Autorem poniższego tekstu jest Krzysztof Tymczyński, a pierwotnie ukazał się on na łamach bloga poświęconego Image Comics, na który serdecznie zapraszam.
Być może nie podzielicie mojego zdania, ale bardzo, naprawdę bardzo nie lubię mieszania w originach postaci komiksowych. Tymczasem taki trend jest bardzo modny w Marvelu czy DC. Żeby daleko nie szukać podam przykład niedawnych rewelacji z jednej z serii z Iron Manem, gdzie główny bohater dowiaduje się że... ha! No coś tam odkrywa, ale żeby nie popsuć niespodzianki nie napiszę nic więcej. Czasami jednak takie zmiany są wymuszone. Wyrokami sądowymi przykładowo.
Być może nie podzielicie mojego zdania, ale bardzo, naprawdę bardzo nie lubię mieszania w originach postaci komiksowych. Tymczasem taki trend jest bardzo modny w Marvelu czy DC. Żeby daleko nie szukać podam przykład niedawnych rewelacji z jednej z serii z Iron Manem, gdzie główny bohater dowiaduje się że... ha! No coś tam odkrywa, ale żeby nie popsuć niespodzianki nie napiszę nic więcej. Czasami jednak takie zmiany są wymuszone. Wyrokami sądowymi przykładowo.
Nieraz wspominałem o
zatargu między Neilem Gaimanem i Toddem McFarlane`m dotyczącego
głównie postaci Angeli. Jednym z efektów porozumienia zawartego
między dwoma autorami było „wykasowanie” postaci Medieval
Spawna, która bardzo zgrabnie wpisywała się w mitologię uniwersum
Spawna. Aż do 2008 roku trzeba było czekać na wypełnienie pustki
po nim, ponieważ właśnie w tym roku ukazał się one-shot „Spawn:
Godslayer vol. 1”, któremu dziś poświęcę swoją uwagę.
Historia przedstawiona na
łamach komiksu Briana Holguina, Briana Haberlina i Jaya Anacleto nie jest osadzona w
oficjalnym i obecnie bardzo poszarpanym timeline, lecz dzieje się w
alternatywnym świecie. Dzięki temu przywracając postać Spawna osadzonego w
klimatach magii i miecza, kontinuum pozostaje nienaruszone (i dobrze). Akcja „Godslayera”
rozgrywa się w krainie Endra-La. Jego mieszkańcy przypominają
klasyczny lud średniowiecznego świata z domieszką magii. Nie
istnieje w nim podział na Niebo i Piekło, a wszelacy bogowie to
ludzie, którzy zarządzają konkretnymi królestwami. Pewnego dnia
do Endra-La zaczyna zbliżać się nieznana postać, której nie
sposób zatrzymać. A jest nią Spawn – Rzeźnik Bogów.
W przeciwieństwie do
opisywanego jakiś czas temu „Spawn: Architects of Fear”, ten
komiks w znacznym stopniu przypadł mi do gustu. Generalnie jest to
lektura niezobowiązująca i w sumie krótka, ale mimo wszystko nie
powiedziałbym, że niepotrzebna, a wręcz przyjemna. Po raz pierwszy
od jakiegoś czasu McFarlane właściwie nie brał udziału przy
powstawaniu historii ze Spawnem i to od razu czuć. Dlaczego?
Ponieważ „Spawn: Godslayer vol. 1” zdecydowanie wyróżnia się
sposobem opowiadanej historii. Nie dajcie się zwieść pozorom, sam
tytułowy bohater gra tu raczej drugoplanową rolę, która polega na
chodzeniu i niszczeniu. Ten komiks przede wszystkim ukazuje
mieszkańców Endra-La stających w obliczu zagłady z ręki
niepowstrzymanej siły, a także opowiada o uczucie dwójki ludzi,
które zapoczątkowało te wydarzenia.
Początek opowieści jest
jeszcze typowy. Widzimy bowiem miasto pełne przepychu i deprawacji. Niejako instynktownie trzymamy kciuki za to, aby
Spawn wywiązał się ze swojego zadania w najbardziej bolesny sposób. Mniej więcej w połowie historii dochodzi jednak do wolty i sympatie czytelnika się odwracają. Gdy poznajemy przeszłość zarówno tytułowego bohatera jak i „bogini” opiekującej się atakowanym miastem, mamy nadzieje, aby chociaż garstka mieszkańców wyspy przetrwała. Scenarzyści
jednoznacznie odróżnili tego Spawna od chociażby Ala Simmonsa,
robiąc z niego postać niemal jednoznacznie złą i podporządkowaną
piekielnym mocom. Było to dość zaskakujące rozwiązanie i chociaż wydaje się,
że w „Godslayerze” dało to niezły rezultat, to już
próba wycofania się z tego w kontynuacji sprawiła,
że seria szybko została skasowana.
Największa chyba wadą komiksu jest to, że twórcy nie potrafili dobrze rozpisać akcji. Wydawało się więc, że dłużyzny w liczącym 64 strony komiksy nam nie grożą, a jednak Holguinowi się to udało mnie znudzić. Gdzieś w połowie komiksu kończy się fabuła i zaczyna się regularna masakra, która służy głównie temu, żeby pokazać kunszt rysownika. W tym „Godslayer” jest bardzo podobny do „Architects of Fear”. Tyle tylko, że w przypadku tamtego komiks była to zaleta, bo
rysunki sprawiały iż chciało się przedzierać przez cienką
fabułę, a tu jest nieco inaczej. Nie zrozumcie mnie źle, Jay Anacleto
to piekielnie uzdolniony artysta, który pokazał się ze
świetnej strony podczas tworzenia ilustracji do, ale równie dobrze spisywał się w momentach, gdy Holguin
bardziej przykładał się do skryptu. Podziwianie wielkiej rozwałki, najbardziej nawet efektownej, nie jest tak przyjemne, jak czytanie dobrze napisanego komiksu. Gdyby scenarzysta utrzymał formę do końca, to i końcowa ocena tego
komiksu byłaby z cała pewnością wyższa.
W albumie znalazło się
miejsce dla ośmiu stron dodatków, które w rzeczywistości są po
prostu galerią szkiców wzbogaconą o fajnie przedstawiony proces
powstawania najbardziej charakterystycznych plansz. Spodobała mi się
taka drobnostka podobnie jak to, że te cztery kartki są wydrukowane na innej
jakości papierze, zdecydowanie bardziej pasującym do tego typu
bonusów. Plus dla wydawcy za umieszczenie materiałów dodatkowych,
szkoda tylko, że było ich tak niedużo.
„Spawn: Godslayer vol.
1” kosztował mnie niecałe 25 złotych i uważam, że nie wyrzuciłem
pieniędzy w błoto. Widać wyraźnie, że komiks mógłby być
zdecydowanie lepszy, ale jako że sam całkiem niedawno wylewałem
pomyje na znacznie gorszy one-shot ze Spawnem, to jednak cieszę się,
że w tym przypadku wyszło, jak wyszło. Dla fanów postaci
rzecz obowiązkowa, reszta może, lecz nie musi. Ocena - 3.5/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz