poniedziałek, 13 października 2014

#1760 - Dorwać Jiro!

Poniższą recenzją witamy na łamach Kolorowych Przemysława Pawełka. Witamy ponownie, bo nie jest to jego debiut na naszych łamach i wygląda na to, że zostaniemy z nami trochę dłużej.

Obłędna popularność programów typu „jak oni gotują” zdawała by się sugerować, że tematyka kulinarna powinna do obecnej chwili dokonać szturmu na każdą dziedzinę kultury. Telewizja doczekała już inwazji wszelakiej maści programów gastronomicznych, gdzie o gotowaniu mówią wszyscy, łącznie z tymi, którzy się na nim nie znają. 



Subtelność smażenia kotleta czy też zawijania sushi, co jakiś czas pojawia się w kinie jako wątek poboczny losów prostego, acz sumiennego kucharza, który w końcu odnajduje szczęście. Literatura kwestie dotyczące konsumpcji omawia od dawna -  i bardziej konkretnie, omawiając przepisy, i mimochodem, jak mamusia Muminka, oświadczająca że nic, co przyjemne dla żołądka, nie może być szkodliwe dla zdrowia. Nawet gry video nie oparły się kulinarnym wtrętom – w „Cooking Mama” samemu ubija się schab, kraja cebulę, pitrasi całe dania, a przepisy można potem wykorzystać we własnej kuchni. Gotowanie z powrotem trafiło pod strzechy i jest modne. Jedną z niewielu gałęzi kultury popularnej, która opiera się jednak kuchennym rewolucjom, pozostaje komiks – przynajmniej u nas, nad Wisłą, gdzie jaskółka w postaci „Naleśników z jagodami” Pawła 'Szawła' Płóciennika wcale nie przyniosła wiosny.

Być może stan rzeczy zmieni nowa na naszym rynku pozycja, zatytułowana „Dorwać Jiro!”. Autorzy sprawnie mieszają sensacyjność opowieści z kuszącymi potrawami, będącymi w tym albumie postaciami drugoplanowymi. Udowadniają tym samym że komiks, jak mało która ze sztuk, nadaje się idealnie do prezentowania opowieści kręcących się dookoła jadła wszelakiego. Sztuki czysto plastyczne i wizualne – owszem, mogą pokazać krwisty befsztyk, ale na patrzeniu i ślinieniu się tu raczej odbiór kończy. Książka może oddać delikatność zrazów, konsystencję dobrze przygotowanego tatara, czy opisać zapach łososia duszonego w śmietanie z kaparami. Wciąż jednak brak będzie walorów wizualnych, od których w gastronomii ważniejszy jest chyba tylko smak potrawy. Nie będzie odkryciem stwierdzenie, że komiks sporo tu nadrabia, łącząc słowo z obrazem, chociaż i film sprawdza się w tej tematyce niezgorzej. Opowieść o starciu kulinarnych mafii przyszłości bardziej chyba jednak pasuje do formuły kolorowych zeszytów, gdzie odrobina przesady i szaleństwa jest zawsze mile widziana.

Tytułowy Jiro to małomówny mistrz sushi. Jest niemal chodzącym stereotypem – jako Japończyk jest konserwatystą i perfekcjonistą, bardzo przeczulonym na wszelakie naruszenia gastronomicznych konwenansów. Prowadzi mały lokalik na przedmieściach futurystycznego miasta, w którym jedzenie jest wszystkim, a mistrzowie kuchni to niemal bogowie. Pewnie kroił by sobie surową rybę niemal do śmierci, gdyby nie fakt, że jest w tym niezrównany, czym zwraca na siebie uwagę głównych graczy na rynku. O jego względy i nóż zaczynają ubiegać się dwie frakcje. Tradycjonalistom przyświeca motto 'dobry towar – każdymi dostępnymi środkami'. Z drugiej strony stoją potomkowie hippisów i hipsterów, wegetarianie wielbiący żywność organiczną, ekologię i dania o lokalnym charakterze. Pomimo teoretycznie oczywistych różnic i jednym i drugim chodzi o to samo – wpływy i kontrolę nad miastem.


Autorzy komiksu przednio bawią się tu konwencjami. Futurystyczne miasto, z walkami korporacyjnych frakcji, może przypominać lekko elementy cyberpunku. Starcie pomiędzy gangami, w które miesza się ostatni sprawiedliwy (mam tu oczywiście na myśli Jiro), to jednak niemal oczywista zabawa westernem, ale dość specyficznym, o japońskich korzeniach. Sama fabuła może zdawać się oklepana – i jest – ale to także jeden z jej głównych atutów. W końcu to historia, która wałkowana jest w popkulurze od dobrych 50-ciu lat, gdy Kurosawa nakręcił „Straż przyboczną”. Jego film grał konwencją filmu kowbojskiego, ale w samurajskiej scenerii. Potem niemal dosłowną przeróbkę nakręcił Sergio Leone, doprowadzając przy okazji do boomu spaghetti westernów. Mamy też komiksowe odpryski od diamentu Kurosawy, w postaci komiksu „Za garść posoki”, gdzie w westernowym miasteczku ścierają się ze sobą zombie i wampiry. „Dorwać Jiro!” idzie sprawdzonym już, fabularnym tropem klasyka. Tytułowy kucharz zostaje wplątany w starcie pomiędzy dwoma gangami, szkodzącymi lokalnej społeczności. Sam przeciw wielu, dzięki swojemu sprytowi miesza im szyki. Autorzy grają tu odwołaniami dość konsekwentnie. Można zarzucić im odtwórczość, choć muszę przyznać że mnie ta zabawa kupiła, a powielanie zwrotów fabularnych z niemal powtórzonymi z pierwowzoru dialogami szczerze mnie rozbawiło.

Prawdopodobnie ta powtórka z rozrywki nie przypadła by mi aż tak do gustu, gdyby nie fachowość, z jaką została podana. To nie odgrzewanie kotleta, to nowe danie sporządzone według sprawdzonego przepisu. Odpowiadający w dużej mierze za fabułę Anthony Bourdain to kucharz, smakosz i konferansjer programów kulinarnych. Swoją pasję przelał tu na kolejne plansze, w efekcie czego – tu zacytuję polski wstęp – tego komiksu nie powinno się czytać na pusty żołądek. Gdy Jiro ugniata ryż, to po charakterystycznym ułożeniu dłoni można wywnioskować że przyrządza nigiri, jeszcze zanim zobaczy się efekt jego pracy. Dialog o innej z potraw spowodował, że nabrałem ochoty by ją upichcić. „Dorwać Jiro!” to komiks o miłości do jedzenia tak daleko idącej, że można w jej imię zabijać. Bourdin wlał w ten album nieco własnego uczucia. Efekt przypieczętowała znakomita grafika. Langdon Foss ma perfekcyjną, czystą kreskę, mogącą się kojarzyć nieco z Geofem Darrowem, ale wyleczonym z obłędu dotyczącego detali. Jego rysunki znakomicie dopełniają koloryści José Villarubia oraz niezastąpiony Dave Stewart. Bez nich czarno-biała żywność nie wyglądała by ani trochę apetycznie.


„Dorwać Jiro!” to opowieść prosta, prawie że banalna, w dodatku niby oklepana. Po raz kolejny muszę się tu jednak posłużyć kuchenną analogią – czasem o klasie dania nie decyduje sam przepis, który bywał wielokrotnie przez wszystkich wałkowany – ale dobór i jakość składników, a te są tu wysokiej próby. Efekt końcowy na pewno nikogo nie zaskoczy nowatorstwem, co po niektórzy będą kręcili nosem że już to wiele razy jedli, ale ja z tym albumem bardzo miło spędziłem czas. Cóż poradzę – uwielbiam kuchnię japońską, i wszelakie dotyczące jej wariacje.

Brak komentarzy: