poniedziałek, 7 maja 2012

#1026 - Armada tom 14: Ostateczna rozgrywka

Początki „Armady” sięgają najbardziej zamierzchłych czasów Klubu Świata Komiksu. Pierwszy tom serii Jean Davida Morvana i Phillipe Bucheta ukazał się w 2000 roku. Przez ponad dekadę niepokorna Navis "przeżywała swoje przygody w kosmosie" i rozkochiwała w sobie co bardziej wrażliwych komiksiarzy. 

W "Armadzie" to człowiek jest obcym. Navis, ostatnia przedstawicielka naszego gatunku, do tej pory żyła w rousseauwskim stanie natury. Porwana ze swojej rodzimej planety staje się członkiem międzygalaktycznej społeczności zwanej Armadą. Porzucając swoje dotychczasowe życie musi przystosowywać się do życia w zupełnie nowych warunkach, a przy okazji staje się niezwykle ważnym pionkiem w grze prowadzonej przez na samych szczytach władzy. Szczególnie, że bardzo szybko stanie się jedną z najskuteczniejszych agentek Armady.

W brzydkim stylu żegnamy się z piękną, jak zawsze Navis. Morvan sięga po najbardziej ograne chwyty, jakie tylko można sobie wyobrazić. Najpierw naprędce ucina wątki konfliktu Ehmte-Ciss-Ronna z Radą Armady, który ciągnął się od kilku ostatnich tomów. Wraz dokręconym na siłę retconem pojawiają się również Atsukau (wraz ze swoim ludzkim podopiecznym) i zrehabilitowany Rib-Wund. Grubymi nićmi szyta konspiracyjna intryga sięgająca najwyższych kręgów władzy streszczona zostaje na kilku kadrach, dotychczasowi wrogowi stają się przyjaciółmi i na kilku stronach pokonuje „tych złych”. Potem, Navis musi się zmierzyć z niemożliwym do pokonania przeciwnikiem, sportretowanym na okładce, którego oczywiście pokonuje, a wszystko to wieńczy sielski happy end. Sprawiedliwości staje się za dość – tajemny spisek zostaje udaremniony, skorumpowani politycy zatrzymani, a Navis z Bobo i Snivelem żyli długo i szczęśliwie…

Bleh! Ma się to zupełnie nijak do tej „Armady”, którą znam i lubiłem. Nie ma pomysłowej kreacji świata przedstawionego („Niestały świat”), nie ma naprawdę dobrze skonstruowanej intrygi z twistem, który może zaskoczyć („W trybach rewolucji”). Nie ma łamania space-operowych klisz, nie ma dość głębokiej niejednoznaczności poszczególnych bohaterów, słowem – brakuje wszystkiego tego, co wyróżniało pracę Morvana i Bucheta wśród nawału innych przygodowych komiksów sci-fi. Broni się tylko Navis, ale choć znajduje się jak zwykle w świetle reflektorów, jest katalizatorem kluczowych wydarzeń i trudno jej nie lubić, to jej rolę napisano bez pomysłu. Charakteryzatorka również się nie popisała w kwestii jej uczesania.

Zwykle, pisząc o „Armadzie”, chwaliłem robotę, jaką wykonywał Philippe Buchet. Różnie bywało z Morvanem, ale oprawa graficzna stała na wysokim poziomie. I właściwie teraz też tak jest, ale coś mi w rysunkach jednak nie gra. Buchet jakoś mniej uwagi poświęca drugim planom. Brakuje tych kilku kadrów, które zapierały dech w piersiach, brakuje tego błysku, który oddziela prace rzemieślników od komiksowych artystów. Już sama okładka powinna niepokoić. Schematyczna, dziwnie skomponowana, pozbawiona dramatyzmu, który powinien cechować starcie Navis z śmiercionośnym Yiarhu-Kahem.

Finał „Armady” mnie srodze rozczarował. Smutne to było pożegnanie. Ale czy to koniec serii? Być może, choć Morvan zostawił sobie kilka wątków, które mogłyby mu posłużyć za wyjściowe punkty kontynuacji (spin-offów? Sequeli?), ale wydaje mi się, że (przynajmniej na razie) na nic takiego się nie zanosi. Czuć, że formuła tego komiksu się już po prostu wyczerpała.

1 komentarz:

Maciej Gierszewski pisze...

tak, zły komiks, zły. panowie się (obaj!) wyczerpali