Autorem poniższej recenzji jest Jakub Górecki, a więcej tekstów jego autorstwa znajdziecie na stronie Pulp Warsaw.
Gdy przypatrzymy się sinusoidzie trendów widzimy, że Lovecraft, Poe, Wilde czy Stoker znów są czoko na rynku (w przeciwieństwie do słowa czoko, które jest wiochą i dlatego tak super się go używa). Oczywiście nie znaczy to, że jesteśmy zasypani weird fiction i gotyckim horrorem w każdym możliwym medium. Piję do faktu, że znów (choć na chwilę) dobrze jest znać „Draculę” nie tylko z filmów i twierdzić, że w twórczością Poego zaczytywało się jeszcze w liceum.
Z tej koniunktury korzystają także autorzy, którzy mogą do woli bawić się ogranymi motywami i tworzyć radośnie kiczowate utwory. Bo przecież w ich opinii ten kicz jest zamierzony lub jest elementem konwencji, a odwoływanie się do wytartych do granic możliwości elementów wpisuje się w próbę dialogu z literackimi tradycjami. Można tak gadać, można na tym zarabiać, ale znacznie trudniej stworzyć w obrębie tego coś, co faktycznie ma szansę obronić się w oczach odbiorców w momencie, gdy trend już się odwróci...
Kilku twórcom się to udaje. Na rynku komiksowym dwie dekady temu osiągnął to Mike Mignola tworząc Hellboy`a, który trwale wpisał się w popkulturowy krajobraz. Z zabawy klasycznymi schematami obliczonej na kilka albumów powstało olbrzymie uniwersum komiksowe rozbite na kilka różnych serii, które wciąż święci sukcesy na rynku. Udało się też Alanowi Moore`owi z jego „Ligą Niezwykłych Dżentelmenów”, choć akurat w tym przypadku to jego ostatnie w pełni broniący się projekt, w którym bawi się cudzymi zabawkami. Natomiast dziś najpopularniejszymi chyba seriami (obydwie dość niedawno dobiegły końca), które mogą wpisać się w ową stylistykę, są „Locke & Key” i „Fatale” (obydwie wkrótce będą dostępne w Polsce).
Nie będę ukrywał, że z tych dwóch serii to właśnie „Fatale” było mi bliższe. Zagrało tu kilka rzeczy, począwszy od mojego absolutnego uwielbienia względem twórców umoczonych w projekt, a więc duetu Ed Brubaker-Sean Phillips uzupełnionego o (w pierwszej połowie serii), najlepszego kolorystę amerykańskiego komiksu, czyli Dave`a Stewarta, po zdecydowanie się na bardziej pasujący mi miszmasz inspiracji. W pierwszym tomie jest to odrobina Lovecrafta wymieszana ze specyficznym klimatem powieści noir lat 50 i kinem spod znaku Hammer Horror.
Lektura pierwszego tomu „Fatale” dała mi coś, czego brakowało mi od czasu początku Hellboy`a czy mojej pierwszej styczności z „Hellblazerem”. „Death Chases Me” pełne jest mrugnięć okiem, nawiązań i odwołań do konwencji, ale nie one świadczą o klasie tego albumu. Przede wszystkim jego atutem jest dobrze zrealizowana, przemyślana i mroczna historię, która trzyma przy sobie czytelnika liczącego na zagadki, jak i tego, który ponad scenariuszowe twisty stawia studium postaci. „Fatale” jak żaden inny komiks (obok wspomnianego „Hellboy`a” i „Hellblazera”) zasługuje na określenie go jako „supernatural noir” i stawianie przy takich tworach jak filmowy „Angel Heart” (aka „Harry Angel”).
„Fatale” wygrywa też w moich oczach genialnie poprowadzoną dekonstrukcją pewnych konwencji, z których oczywiście najważniejszą jest ta, która zainspirowała tytuł serii. A pochodzi ona od Margarethy McLeod (znanej lepiej jako Mata Hari). Catherine Tramell, Salome kupująca tańcem, głowę Jana Chrzciciela, Vivian Sternwood Ruthledge z „Wielkiego snu” - przykłady obecności femme fatale w kulturze można mnożyć, posiłkując się nie tylko spuścizną kina noir, powieściami gotyckimi i tanimi historiami przygodowymi z zeszłego wieku, ale też przeróżnym folklorem, z którego część dziś zwana jest religią. Motyw kobiety fatalnej towarzyszy ludzkości od wieków i jest czytelny dla każdego, mimo, że samo określenie zaczęło się powszechnie pojawiać dopiero po roku 1912.
Josephine, femme fatale stworzona przez Eda Brubakera, z jednej strony jest kobietą fatalną w duchu prozy gotyckiej (dobrym przykładem może być tu „Carmilla” stworzona przez Josepha Sheridana Le Fanu), a z drugiej strony wymyka się schematowi, jako istota, która jest tylko marionetką w rękach sił wyższych. Bohaterka walczy, sprzeciwia się, z różnym skutkiem dla siebie, i najczęściej z tragicznym dla otoczenia, a jej walka trwa dekady. Obserwując postać w dwóch planach czasowych (pierwszy tom to lata pięćdziesiąte i współczesność) widzimy jak Josephine radzi sobie w tej beznadziejnej sytuacji. To ona właśnie jest prawdziwą bohaterką tego komiksu, mimo tego, że trzy czwarte historii obserwujemy z perspektywy mężczyzn (powiązanych ze sobą różnymi zależnościami i nierzadko pokrewieństwem). Bohaterowie męscy, nieważne jak istotni dla historii, istnieją głównie po to, żebyśmy poznali siłę głównej bohaterki, żeby czytelnik bardziej zrozumiał jej umiejętności i klątwę.
To właśnie femme fatale jest najciekawszym motywem z jakim mierzy się Brubaker (w asyście Phillipsa i Stewarta) w pierwszym tomie „Fatale”, a nie elementy rodem z utworów Lovecrafta, który są stosunkowo nieciekawe. Seria jest hołdem dla twórczości samotnika z Providence, ale jeżeli ktoś liczy, że pierwszy tom będzie taką skarbnicą teorii i nawiązań, z jaką mieliśmy do czynienia na przykład po emisji „True Detective”, to raczej się rozczaruje. Pradawni bogowie w pierwszym tomie „Fatale” są zagrożeniem raczej w duchu satanistycznych kinowych horrorów spod znaku Hammer Horror, a ich obecność ma wprowadzać odpowiedni dreszczyk. „Fatale” to nie „Hellboy”, gdzie za każdym rogiem czeka pradawny potwór z mackami. Tu zło jest ukryte głębiej, nienazwane, a najstraszniejsze są konsekwencje jego działań. To naprawdę dobry wybór dla pierwszego tomu, którego estetyka przynosi na myśl filmowe adaptacje prozy Raymonda Chandlera.
Tej estetyki nie byłoby oczywiście bez Seana Pillipsa i Dave'a Stewarta. Tak jakoś złożyło się, że Phillips po długim okresie rysowania brytyjskich romansów dla nastolatek, sci-fi w magazynie „2000AD” i horrorów dla Vertigo stał się jednym z najlepszych rysowników, jeśli mowa o komiksowym kryminale. Graficznie „Fatale” nie znajduje się daleko od tego, co znamy z ostatnich kolaboracji z Brubakerem - „Criminal” i „Incognito”. Zmiany są kosmetyczne (ramki kadrów), a główni bohaterowie zwyczajowo mają twarz samego Phillipsa, ale nie zmienia to faktu, że obok Micheala Larka i Alexa Maleeva, Phillips pozostaje moim ulubieńcem, gdy mówimy o wysokonakładowym kryminale w komiksie. W bonusie Dave Stewart odpoczywa lekko od kolorowania Hellboya nadając swój charakterystyczny sznyt pierwszemu tomowi „Fatale” (rozpływam się nad tymi kolorami już od początkowych scen na cmentarzu i mam nadzieję, że nie będę jedynym).
Może ktoś zachęcony moją recenzją sięgnie po „Death Chases Me” będzie rozczarowany lekturą. Taka możliwość istnieje, ale uparcie ją odrzucam. „Fatale” traktuję jako absolutnie najwyższą półkę współczesnego komiksu i jedną z najlepszych rzeczy, jakie kiedykolwiek kupiłem. Zdaję sobie sprawę, że jest to komiks idealny pod moje oczekiwania, gatunkowe sympatie i estetyczne preferencje. Ale w sytuacji, gdy na rynku olbrzymi sukces osiągają tak specyficzne produkcje jak „True Detective” (które w mojej opinii nie jest serią dla każdego), to czemu tak samo nie może być z „Fatale”? Zwłaszcza, że z każdym następnym tomem jest tylko lepiej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz