Tę recenzję sponsoruje rzeczownik "szaleństwo" i wszystkie jego synonimy, chociaż trzeba przyznać, że sam Shade jest osobnikiem bardzo spokojnym i racjonalnym. Przybywa z planety Meta, aby ratować nas przed szerzącym się szaleństwem. Aby tego dokonać, wskakuje w ciało osoby, która i tak miała umrzeć, i gotów jest bohaterzyć.
Gorzej jednak, że ta osoba to psychopatyczny morderca, który miał właśnie zginąć na krześle elektrycznym. Shade w nowym ciele teleportuje się więc na zewnątrz więzienia. Tam, ląduje tuż obok Kathy, naszej drugiej bohaterki. Kathy jest trochę niestabilna. Trzy lata temu przeżyła załamanie nerwowe, kiedy jej rodzice zostali zamordowani przez "pewnego" psychopatę.
To dopiero początek naszej drogi przez szaleństwo. Drogi, która podobnie jak w "Kaznodziei" Gartha Ennisa poprowadzi nas przez całe Stany Zjednoczone Ameryki. Zaczniemy w Teksasie i stamtąd ruszymy szukać ich tożsamości. Może nawet znajdziemy ich duszę, jakkolwiek czarna by nie była. Zagłębimy się w rozbitej czaszce JFK i odpowiemy sfinksowi o jego twarzy na pytanie, któż to, go zabił? Potem znowu odwiedzimy Hollywood i przyjrzymy się grzechom ludzi, którzy tam pracują. Oczywiście w technikolorze. Są to historie, które łatwo można by sknocić i utopić w kliszach. Napisał je jednak Peter Milligan w latach dziewięćdziesiątych – zamiast nudno, jest więc absurdalnie i brawurowo.
"Shade, the Changing Man" to seria z czasów kiedy wielcy scenarzyści komiksowi lgnęli do DC. Pod czujnym okiem Karen Berger, chwytali jakąś starą postać, taką jak Sandman, Animal Man albo właśnie Shade, stworzonego przez Steve’a Ditko w 1977 roku, i wrzucali ją do naszego świata. "Radź sobie!", wydawali się krzyczeć. Niedługo potem powstało Vertigo, żeby ten obłęd pomieścić.
Warto też zauważyć, że cała seria ma aż siedemdziesiąt zeszytów. W pierwszym tomie "The American Scream" zawarte są cztery zamknięte historie – dwie o których już wspomniałem, i dwie przedstawiające parę głównych bohaterów. Niestety, większość nie trafiła do wydań zbiorczych. DC skończyło wznawianie na trzecim tomie i więcej nie będzie. Szkoda, bo pod względem jakości "Shade" nie odstaje od innych, bardziej znanych, serii z Vertigo. Jak widać, za Oceanem nazwisko Milligan nie osiąga odpowiednich nakładów.
Poza tym "Shade" to niełatwa lektura. Historia opowiadana jest głównie przez narratorów, rzadziej trafiają się dialogi. Dodatkowo, zwykle w komiksach wchodzących na podobne poziomy szaleństwa znajduje się też sporo humoru, który mógłby równoważyć co bardziej pokręcone pomysły autora. Milligan jednak flirtuje głównie z horrorem. Tu szaleństwo nie jest bezpieczne czy zabawne, jest za to brutalne, albo wręcz śmiertelne.
Kolejnym elementem utrudniającym lekturę są kolory. "Shade" powstał w czasach kiedy amerykański przemysł komiksowy dopiero zaczynał kolorować swoje komiksy na komputerach. Efekt więc, niczym we wczesnych "Sandmanach", jest czasami dość chaotyczny – wyblakłe kolory rozlewają się bez ładu i składu, że już o logice nie wspomnę.
Rysunki Chrisa Bachalo są natomiast realistyczne. Jego kreska z okresu "Shade'a" nie przypomina ani tego, co robił w wydanej u nas "Śmierci", ani jego aktualnego stylu. Robi też, co może, żeby nadążyć za Milliganem, i portretuje całe szaleństwo bardzo efektownie. Gdy kontrastujemy go z Brendanem McCarthy, robiącym okładki do serii, wypada słabiej. Mimo to, trudno wytknąć mu braki w rzemiośle. Na każdej stronie widać, że w rysunki zostało włożone bardzo dużo pracy. Nie ma też problemów z przejrzystością w kadrach. Subiektywnie wolę to co robi współcześnie, ale jego kreska w "Shade" również może się podobać.
W swoim "Kaznodziei" Ennis preferował realizm. To tu, to tam wrzucał pewne elementy fantastyczne, ale koniec końców zawsze wolał dobre burdy w barze. Milligan ma odwrotne podejście do opowieści. W „Shadzie” celuje w chmury i w strefę szaleństwa umieszczoną gdzieś na granicach naszej rzeczywistości. Po paru stronach nic już nie będzie prawdziwe. Po paru stronach kostucha przebrana za wujka Sama wmówi Ci, że nie istniejesz.
6 komentarzy:
Fajny tekst, bardzo zachęcający. Znowu!
Miałem kiedyś kilka zeszytów ale się pozbyłem. Teraz trochę żałuję, ale są fajniejsze serie do zbierania w zeszytach;). Na pewno kiedyś ją łyknę w innej formie. Ten tekst mnie do tego ostatecznie przekonał.
Tekst znakomity. Bez zbędnego gadulstwa. Wszystko na swoim miejscu. Dzięki.
Wszyscy chwalą, to ja też się dołączam do pochwał!
Jedna uwaga. W serii widać ewolucję stylu Bachalo. W późniejszych numerach on dochodzi do formy ze "Śmierci". Porzuca artystyczny realizm na rzecz swojego charakterystycznego kartonu. Zresztą miniserie o Śmierci są chronologicznie jakoś w połowie jego długiej pracy nad Shadem więc nic dziwnego.
... który to etap przy "Śmierći" był tylko kolejny etapem rozwju, którego kulminacyjnym punktem były najlepsze prace Chrisa choćby w "X-Menach" Carey`a.
Prześlij komentarz