Autorem tekstu jest Krzysztof Tymczyński, a został on pierwotnie opublikowany na łamach bloga poświęconego Image Comics.
Drugą odsłonę „Nie tylko komiks” poświęciłem premierowym sześciu odcinkom serialu animowanego „Todd’s McFarlane Spawn”, które w całości złożyły się na pierwszy sezon. Jako że wystartowała piąta serii „The Walking Dead” uznałem, że najwyższa pora napisać coś o kolejnej transzy odcinków wspomnianej animacji. Czy to zdanie ma jakiś sens? Pewnie nie, ale logika ludzka kroczy niekiedy bardzo krętymi ścieżkami. Także i scenarzystów, którzy ośmieleni niewątpliwym sukcesem pierwszego sezonu animowanej produkcji HBO, w drugim poszli o dwa kroki dalej. Tylko czy aby na pewno w dobrym kierunku...
Gdybym trzymał się swojego ustalonego protokołu pisania recenzji, to właśnie w tym miejscu napisałbym te kilka lub kilkanaście zdań o fabule drugiej odsłony serialu animowanego. Nie zrobię tego jednak, a od razu przejdę do oceny. Dlaczego? Powód jest zaskakująco prosty – nowa transza sześciu epizodów posuwa główną fabułę do przodu dosłownie o milimetry. Ośmielę się zaryzykować stwierdzenie, że wszystko to można było spokojnie zmieścić w dwóch odcinkach, a resztę poświęcić na rozbudowę kolejnych wątków. Tak się niestety nie stało i w efekcie dochodzi do ciekawej rzeczy. Powolność akcji pierwszego sezonu „Todd’s McFarlane Spawn” uważałem za zaletę, ale w przypadku drugiej serii jest już zupełnie na odwrót.
Znakomitą większość fabuły poświęca się naturalnie głównemu bohaterowie. Ten oczywiście gdy trzeba sieje grozę i rozsmarowuje swoich przeciwników po ścianach, ale znacznie więcej czasu antenowego poświęca się ukazaniu tego, co już wiem od pierwszego epizodu, a także z komiksu i właściwie z każdego kontaktu ze Spawnem. Tak, tak, dobrze myślicie – nieustannie widzimy Ala Simmonsa użalającego się nad sobą. I w myśl zasady, że w drugim sezonie wszystko musi być dwa razy „bardziej”, tak główny bohater irytował ze zdwojoną siłą. Zajmowało to tyle miejsca, że wszystkie kulminacyjne sceny sezonu potraktowano nieco po macoszemu. Najlepszym przykładem niech będzie przygotowywane od połowy pierwszej serii starcie z Chapelem. Trudno było nie czuć zawodu po tym, co pokazali twórcy. Oczywiście, mężczyzna ten nie stanowił żadnego większego zagrożenia dla Spawna, ale to z jaką łatwością dał się pokonać było przesadą. Do tego trudno było nie zauważyć, że „starcie” składało się raptem z kilku ujęć, z których część powtarzała się nawet i trzykrotnie.
Małym minusem drugiej serii jest pewna rozbieżność z komiksem. Co prawda w drugim sezonie pojawiają się zarówno Cagliostro, jak i wspomniany już Chapel, ale trudno szukać chociaż śladu Angeli, chyba najbardziej ikonicznej kreacji w spawnverse. Ale jak wiadomo, kiedy powstawał serial była ona przedmiotem batalii sądowej pomiędzy McFarlane’em i Gaimanem.
O ile mielizny scenariuszowe są bardzo widoczne i stanowią największą wadę drugiego sezonu „Todd’s McFarlane Spawn”, to jednak nie można nie wspomnieć o jego zaletach. Podobnie jak w pierwszych sześciu odcinkach także i tu dostajemy niesamowicie wręcz mroczny klimat, idealnie pasujący do przedstawianej historii. Dzięki braku ograniczeń wiekowych twórcy mogli sobie pozwolić na wiele i dzięki temu stworzyli historię, która naprawdę przyprawia o „ciary”.
Doskonale prezentują się bohaterowie drugiego planu. Są intrygująco rozpisani i dobrze wpasowani w historię. Co prawda można było dać im nieco więcej czasu antenowego, ale mimo to duet detektywów Sam i Twitch oraz ich dialogi nie schodzą poniżej całkiem przyjemnego poziomu. Trzeba wspomnieć także o tym, że większą rolę otrzymał Terry Fitzgerald, dzięki czemu stał się bardziej wyrazisty i jego notowania w moich oczach znacząco wzrosły.
Drugi sezon „Todd’s McFarlane Spawn” nie jest aż tak udany, jak poprzedni, gdyż momentami wieje przerażającą wręcz nudą. Mimo wszystko i tak polecam zapoznać się z tą produkcją, nie tylko fanom serii. Moja ocena to 3/6, a jeśli miałbym wystawić notę obu odsłonom to dałbym mocną 4.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz