środa, 16 maja 2012

#1035 - "Mój syn", czyli jak dbać o kompleks Piotrusia Pana

„Doznanie niesamowitości było odczuciem szczególnie trudnym do zdefiniowania. Nie jest to ani potworny strach, ani łagodny niepokój; dlatego (…) wydała się łatwiejsza do opisania w kategoriach negatywnych niż dzięki wskazaniu na jakiekolwiek esencjonalne znaczenie jej samej”

Anthony Vidler, „The Architectural Uncanny”


Po lekturze „Mojego syna” Oliviera Schrauwena przeszło mi przez myśl wiele skojarzeń, które jednak trudno mi było dokładniej sformułować, dookreślić. Stąd też moje odwołanie do cytatu o niesamowitości (który można znaleźć we wstępie do książki poświęconej wywiadom z Davidem Lynchem). Jest to bowiem doznanie bliskie surrealizmowi, którego wpływy widoczne są we wspomnianym przeze mnie komiksie.

Niesamowitość, ze swoją trudnością do zdefiniowania, u Schrauwena zdaje się być ubrana w formę dość racjonalną, posiadającą wstęp, rozwinięcie (z kulminacją) i zakończenie. Części te mimo wszystko nie tworzą zamkniętej, pełnej całości. Pewne braki w historii, pozbawiają wspomniane części ich charakteru, właściwości. Wstęp, rozwinięcie i zakończenie – w swej surrealnej niesamowitości oraz ciekawym, absurdalnym humorze – przestają być tym, czym być powinny. Może i przez to zasługują na ujęcie w cudzysłów, lub określenie ich za pomocą słowa „fragment” w połączeniu z liczebnikiem porządkowym (pierwszy, drugi, ostatni).

Załóżmy zatem, że „Mój syn” jest zbiorem fragmentów. Kilku epizodów, które łączy wspólny wątek spaceru ojca i syna po topografii belgijskiego humoru, krajobrazu, kultury. Jest kompozycją niepełną, niedookreśloną, która pozostawia pewien niedosyt. W trakcie lektury rozkręcamy się tylko po to, by zaraz potem zostać postawionym przed faktem przebudzenia, powrotu do świata znajdującego się poza sferą stworzoną przez belgijskiego twórcę. Finał komiksu przypomina efekt filmu, który nie dobiega końca z powodu urwanej taśmy. Ekran pozostaje biały, gotowy do projekcji tworów wyobraźni widowni, tego, jak według niej mógłby zakończyć się przerwany seans. Pozostaje zatem ogromne pole do gdybania…

Owo zakończenie prowokuje oczywiście także inne spojrzenie. Czytelnik zostaje ostatecznie wyrwany z komiksu równie gwałtownie, jak ojciec ze snu o dorastaniu swego syna. Można się pokusić o stwierdzenie, że finał graficznej opowieści Schrauwena stawia niejako znak równości pomiędzy czytelnikiem, a ojcem, a także snem i komiksem. Porównanie do urwanego snu, który gdzieś nadal migruje po krwioobiegu śniącego, krąży po mglistych terytoriach nieświadomego, działa, moim zdaniem, na korzyść „Mojego syna”. Dookreślenie jego treści, jej pełna materializacja przybiera charakter tego, czym dla ojca staje się dorastanie syna, a mianowicie efektu niepożądanego. Zamiast normalnie rozwijającej się latorośli, która dorasta i w końcu kiedyś przekwita, postać ojcowska woli swoje, budzące w nim nieco niepokoju i odrazy, dziecko takie, jakim jest. 

W moim odczuciu jest to doskonałe odzwierciedlenie stosunku autora wobec jego tworu. Dostrzegając pewne niezgrabności swojej pracy, Schrauwen wolał pozostawić ją w swej irracjonalności oraz wadliwości aniżeli całkowicie powierzyć ją racjonalnemu rdzeniowi działalności twórczej, który uczyniłby z niej kompozycję pełną, (ultra)poprawną i wystudiowaną. Wybrał formę niedopowiedzianą, która może zawsze pozostać obietnicą (czegoś więcej) zamiast takiej, która jest przegadana, czy przerośnięta. Jest to trafna decyzja godna rysownika, który, świadomy granic swojego warsztatu, wie, kiedy skończyć pracę nad rysunkiem, na co chce zwrócić uwagę widza i co pozostawić poza kadrem.

Jednocześnie jest to nawiązanie do twórczości Winsora McCaya, której echo nietrudno było uchwycić w warstwie wizualnej oraz atmosferze komiksu Oliviera Schrauwena. Belgijski rysownik odwołuje się w szczególności do jego serii pasków opowiadających somnambuliczne, surrealne perypetie „Małego Nemo”. Wizualne historyjki amerykańskiego twórcy (żyjącego na przełomie XIX i XX wieku) zazwyczaj kończyły się bowiem przebudzeniem malca ze snu, jego powrotem do rzeczywistości. W „Moim synu” natomiast spotykamy się ze zjawiskiem odwrotnym, to ojciec budzi się z „realnego”. Odrzuca to, co rzeczywiste i pragnie by jego syn pozostał postacią irracjonalną. Nie chce aby dorósł i opuścił swoją dziwną, niepokojącą i okrutną czasem Nibylandię (proszę tego nie kojarzyć z Michaelem Jacksonem, a powieścią Sir Jamesa Matthew Barriego), czy krainę czarów (tu z kolei proszę sobie wyobrazić okropnie nudą, dorosłą „Alicję” z filmu Tima Burtona).

Okazuje się, i tu pozwolę sobie na drobną dewiację, zboczenie z tematu, że kompleks Piotrusia Pana (rozumiany jako zjawisko o charakterze „unisex”, niedotyczące tylko mężczyzn) może mieć swoje pozytywne, wykrzywione odbicie po drugiej stronie lustra, gdzie żyją dzieci inne od różowych aniołków i króliczków z fotografii Anne Geddes. Takie, które mają w zabawny sposób zachwiane proporcje ciała, nielogiczne teorie i dziwne obserwacje na temat świata (vide Lucy z „Fistaszków”) i zamiast podążać za grubym konturem kolorowanek typu Hello Kitty, rysują „brzydkie” bazgroty i „niepokojące” głowonogi.

4 komentarze:

Grim pisze...

Wtręt o Nibylandii jest tak niemiłosiernie pretensjonalny i obrażający inteligencję czytelnika, że skutecznie psuje odbiór niezłego skądinąd tekstu. Jeśli już chcemy być hiperpoprawni, to powieść powstała po dramacie.

Kuba Oleksak pisze...

A w jaki niby sposób ów wtręt o o Nibylandii miałby obrażać czytelników i w jaki sposób jest pretensjonalny, bo w gruncie rzeczy nie wiem w czym rzecz?

I dlaczego psuje odbiór całego tekstu i to jeszcze skutecznie?

Grim pisze...

Psuje, bo czytelnik najpierw widzi, że autorka traktuje go na poziomie i poważnie, po czym zupełnie znienacka, bez powodu, właściwie jako głupawy wtręt rzuca mu w twarz tekst "uświadamiający", jakby czytelnik był upośledzony kulturowo.
A jest pretensjonalny, bo jest żenującym "żarcikiem".

Kuba Oleksak pisze...

Wiesz, ja tam nie czułem się w żaden sposób dotknięty, ani potraktowany jako "kulturowo upośledzony". Po prostu był to wtręt zawężający kontekst. Nie widzę powodów żeby kruszyć kopię. Jeśli Ci przeszkadza - to chyba mało tekstów o podobnym zacięciu czytasz, bo tam to dopiero odchodzą hardkory.

I chyba nijak się ma do tego, co napisałeś na samym początku - jeden wtręt psuje cały tekst? Taki drobny? Naprawdę?