Gdy jakoś pod koniec ubiegłego roku Egmont ogłosił, że będzie wydawał serię "Skalp", pomyślałem sobie: „super fajnie, w końcu!”. Istotnie się ucieszyłem. Już kilka lat temu planowałem zakup oryginału po angielsku, teraz już nie pamiętam, dlaczego wtedy tego nie zrobiłem. Co do polskiej edycji miałem niejakie wątpliwości. Przypuszczałem, że z racji spóźnienia (o jakieś dziesięć lat) komiks będzie miał mniejszą siłę rażenia, będzie dużo mniej znaczył. Teraz, po lekturze, wiem, jak mocno się pomyliłem. "Skalp" to rzecz świetna, wręcz genialna!
Za scenariusz odpowiada Jason Aaron. Tak, to ten sam pisarz, co napisał "Bękarty z południa", które zostały w Polsce tak dobrze przyjęte. Głównym bohaterem serialu jest Dashiell Zły Koń. Indianin, który po wielu latach wraca do rodzinnego rezerwatu, zamieszkanego głównie przez przedstawicieli plemienia Oglala Dakotów. I od razu, niemal pierwszego dnia, ładuje się w niemałe kłopoty. W knajpie, która jest własnością Lincolna Czerwonego Kruka, wdaje się w bójkę, dając niezły wycisk oprychom na usługach miejscowego wodza.
Ostatecznie ląduje w biurze wujka, przykuty kajdankami do krzesła, ale zamiast skończyć z betonowymi butami w rzece (choć w tym wypadku raczej: zakopanym po szyję w piasku gdzieś na pustyni) dostaje ofertę pracy w… plemiennej policji. Nie jest to ciepła posadka, w której mógłby zajadać się lukrowanymi donatami. Co prawda trochę zgłoszeń to nocne pijackie awantury, ale głównie zajmuje się czymś zgoła innym. Policja w Praire Rose jest zbrojnym (i oficjalnym) ramieniem wodza, który za jej pomocą niszczy konkurencję. Jaką? Ano wszystkich tych, którzy szkodzą jego szemranym interesom: handlu prochami i wybudowaniu kasyna.
Dashiell Zły Koń początkowo jawi się, jako jednowymiarowa, płaska postać – ot, twardy osiłek, przeładowany agresją, zły na cały świat, który najpierw używa pięści (i nunczako), a dopiero potem mózgu. Jednak im dalej zagłębiamy się w opowieść, tym mocniej przekonujemy się o tym, że powrót do rezerwatu i wstąpienie do policji nie były wcale takie przypadkowe. A przeszłość jego matki i aktualnego szefa ma kolosalne znaczenie dla całości fabuły oraz motywacji bohatera. Wart podkreślenia jest fakt, wszyscy występujący aktorzy są mało sympatyczni, każda skrywa jakąś tajemnicę z przeszłości (np. Lincoln Czerwony Kruk był w latach 70. XX wieku aktywistą na rzecz praw Indian). Czytelnik powoli, bardzo powoli zaczyna się orientować w siatce wzajemnych relacji i stref wpływów. Właściwie w pierwszym tomie nie spotykamy żadnej pozytywnej postaci.
Nie chcę zdradzać zbyt wielu elementów fabuły. Samodzielne odkrywanie przez czytelnika kolejnych skomplikowanych wzorów i schematów, jest prawdziwą frajdą. Jason Aaron napisał mistrzowski scenariusz, który zaskakuje oraz wciąga od pierwszej do ostatniej planszy. Chociaż należy pamiętać, że to nie jest sielankowa opowieść o Indianach, którzy kochają życie w rezerwacie, a co wieczór dla relaksu jeżdżą na koniach w stronę zachodzącego słońca. Rzecz jest brutalna, pełnokrwista i nieprzyjemna. Pisarz bezkompromisowo przedstawia współczesną rzeczywistość Indian, która jest istnym piekłem z wysokim wskaźnikiem alkoholizmu i przestępczości. Atmosfera całości jest przytłaczająca. Z każdego kąta wyziera beznadzieja.
Warstwa graficzna, która jest dziełem Serba podpisującego się pseudonimem R.M. Guéra, idealnie pasje do opowieści. Zdaję sobie sprawę, jak słabo brzmi to zdanie. Jednak rzeczywistość, którą kształtuje rysownik jest równie antypatyczna, co codzienność w rezie. Przedstawienie postaci ma w sobie coś z realizmu, a jednak zawsze widzimy ludzi brzydkich, pomarszczonych i zapuszczonych. Wyraźna groteskowość i zamiłowanie do światłocienia przywodzi mi na myśl prace Eduardo Risso.
Muszę jednak przestrzec osoby, które zastanawiają się nad zakupem, bo to nie jest komiks dla wszystkich, bo przemoc, agresja, wulgarne słownictwo i beznadzieja. Ci, którzy czytali "Bękarty z południa" i głosili, że jest to mocna rzecz, muszą się z serialem zapoznać. Próbując obie pozycje, to właściwie "Bękarty…" są spacerkiem po ukwieconej, letniej łące, a "Skalp" to szybki bieg po polu minowym i to pod ostrzałem. Komiks się pochłania, wręcz połyka, a po zakończeniu lektury od razu chce się sięgnąć po kolejny tom – całe szczęście wydawca nie każe nam długo czekać, premiera dwójki planowana jest na 18 maja.
Dashiell Zły Koń początkowo jawi się, jako jednowymiarowa, płaska postać – ot, twardy osiłek, przeładowany agresją, zły na cały świat, który najpierw używa pięści (i nunczako), a dopiero potem mózgu. Jednak im dalej zagłębiamy się w opowieść, tym mocniej przekonujemy się o tym, że powrót do rezerwatu i wstąpienie do policji nie były wcale takie przypadkowe. A przeszłość jego matki i aktualnego szefa ma kolosalne znaczenie dla całości fabuły oraz motywacji bohatera. Wart podkreślenia jest fakt, wszyscy występujący aktorzy są mało sympatyczni, każda skrywa jakąś tajemnicę z przeszłości (np. Lincoln Czerwony Kruk był w latach 70. XX wieku aktywistą na rzecz praw Indian). Czytelnik powoli, bardzo powoli zaczyna się orientować w siatce wzajemnych relacji i stref wpływów. Właściwie w pierwszym tomie nie spotykamy żadnej pozytywnej postaci.
Nie chcę zdradzać zbyt wielu elementów fabuły. Samodzielne odkrywanie przez czytelnika kolejnych skomplikowanych wzorów i schematów, jest prawdziwą frajdą. Jason Aaron napisał mistrzowski scenariusz, który zaskakuje oraz wciąga od pierwszej do ostatniej planszy. Chociaż należy pamiętać, że to nie jest sielankowa opowieść o Indianach, którzy kochają życie w rezerwacie, a co wieczór dla relaksu jeżdżą na koniach w stronę zachodzącego słońca. Rzecz jest brutalna, pełnokrwista i nieprzyjemna. Pisarz bezkompromisowo przedstawia współczesną rzeczywistość Indian, która jest istnym piekłem z wysokim wskaźnikiem alkoholizmu i przestępczości. Atmosfera całości jest przytłaczająca. Z każdego kąta wyziera beznadzieja.
Warstwa graficzna, która jest dziełem Serba podpisującego się pseudonimem R.M. Guéra, idealnie pasje do opowieści. Zdaję sobie sprawę, jak słabo brzmi to zdanie. Jednak rzeczywistość, którą kształtuje rysownik jest równie antypatyczna, co codzienność w rezie. Przedstawienie postaci ma w sobie coś z realizmu, a jednak zawsze widzimy ludzi brzydkich, pomarszczonych i zapuszczonych. Wyraźna groteskowość i zamiłowanie do światłocienia przywodzi mi na myśl prace Eduardo Risso.
Muszę jednak przestrzec osoby, które zastanawiają się nad zakupem, bo to nie jest komiks dla wszystkich, bo przemoc, agresja, wulgarne słownictwo i beznadzieja. Ci, którzy czytali "Bękarty z południa" i głosili, że jest to mocna rzecz, muszą się z serialem zapoznać. Próbując obie pozycje, to właściwie "Bękarty…" są spacerkiem po ukwieconej, letniej łące, a "Skalp" to szybki bieg po polu minowym i to pod ostrzałem. Komiks się pochłania, wręcz połyka, a po zakończeniu lektury od razu chce się sięgnąć po kolejny tom – całe szczęście wydawca nie każe nam długo czekać, premiera dwójki planowana jest na 18 maja.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz