Marek Turek, będący zarówno twórcą, jak i publicystą komiksowym, w pierwszym „Zinolu” napisał krótki artykuł, traktujący o wyższości komiksów niemych nad tymi z tekstem. Teza to odważna i kontrowersyjna, o czym świadczyła polemika, którą zainicjował Łukasz Babiel (komiksowy publicysta z kolei) na Motywie Drogi. Zapewne każdy ma swoje zdanie na ten temat, z Markiem albo Łukaszem można się w mniejszym stopniu zgadzać, bądź nie, ale najważniejsze jest to, że został zasygnalizowany niezwykle ciekawy i frapujący (no, przynajmniej mnie) temat. Bynajmniej nie dotyczył on tego, czy komiksy z dialogami są „gorsze”, cokolwiek miałoby to znaczyć, od tych bez.
Bo według mnie idzie o coś innego. Najprostsza definicja komiksu (nie wikłając się żadne niuanse) opisuje go jako połączenie tekstu i obrazu, a ściślej mówiąc medium posługujące się znakami ikonicznymi (ilustracje) i znakami umownymi (literki). Oczywiście, w praktyce ta linia nie przebiega tak klarownie, jak w teorii, ale jako pewien model i punkt odniesienia w pełni się sprawdza. Marek Turek chce, żeby komiksowy przekaz oparty był tylko na warstwie ikonicznej, tak jak literatura oparta jest na słowie, muzyka posługuje się dźwiękiem, czy malarstwo, operującym obrazem. Wszelakie podpieranie się słowem w komiksie przy takich założeniach trakotwane jest jako swoisty błąd w sztuce, niedostatek warsztatu. Turek po części miał na myśli komiks niemy, którego nawet na skromnym polskim poletku sporo (żeby przywołać tylko kilka przykładów - nieme horrory Thomasa Otta, niektóre prace Lewisa Trondheima czy rodzimi „Śmiercionośni” Łukasza Ryłki), lecz jak sądzę chodzi mu również o komiks ograniczony wyłącznie do przekazu ikonicznego. Wyłącznie „mówiący obrazem”, próbujący stworzyć w pełni komunikatywny, własny i unikalny system znaków ikonicznych zrozumiały dla swojego czytelnika.
„Spacedog” Hendrika Dorgathena jest właśnie taką próbą wytworzenia języka komiksowego posługującego się jedynie ikonami. Jakoś nie dziwi mnie, że takiego eksperymentu podjął się twórca związany ze sztukami wizualnymi i akademik - Dorgathen skończył projektowanie graficzne w Folkwangschule w Essen i jest profesorem w Kunsthochschule Kassel. Jego niewielkich rozmiarów albumik opowiada o losach sympatycznego psiaka, o czerwonej sierści. Znudzony monotonią wiejskiej egzystencji bierze przykład z innego czworonoga, który to koleją jeździł i ucieka do miasta. Mimo rozlicznych trudności udaje mi się w końcu przyzwyczaić do wielkomiejskiego stylu życia, jego przyjacielem (czy raczej panem) zostaje czarnoskóry muzyk, dbający o jego wikt i opierunek, a nawet udaje mu się znaleźć sympatyczną suczkę, z którą chce dzielić swoją psią egzystencję. Niestety, na skutek nieszczęśliwego zbiegu okoliczności staje się członkiem projektu kosmicznego i zostaje wysłany na ziemską orbitę, gdzie spotyka… kosmitów.
W tym miejscu jakby pierwszy rozdział opowieści zostaje domknięty i rozpoczyna się drugi. Wracający z kosmosu Spacedog szybko staje się medialnym „bohaterem dnia” z pierwszych stron gazet. Bogaty o wiedzę przekazaną mu przez kosmitów próbuję przemówić ludzkości do rozsądku. Wytyka ziemskim narodom ich przywary, nawołuje do zaprzestania bezsensownych konfliktów zbrojnych, wyzysku najbiedniejszych i niszczenia własnej planety. W tym miejscu egzamin doskonale zdają znaki ikoniczne, które „kodują” wypowiedzi psiak. Czytelnik nie wie, jaką wiedzę i jakie rozwiązani ziemskiemu czworonogami przekazali kosmici. Sam, według swoim poglądów, może sobie dośpiewać rozwiązania dręczocych ludzkość problemów. Sam Dorgathen niczego nie sugeruje, choć nie pozostawia wątpliwości o co mu chodzi. Zakończenia komiksu nie zdradzę, powiem tylko, że Kosmiczny Pies swoimi wystąpieniami i działalnością naraził się nie do końca określonym przedstawicielom pewnych kręgów, którzy będą chcieli go za wszelką cenę uciszyć.
Fabuła, mimo tego, że napisana bardzo zgrabnie, nie porywa. Napisana na sentymentalną nutę, swoją konstrukcją przypomina nieco baśń lub bajkę. Jeśli chodzi o oprawę graficzną, to Dorgathen narzucił sobie regularną formę sześciu kwadratowych kadrów na stronie, złamaną dosłownie w jednym miejscu. Rysunki są utrzymane w minimalistycznej manierze, wypełnione krzykliwymi kolorami całkowicie podporządkowane klarownemu przekazywaniu treści.
„Spacedog” jako historia broni się średnio, trąca nieco naiwnością i schematyzmem, ale taki jej charakter. Natomiast, jako komiksowy eksperyment udał się świetnie. Dorgathen świetne czuje rytm komiksowej opowieści i sprawnie rozłożył ciężar narracji na barkach grafiki. Z formą zgrana jest również tematyka opowieści – świetnie pasuje do historii o psie, który w kosmos poleciał i kosmitów spotkał. Nie spodziewaliście się chyba, że będą porozumiewać się po ludzku! Można się zastanawiać czy za pomocą takiej narracji dałoby się stworzyć historie kryminalne, bądź obyczajowe - czy jednak opowiedziane wyłącznie za pomocą obrazów nie zostaną czegoś pozbawione, czy czytelnikowi nie będzie towarzyszyło uczucie „ale zaraz, czegoś mi tu brakuje”, lub „w tym miejscu pasował by taki, a taki dialog”.
Bo według mnie idzie o coś innego. Najprostsza definicja komiksu (nie wikłając się żadne niuanse) opisuje go jako połączenie tekstu i obrazu, a ściślej mówiąc medium posługujące się znakami ikonicznymi (ilustracje) i znakami umownymi (literki). Oczywiście, w praktyce ta linia nie przebiega tak klarownie, jak w teorii, ale jako pewien model i punkt odniesienia w pełni się sprawdza. Marek Turek chce, żeby komiksowy przekaz oparty był tylko na warstwie ikonicznej, tak jak literatura oparta jest na słowie, muzyka posługuje się dźwiękiem, czy malarstwo, operującym obrazem. Wszelakie podpieranie się słowem w komiksie przy takich założeniach trakotwane jest jako swoisty błąd w sztuce, niedostatek warsztatu. Turek po części miał na myśli komiks niemy, którego nawet na skromnym polskim poletku sporo (żeby przywołać tylko kilka przykładów - nieme horrory Thomasa Otta, niektóre prace Lewisa Trondheima czy rodzimi „Śmiercionośni” Łukasza Ryłki), lecz jak sądzę chodzi mu również o komiks ograniczony wyłącznie do przekazu ikonicznego. Wyłącznie „mówiący obrazem”, próbujący stworzyć w pełni komunikatywny, własny i unikalny system znaków ikonicznych zrozumiały dla swojego czytelnika.
„Spacedog” Hendrika Dorgathena jest właśnie taką próbą wytworzenia języka komiksowego posługującego się jedynie ikonami. Jakoś nie dziwi mnie, że takiego eksperymentu podjął się twórca związany ze sztukami wizualnymi i akademik - Dorgathen skończył projektowanie graficzne w Folkwangschule w Essen i jest profesorem w Kunsthochschule Kassel. Jego niewielkich rozmiarów albumik opowiada o losach sympatycznego psiaka, o czerwonej sierści. Znudzony monotonią wiejskiej egzystencji bierze przykład z innego czworonoga, który to koleją jeździł i ucieka do miasta. Mimo rozlicznych trudności udaje mi się w końcu przyzwyczaić do wielkomiejskiego stylu życia, jego przyjacielem (czy raczej panem) zostaje czarnoskóry muzyk, dbający o jego wikt i opierunek, a nawet udaje mu się znaleźć sympatyczną suczkę, z którą chce dzielić swoją psią egzystencję. Niestety, na skutek nieszczęśliwego zbiegu okoliczności staje się członkiem projektu kosmicznego i zostaje wysłany na ziemską orbitę, gdzie spotyka… kosmitów.
W tym miejscu jakby pierwszy rozdział opowieści zostaje domknięty i rozpoczyna się drugi. Wracający z kosmosu Spacedog szybko staje się medialnym „bohaterem dnia” z pierwszych stron gazet. Bogaty o wiedzę przekazaną mu przez kosmitów próbuję przemówić ludzkości do rozsądku. Wytyka ziemskim narodom ich przywary, nawołuje do zaprzestania bezsensownych konfliktów zbrojnych, wyzysku najbiedniejszych i niszczenia własnej planety. W tym miejscu egzamin doskonale zdają znaki ikoniczne, które „kodują” wypowiedzi psiak. Czytelnik nie wie, jaką wiedzę i jakie rozwiązani ziemskiemu czworonogami przekazali kosmici. Sam, według swoim poglądów, może sobie dośpiewać rozwiązania dręczocych ludzkość problemów. Sam Dorgathen niczego nie sugeruje, choć nie pozostawia wątpliwości o co mu chodzi. Zakończenia komiksu nie zdradzę, powiem tylko, że Kosmiczny Pies swoimi wystąpieniami i działalnością naraził się nie do końca określonym przedstawicielom pewnych kręgów, którzy będą chcieli go za wszelką cenę uciszyć.
Fabuła, mimo tego, że napisana bardzo zgrabnie, nie porywa. Napisana na sentymentalną nutę, swoją konstrukcją przypomina nieco baśń lub bajkę. Jeśli chodzi o oprawę graficzną, to Dorgathen narzucił sobie regularną formę sześciu kwadratowych kadrów na stronie, złamaną dosłownie w jednym miejscu. Rysunki są utrzymane w minimalistycznej manierze, wypełnione krzykliwymi kolorami całkowicie podporządkowane klarownemu przekazywaniu treści.
„Spacedog” jako historia broni się średnio, trąca nieco naiwnością i schematyzmem, ale taki jej charakter. Natomiast, jako komiksowy eksperyment udał się świetnie. Dorgathen świetne czuje rytm komiksowej opowieści i sprawnie rozłożył ciężar narracji na barkach grafiki. Z formą zgrana jest również tematyka opowieści – świetnie pasuje do historii o psie, który w kosmos poleciał i kosmitów spotkał. Nie spodziewaliście się chyba, że będą porozumiewać się po ludzku! Można się zastanawiać czy za pomocą takiej narracji dałoby się stworzyć historie kryminalne, bądź obyczajowe - czy jednak opowiedziane wyłącznie za pomocą obrazów nie zostaną czegoś pozbawione, czy czytelnikowi nie będzie towarzyszyło uczucie „ale zaraz, czegoś mi tu brakuje”, lub „w tym miejscu pasował by taki, a taki dialog”.
Wielka szkoda, że Ladida Books po wydaniu właśnie „Spacedoga” zawiesza działalność wydawniczą na polu „nowel graficznych”. Pozycji drobnych formatem, ale wielkich treścią i oryginalnością. Po cichu liczyłem, że wydawnictwu Hansa Lijklemy uda się utrzymać na powierzchni naszego rynku, zajmując się komiksową alternatywą. Niestety, nie udało się. Na pocieszenie mogą tylko napisać, że autor „Kosmicznego Psa” pojawi się na Międzynarodowym Festiwalu Komiksów i Gier w Łodzi by poopowiadać o swojej pracy i podpisać kilka albumów.
3 komentarze:
"Wszelakie podpieranie się słowem w komiksie przy takich założeniach trakotwane jest jako swoisty błąd w sztuce, niedostatek warsztatu."
E no bez przesady. To nie jest żaden błąd czy niedostatek warsztatu. Słowa po prostu pełnią rolę służebną czy też pomocniczą względem obrazu. Mogą być, a może też ich nie być (w zależności od tego JAK chce autor daną treść przekazać), a ciągle to będzie komiks. :)
To nie jest tak, ze dla mnie komiks "niemy" jest doskonalsza forma komiksu.
Nie czas i miejsce tutaj na dluzsze dywagacje, ale jestem zwolennikiem tezy, ze "komiks niemy" narodzil sie jako odrebna forma narracji graficznej, ktora z czasem zostala wcisnieta do wspolnego worka z innymi formami komiksu.
Tak w skrocie; komiksy z tekstem nie potrzebuja wielu srodkow narracyjnych, ktore w "komiksach niemych" sa niezbedne i vice versa.
Dwie rozne formy istniejace w ramach jednego gatunku, poslugujace sie tymi samymi srodkami ale w inny sposob.
Bez wartosciowania, ze ktoras z tych form jest lepsza czy gorsza, blizsza doskonalosci czy bardziej "nieudolna".
no to chlapnę wg swojej wiedzy, a co mi tam, mówcie mi plotkarz- z tego, co się orientuję to Ladida "zawiesza" działalność, a nie się likwiduje. I chyba nie chodzi o nieutrzymanie się na rynku, a o rzecz dalece bardziej prozaiczną- brak czasu zawiadowcy tego przedsięwzięcia.
Prześlij komentarz