kolejnych klapsów nie jest jednak jedynym problemem Petera Parkera, bowiem musi się on również zmierzyć z faktem, że jego żona Mary Jane dostała rozbieraną rolę w filmie z niejakim Arnoldem Schwarzenheimerem, czemu oczywiście jest on przeciwny. Nie jest to konflikt czy dylemat w którym od źle podjętej decyzji zależałyby losy świata, ale pokazuje to, że oprócz lania po pyskach Spider-Man ma też inne życie, z którym niekoniecznie sobie dobrze radzi. No i plus dla postaci Mary Jane, że nie jest jedynie miluśną żoną superbohatera, a ma swoje plany i ambicje. Zresztą Erik doskonale radzi sobie w przedstawianiu superbohaterów jako zwykłych ludzi, którzy po zrzuceniu kostiumów mają problemy nie mniejsze niż kolejna potyczka z Doktorem Ośmiornicą. Z larsenowych ciekawostek warto wymienić kilkukrotny występ Cyborga X - prototypu obecnego SuperPatriota z uniwersum Savage Dragona, czy też pojawiającego się co jakiś czas Jona Daya - czwartoplanowej postaci, którą Erik umieszcza w swoich komiksach od wielu, wielu lat. Jeśli chodzi o grafikę, to w porównaniu z chociażby "Return of the Sinister Six", jest ona znacznie bardziej "gęsta", z większą dbałością o plan drugi i dalsze i lepszym cieniowaniem chociażby samych postaci. Ciężko jednak powiedzieć mi czy to tak wyraźnie ewoluował talent Larsena, bowiem "Powrót.." publikowany był w trybie dwóch numerów na miesiąc, więc żeby zdążyć z terminami Larsen zajmował się samym szkicem. W "Zemście.." twórca Dragona miał więcej czasu na jeden numer (tryb miesięczny) i tym samym mógł dokładniej zająć się rysunkiem i inkowaniem. Jakby nie było "Revenge of the Sinister Six" było tą historią, którą Larsen zdobył komiksową część mojego serca.

Powyższe potyczki ze Złowieszczą Szóstką zostały opublikowane u nas dzięki legendarnemu wydawnictwu TM-Semic. I o ile "Powrotowi Sinister Six" poświęcono trzy numery polskiej edycji przygód Pajęczaka (11-12/92, 1/93), o tyle sześcionumerowa "Zemsta Sinister Six" musiała się zmieścić w zaledwie dwóch zeszytach (8-9/93 - standardowo zbierających po dwa amerykańskie numery). Wiązało się to oczywiście z pomijaniem niektórych stron, z czego zresztą wydawnictwo słynęło. Poniżej małe podsumowanie tego, które oryginalne numery wchodziły w skład naszych wydań, ile i które ze stron zostały wycięte i mniej więcej co się na nich znajdowało:

"Spider-Man" TM-Semic 8/1993 r. (nr 38):
"Spider-Man" #18 - brak 1 strony (pominięta strona 1 na której Pająk podąża za Cyborgiem X; dodatkowo zamieniona kolejność pierwszych 3 stron - to co w TM-Semicu jest na str 1 powinno być na 3)
"Spider-Man" #19 - komplet (w tym numerze kolejna część "Zemsty.." liczyła zaledwie 12 stron - powodem tego było to, że doszczętnie spłonął dom Larsena i zajęty był on innymi sprawami niż Pająk i spółka; drugą połowę numeru wypełniała pierwsza część historii Terry'ego Kavanagha i Scotta McDaniela "Diabolique!")
"Spider-Man" #20 - brak 2 stron (ponownie tylko połowę numeru poświęcono Złowieszczej Szóstce, a resztę numeru drugiej części "Diabolique!"; w polskiej edycji pominięto dwie pierwsze strony na których Nova na dachu jednego z budynków znajduje pobitego Spider-Mana i po krótkiej rozmowie odlatuje wezwany przez New Warriors)

"Spider-Man" TM-Semic 9/1993 r. (nr 39):
"Spider-Man" #21 - brak 6 stron (pominięta str 2 - strzelanina z udziałem Solo, 5 - MJ w bieliźnie martwiąca się o Petera, który nie wrócił na noc, 6 - Parker budzący się w rządowym laboratorium, 11 - rozmowa Spidera z Deathlokiem, 15-16 - Spider-Man i Deathlok przechodzą na chwilę do innego wymiaru w poszukiwaniu Ocka i spółki)
"Spider-Man" #22 - brak 8 stron (pominięta str 1 - splash z Ockiem, 3 - budzący się w swoim domu Parker, 9 - MJ informująca Parkera, że dostała wymarzoną rolę w filmie, 10 - szykujący się do kolejnej bitwy Solo, 12-14 - Dum Dum Dugan znajduje rannego Deathloka, a Sinister Six morduje agentów Hydry, 17 - Sleepwalker porażony przez Electro)
"Spider-Man" #23 - brak 9 stron (pominięta str 1-3 - Spider vs Vulture i Electro, podwójny splash z Gog'iem w tle, 5 - MJ pukająca do drzwi reżysera, 6 - Spider vs Hobgoblin, 9 - pojawienie się Solo i Novy, 14-15, 17 - bitwa; dodatkowo w rodzimej wersji zmieniono kolejność pierwszych stron)

Tym samym w naszym wydaniu zabrakło 26 stron, czyli nieco więcej niż jednego oryginalnego zeszytu - nożyce redaktora były chyba rozgrzane do czerwoności. Zgodność polskiej i amerykańskiej wersji sprawdzałem wraz z zeszytową wersją. Co ciekawe, wydanie zbiorcze tej historii (z 1994 roku, posiadające błędy w stylu purpurowa skóra Hulka na niektórych stronach) również nie uniknęło edytorskich cięć, jednak nie tak drastycznych jak nasza rodzima edycja - usunięto jedynie ostatnią stronę pierwszej części.

W bieżących przygodach Spider-Mana, Sinister Six dawno nie uprzykrzało życia Petera Parkera, ale w ciągu najbliższych kilkudziesięciu numerów może się to zmienić. Na 2010 rok, w którym zgodnie z planem ma ukazać się #666 serii "Amazing Spider-Man", zaplanowana jest historia "Sinister 666" o której jak na razie nie wiele wiadomo. Spekulacje mówią o ponownym pojawieniu się Mefisto w życiu Parkera czy też kolejnym zjednoczeniu oryginalnej Szóstki, co wiązałoby się z powrotem zza grobu Kravena (bądź zastąpnieniu go jego córką). Może pojawienie się nowej wersji Octopusa w jubileuszowym #600 jest jakąś wskazówką? W każdym razie - może to również jest to ze sobą powiązane - Marvel zaplanował reedycję dwóch pierwszych spotkań Parkera ze Złowieszczą Szóstką w jednym tomie o nazwie "Spider-Man: Sinister Six", która lada dzień ma pojawić się na sklepowych półkach. Jest więc nadzieja, że kolejne wydanie "Revenge.." nawiedzi sklepy przed zbliżającym się "Sinister 666", bo mimo upływu tylu lat, warto w całości, bez wyciętych stron, zapoznać się z tą historią.

Tym samym dobiegł końca mój czterowpisowy cykl o Larsenie, który mam nadzieję dla niektórych był taką samą frajdą jak dla mnie. O Dragonie, Eriku i innych jego projektach jeszcze nie raz będę pisał, chociaż może już nie na Kolorowych Zeszytach, a w zupełnie innym miejscu. Szczegóły (mam nadzieję) wkrótce!