W przeciągu ostatnich kilku miesięcy Egmont bardzo ostrożnie dobierał tytuły do swojej oferty. Stawiał na rynkowe pewniaki, kontynuowanie popularnych serii, a szczupłą ofertę nadrabiał reedycjami niegdysiejszych hitów i pozycji uchodzących za kultowe. Taką taktykę wydawnictwa Tomasza Kołodziejczaka można tłumaczyć w dwojaki sposób.
Nie sposób nie traktować tego, jako wyraźniej oznaki stagnacji rynku. Skoro komiksowy potentat trzyma się sprawdzonych marek, zapewniających pewien stały pułap sprzedaży i nie inwestuje w nowe rzeczy. Wprowadzania nowych tytułów zawsze wiąże się z pewnym ryzykiem, jak również z dodatkowymi kosztami (oczywiście w skali naszego komiksowa). Trzymanie takiego „Asteriksa” w ciągłym obiegu wydawniczym można równie dobrze traktować, jako długoterminową inwestycję. Jako tak potrzebną na naszym rynku pracą u podstaw. Dzieło Alberta Uderzo i Rene Goscinnego to jedna z najbardziej rozpoznawalnych komiksowych ikon, która ma wielki potencjał przyciągania nowych czytelników. Ale powstrzymałbym się z oskarżeniami o zachowawczość, bo Kołodziejczak trzymając na półkach albumy, które większość komiksowych fanów ma już w swoich zbiorach, również ryzykuje. Liczenie na napływ nowych odbiorców to bardzo ryzykowna gra…
Tylko z pozoru „Asteriks” to błaha, humorystyczna seria. Jego slapstickowe gagi odegrane są z pewnym (komiksowym) artyzmem. I to niemałym. Widać to szczególnie dobrze na przestrzeni kilku, kilkunastu albumów i w sposobie, w jaki budowany jest humorów. Pewne sytuacje się powtarzają. „Ale głupi Ci Rzymianie…”, sprzedawca ryb i kowal, zakneblowany bard o wątpliwym talencie wokalnym czy niestrudzony Gal chcący pomimo zakazu skosztować magicznego napoju. Za każdym razem czytelnik czeka, w jaki sposób tym razem zostaną rozegrane. W tej powtarzalności najmocniej bawią niuanse, osobliwe szczegóły. Salwy śmiechu budzi jeden kadr, dosłownie jeden grymas, jedno spojrzenie, jakiś drobny detal rysunku. Trzeba wielkiego kunsztu, aby przez kilkadziesiąt lat jechać na takim patencie.
Inna warstwa dowcipu zakorzenienie jest w specyficznym podejściu „Asteriksa” do antycznej historii i kultury. W komiksowej ramie kultury popularnej starożytność funkcjonuje z całym należnym jej splendorem i szacunkiem, które należą się fundamentem zachodniej cywilizacji. Ale antyk przed wszystkim stanowi kopalnię pomysłów, wątków, schematów. To niewyczerpane źródło nawiązań, parafraz czy wreszcie słynnych asteriksowych cytatów. Ta przedziwna komiksowa hybryda kultury „niskiej” z „wysoką” jest zaskakująco spójna. Nie razi toporną dydaktyką. Bije z niej raczej wielka miłość do antyku, która nie opiera się na sztywnym bałwochwalstwie, ale twórczym przepracowywaniem dostojnej tradycji na inteligentny dowcip.
Taki właśnie był „Asteriks” przed odejściem Goscinnego. Po jego śmierci seria przeszła w całości na ręce Uderzo i wiele się zmieniło. Rysownik, który teraz odpowiada również za scenariusze porusza wątki, które z jakichś powodów Goscinny omijał lub zabiera swoich bohaterów w miejsca, których jeszcze nie odwiedzili. W „Synu Asteriksa” oprócz tytułowego potomka głównego bohatera będzie to również kawalerski problem Asteriksa, który w przeciwieństwie do Obeliksa nie był zbyt skory do amorów. W „Odysei Asteriksa” w poszukiwaniu oleju skalnego dzielni Galowie udadzą się na Bliski Wschód. Goscinnemu nie udało się opowiedzieć historii, w której Asteriks i jego ferajna odwiedzają Izrael. Mając żydowskie pochodzenie bał się umieszczać Ziemi Świętej w swoim dziele. Uderzo nie miał takich już obiekcji i „Odyseja” skrzy się od nawiązań do Nowego i Starego Testamentu.
W solowych albumach Uderzo widać nieco inne podejście do „Asteriksa”. Humor wydaje mi się mniej subtelny, a bardziej dosadny, gruby, nierzadko groteskowy. Nie wiem, czy Goscinny zaakceptowałby rozkosznego niemowlaka walącego krowami i Rzymianami, jak grzechotkami. Rysunki są jakby bardziej wygładzone – przypuszczam, że w obróbce oprawy graficznej scenarzyście-rysownikowi komputer lub asystenci. Zamiast czerpać z antycznej tradycji, częściej sięga się do kultury popularnej, szczególnie tej amerykańskiej (vide – agent Zerozerosiódmiks w „Odysei”). Widać, że Uderzo stara się na „Asteriksie” odcisnąć swoje piętno, pozostając jednocześnie wierny duchowi serii. Jego wersja wydaje się bardziej dojrzała, (choć nie wiem, czy to akurat odpowiednie słowo). W „Synu…” pojawiają się na przykład seksualne aluzje, bo przecież niemowlak musiał się skądś wziąć. W „Odysei” natomiast da się wytropić żydowskie stereotypy. Uderzo wyraźnie poszerza ramy asteriksowej konwencji, ciut eksperymentuje ze sprawdzoną i kultową formułą. Akurat w „Odysei Asteriksa” i „Synu Asteriksa” wychodzi mu to całkiem znośnie, bo obie opowieści uchodzą (słusznie), za jedne z najlepszych „solowych” albumów.
I jeszcze słowo o edycji. Oba albumy ukazały się w cyklu egmontowych reedycji w białych okładkach. W nowej wersji da się zauważyć kosmetyczne zmiany. Kolory są mocniej nasycone, czerń zdaje się głębsza, a kreska – lepiej zaznaczone. Niewielkich modyfikacji dokonano w tłumaczeniu – choćby „napój magiczny” staje się „wywarem magicznym”. To jednak szczegóły, do wychwycenia dla asteriksomaniaków.
Nie sposób nie traktować tego, jako wyraźniej oznaki stagnacji rynku. Skoro komiksowy potentat trzyma się sprawdzonych marek, zapewniających pewien stały pułap sprzedaży i nie inwestuje w nowe rzeczy. Wprowadzania nowych tytułów zawsze wiąże się z pewnym ryzykiem, jak również z dodatkowymi kosztami (oczywiście w skali naszego komiksowa). Trzymanie takiego „Asteriksa” w ciągłym obiegu wydawniczym można równie dobrze traktować, jako długoterminową inwestycję. Jako tak potrzebną na naszym rynku pracą u podstaw. Dzieło Alberta Uderzo i Rene Goscinnego to jedna z najbardziej rozpoznawalnych komiksowych ikon, która ma wielki potencjał przyciągania nowych czytelników. Ale powstrzymałbym się z oskarżeniami o zachowawczość, bo Kołodziejczak trzymając na półkach albumy, które większość komiksowych fanów ma już w swoich zbiorach, również ryzykuje. Liczenie na napływ nowych odbiorców to bardzo ryzykowna gra…
Tylko z pozoru „Asteriks” to błaha, humorystyczna seria. Jego slapstickowe gagi odegrane są z pewnym (komiksowym) artyzmem. I to niemałym. Widać to szczególnie dobrze na przestrzeni kilku, kilkunastu albumów i w sposobie, w jaki budowany jest humorów. Pewne sytuacje się powtarzają. „Ale głupi Ci Rzymianie…”, sprzedawca ryb i kowal, zakneblowany bard o wątpliwym talencie wokalnym czy niestrudzony Gal chcący pomimo zakazu skosztować magicznego napoju. Za każdym razem czytelnik czeka, w jaki sposób tym razem zostaną rozegrane. W tej powtarzalności najmocniej bawią niuanse, osobliwe szczegóły. Salwy śmiechu budzi jeden kadr, dosłownie jeden grymas, jedno spojrzenie, jakiś drobny detal rysunku. Trzeba wielkiego kunsztu, aby przez kilkadziesiąt lat jechać na takim patencie.
Inna warstwa dowcipu zakorzenienie jest w specyficznym podejściu „Asteriksa” do antycznej historii i kultury. W komiksowej ramie kultury popularnej starożytność funkcjonuje z całym należnym jej splendorem i szacunkiem, które należą się fundamentem zachodniej cywilizacji. Ale antyk przed wszystkim stanowi kopalnię pomysłów, wątków, schematów. To niewyczerpane źródło nawiązań, parafraz czy wreszcie słynnych asteriksowych cytatów. Ta przedziwna komiksowa hybryda kultury „niskiej” z „wysoką” jest zaskakująco spójna. Nie razi toporną dydaktyką. Bije z niej raczej wielka miłość do antyku, która nie opiera się na sztywnym bałwochwalstwie, ale twórczym przepracowywaniem dostojnej tradycji na inteligentny dowcip.
Taki właśnie był „Asteriks” przed odejściem Goscinnego. Po jego śmierci seria przeszła w całości na ręce Uderzo i wiele się zmieniło. Rysownik, który teraz odpowiada również za scenariusze porusza wątki, które z jakichś powodów Goscinny omijał lub zabiera swoich bohaterów w miejsca, których jeszcze nie odwiedzili. W „Synu Asteriksa” oprócz tytułowego potomka głównego bohatera będzie to również kawalerski problem Asteriksa, który w przeciwieństwie do Obeliksa nie był zbyt skory do amorów. W „Odysei Asteriksa” w poszukiwaniu oleju skalnego dzielni Galowie udadzą się na Bliski Wschód. Goscinnemu nie udało się opowiedzieć historii, w której Asteriks i jego ferajna odwiedzają Izrael. Mając żydowskie pochodzenie bał się umieszczać Ziemi Świętej w swoim dziele. Uderzo nie miał takich już obiekcji i „Odyseja” skrzy się od nawiązań do Nowego i Starego Testamentu.
W solowych albumach Uderzo widać nieco inne podejście do „Asteriksa”. Humor wydaje mi się mniej subtelny, a bardziej dosadny, gruby, nierzadko groteskowy. Nie wiem, czy Goscinny zaakceptowałby rozkosznego niemowlaka walącego krowami i Rzymianami, jak grzechotkami. Rysunki są jakby bardziej wygładzone – przypuszczam, że w obróbce oprawy graficznej scenarzyście-rysownikowi komputer lub asystenci. Zamiast czerpać z antycznej tradycji, częściej sięga się do kultury popularnej, szczególnie tej amerykańskiej (vide – agent Zerozerosiódmiks w „Odysei”). Widać, że Uderzo stara się na „Asteriksie” odcisnąć swoje piętno, pozostając jednocześnie wierny duchowi serii. Jego wersja wydaje się bardziej dojrzała, (choć nie wiem, czy to akurat odpowiednie słowo). W „Synu…” pojawiają się na przykład seksualne aluzje, bo przecież niemowlak musiał się skądś wziąć. W „Odysei” natomiast da się wytropić żydowskie stereotypy. Uderzo wyraźnie poszerza ramy asteriksowej konwencji, ciut eksperymentuje ze sprawdzoną i kultową formułą. Akurat w „Odysei Asteriksa” i „Synu Asteriksa” wychodzi mu to całkiem znośnie, bo obie opowieści uchodzą (słusznie), za jedne z najlepszych „solowych” albumów.
I jeszcze słowo o edycji. Oba albumy ukazały się w cyklu egmontowych reedycji w białych okładkach. W nowej wersji da się zauważyć kosmetyczne zmiany. Kolory są mocniej nasycone, czerń zdaje się głębsza, a kreska – lepiej zaznaczone. Niewielkich modyfikacji dokonano w tłumaczeniu – choćby „napój magiczny” staje się „wywarem magicznym”. To jednak szczegóły, do wychwycenia dla asteriksomaniaków.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz