Wraz z przejęciem
Lucasfilmu przez Disney`a w dziejach „Gwiezdnych Wojen”
rozpoczęła się zupełnie nowa era. Przy okazji tej transakcji
prawa do publikacji komiksów na podstawie największej popkulturowej
marki na świecie wróciły do Marvela. Budowane przez lata w Dark Horse Comics komiksowe expanded universe
przestało być kanoniczne (czytaj – dla wielu fanów po prostu
wylądowało w koszu) i niemal od zera rozpoczęto budowanie nowej
starwarsowej mitologii.
Publikowane przez Dom
Pomysłów serie rozgrywające się dawno, dawno temu, w odległej galaktyce
z miejsca okazały się olbrzymim sukcesem komercyjnym. Pierwszy
numer flagowej serii zatytułowanej po prostu „Star Wars”, który
ukazał się w styczniu tego roku, sprzedał się w nakładzie
sięgającym niemal miliona egzemplarzy. Dla rynku, na którym bestsellery przeciętnie osiągają pułap 100 tysięcy kopii, był to
przebój, jakiego nie było od... piętnastu lat. Dość powiedzieć,
że tylko ten jeden zeszyt zarobił dla Marvela więcej, niż wszystkie
produkcje DC Comics, które notowane były w zestawieniach Diamond
Comics Distributors. Wyniki „Star Wars”, jak i pozostałych
on-goingów z szyldem „SW” na okładce („Darth Vader”,
„Princess Leia” i w nieco mniejszy stopniu „Kanan: The
Last Padawan”) kształtowały się na poziomie niedostępnym dla
większości komiksowych produkcji, okupując szczyt
zestawienia najlepiej sprzedających się tytułów. Sprzedaż
sprzedażą, ale co z jakością?
Akcja
historii zebranej w pierwszym trejdzie rozgrywa się tuż po
wydarzeniach przedstawionych w „Nowej nadziei”, zaraz po tym, jak
zdążył opaść kurz po bitwie o Yavin. Album „Skywalker
atakuje!” otwiera sekwencja rebelianckiego ataku na imperialne
fabryki broni zlokalizowane na planecie Cymoon I. Ta zuchwała akcja
została w niemniej brawurowy sposób zrealizowana przez Jasona Aarona
(scenariusz) i Johna Cassaday`a (rysunek). Kolejne
starcie Luke`a, Lei i Hana z Vaderem tchnie duchem Kina Nowej
Przygody – jest więc pędząca na złamanie karku i pełna zwrotów
akcja, nie brakuje zabawnych dialogów, a pośród tych wszystkich
pościgów, wybuchów, strzelanin i cwaniackich odzywek nie zgubiono
dramaturgii i nie zapomniano o budowania napięcia między
poszczególnymi bohaterami. Chylę czoła przed panami autorami, którzy doskonale potrafili uchwycić tę awanturniczą atmosferę, która towarzyszyła oryginalnej trylogii.
Przyznam
szczerze, że nie byłem przekonany do decyzji obsadzenia Jasona
Aarona na stanowisku scenarzysty najważniejszej gwiezdnowojennej serii. Choć zapewniał, że jest wielkim fanem sagi Lucasa, a
dla pracy nad tym tytułem zrezygnował z pisania „Amazing X-Men”,
miałem go za twórcę, który znacznie lepiej wypada w projektach
autorskich (takich, jak „Scalped” czy „Southern Bastards”),
niż gdy jest zaprzęgnięty do pracy przez majorsów. Na szczęście
moje obawy okazały się płonne, bo w świecie Star Wars Aaron
odnalazł się lepiej, niż na Ziemi-616. Moc jest w nim silna! Choć
ciąg dalszy „Skywalker atakuje!” nie jest ani tak dynamiczny,
ani tak dobry, jak jego początek, ale fabuła pomyślana została zgrabnie.
Historia rozbita zostaje na trzy główne wątki, które wzajemnie
się przenikają i uzupełniają. Luke po starciu na Cymoon I
rezygnuje z walki w rebelianckich szeregach, aby rozwijać się jako
rycerz Jedi i zgłębiać tajniki Mocy. Rusza na Tatooine. Po drugiej strony barykady
lord Vader godzi swoje obowiązki, jako wysłannik Imperatora na Odległych Rubieżach z
poszukiwaniami pilota, który zniszczył Gwiazdę Śmierci. Wreszcie
Han i Leia przemierzają galaktykę w poszukiwaniu nowej bazy
dla Sojuszu i nie trzeba chyba dodawać, że pakują się przy tym w
niemałe kłopoty.
Również sporym
zaskoczeniem była dla mnie postawa Johna Cassaday`a. Przyznam
szczerze, że po tym, co pokazał na łamach „Uncanny Avengers”
bałem się, że jeden z najlepszych rysowników pracujących w
amerykańskim mainstreamie nie wróci do formy, która w połowie
poprzedniej dekady przyniosła mu trzy nagrody Eisnera z rzędu w
kategorii Best Penciller/Inker. A tu proszę – pierwszy run w „Star
Wars” prezentuje się prawie tak dobrze, jak jego najlepsze prace,
czyli „Planetary” i „Astonishing X-Men”. Styl Cassaday`a
doskonale pasuje do świata „Gwiezdnych Wojen” - jego skupiona na szczegółach,
ale jednocześnie pełna dynamiki kreska, zamiłowanie do
wide-screenowego montażu kadrów (trochę w stylu Bryana Hitcha)i
filmowa narracja sprawiają, że wizualnie „Skywalker atakuje!”przynosi na myśl nieco estetykę klasycznej trylogii. Jedyne do czego mógłbym się przyczepić w przypadku oprawy graficznej to twarze i ich mimika, które w wykonaniu Cassaday`a są nieco nienaturalne.
Czy oprócz tego można coś jeszcze zarzucić omawianemu komiksowi? Pochwalę Jasona Aarona za to, że stara się rozwijać poszczególne postacie w taki sposób, aby jeszcze bardziej umotywować wydarzenia, które będą miały miejsce w "Imperium kontratakuje" czy "Powrocie Jedi". Rozwija wątek napięcia między Leią i Hanem (z czym wiąże się najbardziej kontrowersyjny dodatek do EU od Marvela), dodaje argumentów Yodzie, który początkowo nie chciał szkolić Luke`a, ale jednocześnie brakuje mu umiaru w korzystaniu z głównych postaci, wątków i dekoracji gwiezdnej sagi.
Przez to po lekturze "Skywalker atakuje!" miałem poczucie przesytu. W historii dzieje się zbyt dużo, zbyt intensywnie, zbyt szybko, a przez to trochę po łebkach. Po części wymusza to serialowa formy komiksu - czytelnicze zainteresowanie trzeba podtrzymywać z numeru na numer, więc potrzebne są elektryzujące wydarzenia i chwytliwe tagline`y. Ale mimo to uważam, że Aaron przesadził z ilością grzybów w tym barszczu - historia momentami ociera się o ordynarny fan-service na zasadzie reklamowego gimmicku dajmy Boba Fetta niech się nawale z Luke`m, kiedy w jego roli mógłby wystąpić inny, całkiem anonimowy łowca nagród. Poza tym nic innego nie przychodzi mi do głowy - z czystym sumieniem mogę polecić wam premierowy album marvelowskiego "Star Wars".
Przez to po lekturze "Skywalker atakuje!" miałem poczucie przesytu. W historii dzieje się zbyt dużo, zbyt intensywnie, zbyt szybko, a przez to trochę po łebkach. Po części wymusza to serialowa formy komiksu - czytelnicze zainteresowanie trzeba podtrzymywać z numeru na numer, więc potrzebne są elektryzujące wydarzenia i chwytliwe tagline`y. Ale mimo to uważam, że Aaron przesadził z ilością grzybów w tym barszczu - historia momentami ociera się o ordynarny fan-service na zasadzie reklamowego gimmicku dajmy Boba Fetta niech się nawale z Luke`m, kiedy w jego roli mógłby wystąpić inny, całkiem anonimowy łowca nagród. Poza tym nic innego nie przychodzi mi do głowy - z czystym sumieniem mogę polecić wam premierowy album marvelowskiego "Star Wars".
5 komentarzy:
Ładny tekst. Chyba się skuszę.
Dzięki za dobre słowo. Rzadko się tu zdarza taki komentarz.
Generalnie zgadzam się z recenzją. Jestem na gorąco po lekturze, a tuż przed swoją recenzją. W komiksie dzieje się naprawdę dużo co z jednej strony jest fajne, bo od komiksu ciężko się oderwać ale z drugiej można odczuwać pewien przesyt. To co mi osobiście najbardziej przeszkadzało to za dużo Vadera. Dla mnie sceny z Lordem były taką wisienką na torcie, a tutaj jest ich pod dostatkiem.
Nie ma za co :) Recenzja "Widmowego więzienia" też była bardzo dobra, skusiłem się i dobrze się stało, bo komiks bardzo udany. Pewnie tym razem też tak będzie.
Komiks dobrze się czyta, ale wspomniana walka Luke'a z Fettem niepotrzebna. Jednak najbardziej wkurzyło mnie spotkanie Luke'a z Vaderem. Jakby cały mój gwiezdnowojenny odbiór Imperium kontratakuj został zdeptany przez AT-AT.
Dawid
Prześlij komentarz