W Marvelu bardzo długą
nie chciano zdradzić historii pochodzenia Logana. Scenarzyści i
redaktorzy doskonale zdawali sobie sprawę, że tajemnica, która
spowija jego genezę przekłada się na popularność
wśród czytelników. Grano więc tą tajemnicą, podrzucając tu i
ówdzie tropy dotyczące jego przeszłości, sugerując jednocześnie,
że wszystko, co wiemy o Wolverinie może być jedynie kłamstwem
sfabrykowanym na potrzeby programu Weapon X.
Ale w Domu Pomysłów
nie ma nic na zawsze – korzystając ze świetnej koniunktury na
mutantów i samego Wolverine`a wywołanej sukcesem pierwszych
filmowych „X-Men” Bryana Singera z 2000 roku postanowiono
wreszcie odkryć karty. Była ta jedna z pierwszych kontrowersyjnych
decyzji Joe`go Quesady po tym, jak przejął stołek redaktora
naczelnego po Bobie Harrasie w największym wydawnictwie komiksowym w
Ameryce.
Czytelnicy przyjęli
„Origin” z mieszanymi uczuciami. Niektórzy odrzucili historię
Jamesa Howletta, jako zbyt tkliwą i melodramatyczną, ale nie sposób
zaprzeczyć, że Paul Jenkins wespół z wspomnianym Quesadą i
Billem Jemasem (ówczesny prezydentem Marvela) mieli na nią
intrygujący i niebanalny pomysł. Wiktoriańskie dekoracje,
dziecięca trauma, rodzinna tragedia godna teatralnych desek,
umiejętne cytowanie twórczości Williama Blake`a – wszystko to
niezbyt pasowało do wyobrażeń przeciętnego fana super-hero do
opowieści z Wolverine`m w roli głównej. Świetna realizacja
skryptu przez Andy`ego Kuberta i kolorystę Richarda Isanove
niewiele pomogła. Mając w głębokim poważaniu opinię fanbojów nie mam najmniejszych oporów, aby dziś docenić „Genezę” i postawić ją obok „Weapon X”.
Abstrahując od jej recepcji mini-seria okazała się wielkim
sukcesem finansowym i wkrótce doczekała się ciągu dalszego.
W pewnym sensie, przynajmniej. Debiutujący w 2006 roku on-going „Wolverine: Origins” pisany
przez Daniela Way`a zdradza koleje losu Logana po tym, jak odzyskał
swoje wspomnienia przy okazji „House of M”. Natomiast
bezpośrednią kontynuacją tamtego komiksu jest „Origin II”.
Scenariusz sequela wyszedł
spod ręki Kierona Gillena, skądinąd całkiem ciekawego
scenarzysty, który przez krytykę chwalony jest za swoje autorskie
projekty („Phonogram”, „The Wicked + Divine”), a z pracą na zlecenie dla majorsów również radzi sobie całkiem nieźle („Journey Into
Mystery”, „Young Avengers”). Niestety, przy „Genezie II”
odwalił fuszerkę, jakich mało. Historia rozpoczyna się w
kanadyjskiej dziczy, gdzie Logan wiedzie życie, jako członek stada
wilków. Jest bardziej bestią, niż zwierzęciem, ale zdaje się, że
jest szczęśliwy. Oczywiście, ta sielanka nie może trwać zbyt
długo, bo na scenie pojawia się człowiek. Ze swoją chciwością,
strachem przed nieznanym, pogardą dla świata przyrody i cywilizacją.
Ciąg dalszy bardzo łatwo
przewidzieć. Gillen snuje fabuła uciekając się do boleśnie
wyświechtanych motywów. Ludzie chcący wykorzystać Logana, aby
zbić fortunę, kobieta traktująca go nie jak zwierzę, ale istotę
ludzką, szalony naukowiec, miłosny trójkąt... Wszystko to jest równie
oryginalne, jak refleksja, że natura w swojej dzikości bywa nieraz
bardziej ludzka od samego człowieka. Co gorsza całość sprawia wrażenie
napisanej na kolanie. Toporna narracja, tanie cliffhangery
(szczególnie ten na zakończenie zwiastujący jakoby kolejną część), dramaturgia bliska zeru
i co szczególnie mnie zabolało – postacie nakreślone po linii
najmniejszego oporu. Umowne, schematyczne, mówiące pustymi frazesami. Tak wyrazista i złożona postać, jak Logan
wyszło Gillenowi kompletnie bezpłciowo, ale trudno się dziwić,
skoro ograniczył ją jedynie do roli strzelby Czechowa.
Lektura komiksu
jest nużąca, a odpowiedzialny za oprawę graficzną Adam Kubert
robi niewiele, aby ratować scenariusz. Wizualnie komiks prezentuje się co najwyżej przeciętnie, a starszemu z braci Kubertów lubią przytrafiać się kadry wyraźnie słabsze. Jego typowa dla amerykańskich produkcyjniaków, choć niepozbawiona znamion własnego stylu kreska w porównaniu z tym, co zrobił Andy w pierwszej części prezentuje się nudno i bezbarwnie.
Na zakończenie wypada mi narzekać na Marvela, który eksploatuje biednego Rosomaka do granic możliwości, poubolewać nad odcinaniem kuponów od sukcesu oryginalnego „Originu” i poznęcać się jeszcze nad Gillenem, który napisał scenariusz dorównujący poziomem do co ciekawszych fan-fików. A tak na poważnie - „Geneza II” rozczarowuje swoją miałkością i brakiem oryginalności.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz