środa, 17 września 2014

#1737 - Spawn: Godslayer vol. 1

Autorem poniższego tekstu jest Krzysztof Tymczyński, a pierwotnie ukazał się on na łamach bloga poświęconego Image Comics, na który serdecznie zapraszam.

Być może nie podzielicie mojego zdania, ale bardzo, naprawdę bardzo nie lubię mieszania w originach postaci komiksowych. Tymczasem taki trend jest bardzo modny w Marvelu czy DC. Żeby daleko nie szukać podam przykład niedawnych rewelacji z jednej z serii z Iron Manem, gdzie główny bohater dowiaduje się że... ha! No coś tam odkrywa, ale żeby nie popsuć niespodzianki nie napiszę nic więcej. Czasami jednak takie zmiany są wymuszone. Wyrokami sądowymi przykładowo.




Nieraz wspominałem o zatargu między Neilem Gaimanem i Toddem McFarlane`m dotyczącego głównie postaci Angeli. Jednym z efektów porozumienia zawartego między dwoma autorami było „wykasowanie” postaci Medieval Spawna, która bardzo zgrabnie wpisywała się w mitologię uniwersum Spawna. Aż do 2008 roku trzeba było czekać na wypełnienie pustki po nim, ponieważ właśnie w tym roku ukazał się one-shot „Spawn: Godslayer vol. 1”, któremu dziś poświęcę swoją uwagę.

Historia przedstawiona na łamach komiksu Briana Holguina, Briana Haberlina i Jaya Anacleto nie jest osadzona w oficjalnym i obecnie bardzo poszarpanym timeline, lecz dzieje się w alternatywnym świecie. Dzięki temu przywracając postać Spawna osadzonego w klimatach magii i miecza, kontinuum pozostaje nienaruszone (i dobrze). Akcja „Godslayera” rozgrywa się w krainie Endra-La. Jego mieszkańcy przypominają klasyczny lud średniowiecznego świata z domieszką magii. Nie istnieje w nim podział na Niebo i Piekło, a wszelacy bogowie to ludzie, którzy zarządzają konkretnymi królestwami. Pewnego dnia do Endra-La zaczyna zbliżać się nieznana postać, której nie sposób zatrzymać. A jest nią Spawn – Rzeźnik Bogów.


W przeciwieństwie do opisywanego jakiś czas temu „Spawn: Architects of Fear”, ten komiks w znacznym stopniu przypadł mi do gustu. Generalnie jest to lektura niezobowiązująca i w sumie krótka, ale mimo wszystko nie powiedziałbym, że niepotrzebna, a wręcz przyjemna. Po raz pierwszy od jakiegoś czasu McFarlane właściwie nie brał udziału przy powstawaniu historii ze Spawnem i to od razu czuć. Dlaczego? Ponieważ „Spawn: Godslayer vol. 1” zdecydowanie wyróżnia się sposobem opowiadanej historii. Nie dajcie się zwieść pozorom, sam tytułowy bohater gra tu raczej drugoplanową rolę, która polega na chodzeniu i niszczeniu. Ten komiks przede wszystkim ukazuje mieszkańców Endra-La stających w obliczu zagłady z ręki niepowstrzymanej siły, a także opowiada o uczucie dwójki ludzi, które zapoczątkowało te wydarzenia.

Początek opowieści jest jeszcze typowy. Widzimy bowiem miasto pełne przepychu i deprawacji. Niejako instynktownie trzymamy kciuki za to, aby Spawn wywiązał się ze swojego zadania w najbardziej bolesny sposób. Mniej więcej w połowie historii dochodzi jednak do wolty i sympatie czytelnika się odwracają. Gdy poznajemy przeszłość zarówno tytułowego bohatera jak i „bogini” opiekującej się atakowanym miastem, mamy nadzieje, aby chociaż garstka mieszkańców wyspy przetrwała. Scenarzyści jednoznacznie odróżnili tego Spawna od chociażby Ala Simmonsa, robiąc z niego postać niemal jednoznacznie złą i podporządkowaną piekielnym mocom. Było to dość zaskakujące rozwiązanie i chociaż wydaje się, że w „Godslayerze” dało to niezły rezultat, to już próba wycofania się z tego w kontynuacji sprawiła, że seria szybko została skasowana.

Największa chyba wadą komiksu jest to, że twórcy nie potrafili dobrze rozpisać akcji. Wydawało się więc, że dłużyzny w liczącym 64 strony komiksy nam nie grożą, a jednak Holguinowi się to udało mnie znudzić. Gdzieś w połowie komiksu kończy się fabuła i zaczyna się regularna masakra, która służy głównie temu, żeby pokazać kunszt rysownika. W tym „Godslayer” jest bardzo podobny do „Architects of Fear”. Tyle tylko, że w przypadku tamtego komiks była to zaleta, bo rysunki sprawiały iż chciało się przedzierać przez cienką fabułę, a tu jest nieco inaczej. Nie zrozumcie mnie źle, Jay Anacleto to piekielnie uzdolniony artysta, który pokazał się ze świetnej strony podczas tworzenia ilustracji do, ale równie dobrze spisywał się w momentach, gdy Holguin bardziej przykładał się do skryptu. Podziwianie wielkiej rozwałki, najbardziej nawet efektownej, nie jest tak przyjemne, jak czytanie dobrze napisanego komiksu. Gdyby scenarzysta utrzymał formę do końca, to i końcowa ocena tego komiksu byłaby z cała pewnością wyższa.


W albumie znalazło się miejsce dla ośmiu stron dodatków, które w rzeczywistości są po prostu galerią szkiców wzbogaconą o fajnie przedstawiony proces powstawania najbardziej charakterystycznych plansz. Spodobała mi się taka drobnostka podobnie jak to, że te cztery kartki są wydrukowane na innej jakości papierze, zdecydowanie bardziej pasującym do tego typu bonusów. Plus dla wydawcy za umieszczenie materiałów dodatkowych, szkoda tylko, że było ich tak niedużo.

„Spawn: Godslayer vol. 1” kosztował mnie niecałe 25 złotych i uważam, że nie wyrzuciłem pieniędzy w błoto. Widać wyraźnie, że komiks mógłby być zdecydowanie lepszy, ale jako że sam całkiem niedawno wylewałem pomyje na znacznie gorszy one-shot ze Spawnem, to jednak cieszę się, że w tym przypadku wyszło, jak wyszło. Dla fanów postaci rzecz obowiązkowa, reszta może, lecz nie musi. Ocena - 3.5/6

Brak komentarzy: