Autorem poniższego tekstu jest Krzysztof Tymczyński, który o komiksach pisze na łamach bloga poświęconego Image Comics.
"Bitch Planet" zapowiadane było jako jeden z najważniejszych tytułów Image Comics na rok 2015. Komiks był promowany wszędzie i na wiele różnych sposobów, ale nie zdecydowałem się sięgnąć po jego wersję zeszytową. Kelly Sue DeConnick była wówczas dla mnie ogromną zagadką: z jednej strony stało za nią świetne "Pretty Deadly", z drugiej zaś kilka średniej jakości prac dla Marvela. Postanowiłem poczekać. Ukazały się pierwsze zeszyty i z Internetów wylała się cała masa zachwytów.
W komiksie przenosimy się do świata, który został całkowicie zdominowany przez mężczyzn. Kobiety są w nim sprowadzone do roli ozdoby, których jedynym zadaniem w życiu jest zaspokajanie potrzeb mężczyzn. Te z pań, które nie dostosowują się do panujących zasad, wysyła się na tytułową Bitch Planet – tak potocznie mówi się o planecie, na której przetrzymywane są niepokorne kobiety. Już w na pierwszych stronach zaznacza się grupa głównych bohaterek, lecz ich losy wcale nie są zbyt oczywiste. Placówka bowiem okazuje się być miejscem, w którym trzeba wykazać się naprawdę wielką siłą, by przeżyć kolejny dzień.
Historia przedstawiona na łamach komiksu poraża bezpośrednim i bezkompromisowym podejściem - w zapowiedziach kreowano "Bitch Planet" na komiks feministyczny i taki jest rzeczywiście. Przez to nie jest to rzecz dla każdego. Kelly Sue DeConnick nie cacka się zbytnio i prezentuje czytelnikowi bardzo mocną satyrę, uderzającą w patriarchat. Przekaz jest feministyczny i z pewnością nie spodoba się tym osobom, które nie podejdą do lektury z odpowiednio otwartym nastawieniem. Ponadto, scenarzystka garściami wręcz czerpie z kina exploitation (w skrócie: niskobudżetowe, często amatorskie kino, poruszające tematy uznawane za wulgarne czy niemoralne) i to również nie jest czymś, co spotka się z pochwałą każdego fana komiksu. “Bitch Planet” może być dla niektórych po prostu stosunkowo trudną lekturą, lecz wcale nie umniejsza to faktu, że warto sięgnąć po tę pozycję.
Kelly Sue DeConnick nie ograniczyła się tylko do mocnej i zgryźliwej krytyki. Komiks oferuje także bardzo sprawnie zrealizowaną historię, którą po prostu chce się czytać. Scenarzystka stworzyła bardzo wyraziste i interesujące postaci, którym przyszło funkcjonować w nie mniej intrygującym świecie. Historia przede wszystkim opowiada o próbach przetrwania, lecz przynajmniej nie chodzi tu o to, by poszczególne bohaterki przeżyły zesłanie na tytułową planetę, ale przede wszystkim o zachowanie przez nich swoich poglądów, wierzeń i przekonań. "Bitch Planet" jest komiksem mocnym, bardzo dosłownym i potrafi poruszyć czytelnika sposobem przedstawienia kolejnych sekwencji. Chociaż tom składa się ledwo z pięciu zeszytów, to scenarzystce udaje się w nim na tyle dobrze zarysować charaktery poszczególnych bohaterek, że pomimo zawartej w fabule, potężnej krytyki mężczyzn, trudno im z czasem nie zacząć kibicować.
Na tym tle niewiele, ale jednak gorzej, wypada wątek prowadzony na powierzchni Ziemi (tu, po zmianie, nazywanej Ojcem). Nie porwał mnie on tak mocno, jak kolejne sekwencje na tytułowej planecie. Być może ta część fabuły, która skupiona jest na mężczyznach, nie została potraktowana z takim samym priorytetem przez panią DeConnick? Nie mnie to wiedzieć. Wątek ten ma jednak jeden, zasadniczy plus – tak naprawdę to właśnie tutaj dostajemy większość informacji o wykreowanym przez scenarzystkę świecie, część zresztą nie podaną dosłownie, dlatego też warto przeczytać go z uwagą.
Ale... no właśnie. "Bitch Planet" pod względem fabularnym z pewnością urzeka, intryguje, jednakże sam komiks nie urwał mi żadnej części ciała tak mocno, jak się tego spodziewałem. Być może czytając kolejne pochwalne peany na zagranicznych serwisach zbytnio się nakręciłem? Niemniej po zakończeniu lektury nie czułem niczego, co świadczyłoby o tym, że przeczytałem coś fenomenalnego i odmieniającego mój świat. W ostatnich kilkunastu miesiącach czytałem naprawdę sporo komiksów, które oceniam wyżej od pracy DeConnick i De Landro
To, że rysownikiem tak mocno feministycznego komiksu jest stuprocentowy mężczyzna było obiektem żartów. Valentine De Landro to nazwisko obecne na komiksowym rynku od wielu lat, chociaż w Polsce nie jest zbyt znany. W "Bitch Planet" niczym mnie nie zaskoczył, ale… to właśnie bardzo dobra wiadomość. De Landro dysponuje stylem świetnie pasującym do ponurej, pulpowej historii. Artysta świetnie wymieszał estetykę science-fiction z klimatem opowieści groszowych odciskając na historii swoje piętno i nadając jej wyrazisty styl. Cieszy także naturalność, z jaką przedstawione zostały poszczególne postacie – próżny trud zadadzą sobie osoby, szukające w komiksie przeseksualizowanych kobiet o niemożliwych wymiarach. Komiks nie unika pokazywania cielesnych niedoskonałości i stanowi to jego kolejną zaletę.
Jak to nie raz w Image bywa to pierwszy danej serii ukazuje się w specjalnej cenie dziesięciu dolarów. Za te pieniądze otrzymujemy standardowo wydany tomik z gładkim papierem, lekko usztywnioną okładką oraz niewielką (niestety) ilością dodatków. Te ograniczają się do galerii okładek oraz paru stron imitujących wycinki starych gazet. Nie jest to dużo, lecz i tak stanowią miły smaczek wart przewertowania.
Jest mi nieco trudno ocenić "Extraordinary Machine”. Przeczytałem go z wielkimi nadziejami i chociaż kłamstwem byłoby stwierdzić, że nie jest to porządna pozycja, to jednak spodziewałem się czegoś, co autentycznie wyrwie mnie z kapci i zostawi zmasakrowanego. Tymczasem to zaledwie bardzo dobry komiks, który nie ma wielkich szans na to, by załapać się do mojego top 5 kończącego się roku. Bardzo dobry scenariusz, równie udane rysunki, tylko tego mitycznego efektu wow zabrakło. Stąd też końcowa ocena wynosi 4/6
W komiksie przenosimy się do świata, który został całkowicie zdominowany przez mężczyzn. Kobiety są w nim sprowadzone do roli ozdoby, których jedynym zadaniem w życiu jest zaspokajanie potrzeb mężczyzn. Te z pań, które nie dostosowują się do panujących zasad, wysyła się na tytułową Bitch Planet – tak potocznie mówi się o planecie, na której przetrzymywane są niepokorne kobiety. Już w na pierwszych stronach zaznacza się grupa głównych bohaterek, lecz ich losy wcale nie są zbyt oczywiste. Placówka bowiem okazuje się być miejscem, w którym trzeba wykazać się naprawdę wielką siłą, by przeżyć kolejny dzień.
Historia przedstawiona na łamach komiksu poraża bezpośrednim i bezkompromisowym podejściem - w zapowiedziach kreowano "Bitch Planet" na komiks feministyczny i taki jest rzeczywiście. Przez to nie jest to rzecz dla każdego. Kelly Sue DeConnick nie cacka się zbytnio i prezentuje czytelnikowi bardzo mocną satyrę, uderzającą w patriarchat. Przekaz jest feministyczny i z pewnością nie spodoba się tym osobom, które nie podejdą do lektury z odpowiednio otwartym nastawieniem. Ponadto, scenarzystka garściami wręcz czerpie z kina exploitation (w skrócie: niskobudżetowe, często amatorskie kino, poruszające tematy uznawane za wulgarne czy niemoralne) i to również nie jest czymś, co spotka się z pochwałą każdego fana komiksu. “Bitch Planet” może być dla niektórych po prostu stosunkowo trudną lekturą, lecz wcale nie umniejsza to faktu, że warto sięgnąć po tę pozycję.
Kelly Sue DeConnick nie ograniczyła się tylko do mocnej i zgryźliwej krytyki. Komiks oferuje także bardzo sprawnie zrealizowaną historię, którą po prostu chce się czytać. Scenarzystka stworzyła bardzo wyraziste i interesujące postaci, którym przyszło funkcjonować w nie mniej intrygującym świecie. Historia przede wszystkim opowiada o próbach przetrwania, lecz przynajmniej nie chodzi tu o to, by poszczególne bohaterki przeżyły zesłanie na tytułową planetę, ale przede wszystkim o zachowanie przez nich swoich poglądów, wierzeń i przekonań. "Bitch Planet" jest komiksem mocnym, bardzo dosłownym i potrafi poruszyć czytelnika sposobem przedstawienia kolejnych sekwencji. Chociaż tom składa się ledwo z pięciu zeszytów, to scenarzystce udaje się w nim na tyle dobrze zarysować charaktery poszczególnych bohaterek, że pomimo zawartej w fabule, potężnej krytyki mężczyzn, trudno im z czasem nie zacząć kibicować.
Na tym tle niewiele, ale jednak gorzej, wypada wątek prowadzony na powierzchni Ziemi (tu, po zmianie, nazywanej Ojcem). Nie porwał mnie on tak mocno, jak kolejne sekwencje na tytułowej planecie. Być może ta część fabuły, która skupiona jest na mężczyznach, nie została potraktowana z takim samym priorytetem przez panią DeConnick? Nie mnie to wiedzieć. Wątek ten ma jednak jeden, zasadniczy plus – tak naprawdę to właśnie tutaj dostajemy większość informacji o wykreowanym przez scenarzystkę świecie, część zresztą nie podaną dosłownie, dlatego też warto przeczytać go z uwagą.
Ale... no właśnie. "Bitch Planet" pod względem fabularnym z pewnością urzeka, intryguje, jednakże sam komiks nie urwał mi żadnej części ciała tak mocno, jak się tego spodziewałem. Być może czytając kolejne pochwalne peany na zagranicznych serwisach zbytnio się nakręciłem? Niemniej po zakończeniu lektury nie czułem niczego, co świadczyłoby o tym, że przeczytałem coś fenomenalnego i odmieniającego mój świat. W ostatnich kilkunastu miesiącach czytałem naprawdę sporo komiksów, które oceniam wyżej od pracy DeConnick i De Landro
To, że rysownikiem tak mocno feministycznego komiksu jest stuprocentowy mężczyzna było obiektem żartów. Valentine De Landro to nazwisko obecne na komiksowym rynku od wielu lat, chociaż w Polsce nie jest zbyt znany. W "Bitch Planet" niczym mnie nie zaskoczył, ale… to właśnie bardzo dobra wiadomość. De Landro dysponuje stylem świetnie pasującym do ponurej, pulpowej historii. Artysta świetnie wymieszał estetykę science-fiction z klimatem opowieści groszowych odciskając na historii swoje piętno i nadając jej wyrazisty styl. Cieszy także naturalność, z jaką przedstawione zostały poszczególne postacie – próżny trud zadadzą sobie osoby, szukające w komiksie przeseksualizowanych kobiet o niemożliwych wymiarach. Komiks nie unika pokazywania cielesnych niedoskonałości i stanowi to jego kolejną zaletę.
Jak to nie raz w Image bywa to pierwszy danej serii ukazuje się w specjalnej cenie dziesięciu dolarów. Za te pieniądze otrzymujemy standardowo wydany tomik z gładkim papierem, lekko usztywnioną okładką oraz niewielką (niestety) ilością dodatków. Te ograniczają się do galerii okładek oraz paru stron imitujących wycinki starych gazet. Nie jest to dużo, lecz i tak stanowią miły smaczek wart przewertowania.
Jest mi nieco trudno ocenić "Extraordinary Machine”. Przeczytałem go z wielkimi nadziejami i chociaż kłamstwem byłoby stwierdzić, że nie jest to porządna pozycja, to jednak spodziewałem się czegoś, co autentycznie wyrwie mnie z kapci i zostawi zmasakrowanego. Tymczasem to zaledwie bardzo dobry komiks, który nie ma wielkich szans na to, by załapać się do mojego top 5 kończącego się roku. Bardzo dobry scenariusz, równie udane rysunki, tylko tego mitycznego efektu wow zabrakło. Stąd też końcowa ocena wynosi 4/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz