poniedziałek, 7 grudnia 2015

#2017 - MCU 15 - Daredevil (sezon 1)

Autorem poniższego tekstu jest Michał Ochnik, który o kulturze popularnej i nie tylko pisze na blogu Mistycyzm popkulturowy.

Łał. To był znakomity serial - nie tylko jak na niewygórowane standardy telewizyjnych produkcji superbohaterskich. "Daredevil" to jedna z tych produkcji, które jeszcze przez wiele lat będą stawiane za wzór, jak powinno się tworzyć serialowe adaptacje komiksów tak, by z jednej strony zachować ducha pierwowzoru, a z drugiej nie wpaść w jedną z licznych pułapek, jakie czyhają na tego typu produkcje. Poniższa notka stanowić będzie nie tyle recenzję, co kilka mniej lub bardziej luźnych refleksji, o których chciałbym napisać świeżo po (drugiej i zapewne nie ostatniej) lekturze wyprodukowanego przez Netflix serialu. Spoilery oczywiście wliczone są w cenę, ale też cały ten tekst skierowany jest do osób, które "Daredevila" już widziały.



Pogłębiona psychologia postaci jest czymś, czego na ogół nie spotyka się w ekranizacjach komiksów superbohaterskich - tym bardziej zaskakuje wielowymiarowość głównego bohatera. Matta poznajemy poprzez jego relacje z Foggy’m. Przeżyty w dzieciństwie wypadek, sposób radzenia sobie z własnym kalectwem, jego katolicyzm, pion moralny zaszczepiony mu przez ojca,  relacje ze Stickiem… W każdym z tych ujęć poznajemy odrobinę inne aspekty tej postaci, co w sumie składa się na bardzo dobrze skonstruowaną, głęboką osobowość. Raczej nie dałoby się tego odpowiednio przedstawić w dwugodzinnym filmie i tutaj Netflix pokazuje, w jaki sposób serial może górować nad kinowym medium - zamiast startować w (z góry przegranym) wyścigu na efekty specjalne i rozmach produkcji "Daredevil" skupia się na ukazaniu interesującego, złożonego bohatera. I wychodzi mu to po prostu znakomicie.

Zapewne w tym momencie znowu zacznie wychodzić ze mnie wstrętny lewak, ale w kreacji Matta najbardziej podoba mi się jego przyziemność. Daredevil to pierwszy w historii MCU superbohater, który nie ratuje świata, a jedynie swoje sąsiedztwo. Jest chłopakiem z ulicy, który wyrósł na mężczyznę może i władającego ponadprzeciętnymi zdolnościami, ale wciąż pozostającego pomiędzy zwykłymi ludźmi, nękanego tymi wszystkimi niedogodnościami życia, które nie są nam obce - oraz kilkoma takimi, których większość z nas szczęśliwie nie doświadcza. To nie Tony Stark zamknięty w swojej bańce multimilionera dla zabawy kupującego kolejne wyspy na Pacyfiku i majstrującego kolejne małe cuda w zaciszu swojej wieży z kości słoniowej. Z Mattem naprawdę mogę się utożsamiać, ponieważ zwalczane przez niego problemy nie są dla mnie tak abstrakcyjne, jak inwazja kosmitów na Nowy Jork czy walka z supertajnymi organizacjami.


Człowiek bez strachu jest bardzo blisko ludzkich problemów, problemów, które mają dobrze nam znane twarze - twarz starszej pani, której pokątne biznesy chcą odebrać mieszkanie, twarz katowanego przez ojca dzieciaka, twarze zwyczajnych ludzi żyjących w poczuciu krzywdy wyrządzonej im przez tych, którzy są zbyt bogaci i wpływowi, by mieli za to odpowiedzieć. To świat o wiele nam bliższy, niż celebryckie imprezy urządzane przez Iron Mana czy baśniowy Asgard Thora. Nie chcę tu bynajmniej stwierdzić, że pozostałe produkcje Marvela są immanentnie złe z powodu wyalienowania społecznego ich protagonistów, bo oczywiście tak nie jest. Sęk w tym, że "Daredevil" (oraz "Jessica Jones", a w przyszłości zapewne również i pozostałe seriale Netflixa) odwołuje się do innej skali i dzięki temu o wiele mocniej do mnie przemawia.

W kontraście do Matta nieco słabiej - co bynajmniej nie znaczy słabo - wypada kreacja Wilsona Fiska. Nie zrozumcie mnie źle, on również jest postacią wielkowymiarową, jednak tych wymiarów jest znacznie mniej, niż w przypadku tytułowego bohatera. Z istotnych motywów rozwijających i ubogacających jego sylwetkę charakterologiczną mogę wymienić w zasadzie tylko jego traumatyczne dzieciństwo, relację z Wesleyem i, w końcu, związek z Vanessą. W czasie pierwszego seansu odrobinę mi to przeszkadzało. Kingpin wydawało mi się odrobinę za bardzo niedookreślony i do samego końca niektóre motywy jego postępowania wydawały mi się cokolwiek niejasne. Przede wszystkim trudno mi było uwierzyć w jaki sposób doszedł do swojej pozycji w półświatku przestępczym, skoro startował jako dzieciak ze slumsów wychowywany najpierw przez przemocowego ojca i zastraszoną matkę, a potem przez samotnego rodzica? W jaki sposób nabył doświadczenia i kompetencji społecznych, które zrobiły z niego króla przestępczości zorganizowanej w Hell’s Kitchen? Gdzie nabył umiejętności fizyczne, dzięki którym był w stanie nawiązać  - i wygrać - wyrównaną walkę z doskonale przeszkolonym Daredevilem? 


Szczególnie to ostatnie zagranie wydało mi się strasznie mało wiarygodne, bo nigdy nie dostaliśmy żadnej wyraźniejszej sugestii, że Kingpin ma doświadczenie w walce wychodzącej poza brutalne skatowanie niczego niespodziewającego się człowieka (niesławna scena z dekapitacją drzwiami samochodu). Przez to jego finałowe starcie z Daredevilem wydaje się strasznie mało wiarygodne i wymuszone konwencją narracyjną.  Dostaliśmy wprawdzie jakieś wzmianki o przeprowadzce do kuzynostwa na wsi i późniejszej podróży do Azji, ale to o wiele za mało, by usprawiedliwić taką metamorfozę. Po stronie Matta mieliśmy kilka retrospekcji pokazujących, w jaki sposób doszedł do miejsca, w którym zastaliśmy go w pierwszym sezonie serialu - u Kingpina origin jest trochę dziurawy, co zdecydowanie działa na jego niekorzyść.

Żeby jednak nie było - serialowy Wilson Fisk to i tak znakomita postać. Vincent D’Onofrio wykreował niezwykle interesującego bohatera, łamiącego wiele schematów, w które wpisani są kinowi i telewizyjni mafiozi. Netflixowy Kingpin jest wyprany z charyzmy, ma problemy w kontaktach z innymi ludźmi, a nawiązywanie relacji przychodzi mu z bardzo wielkim trudem. Właściwie trochę trudno zaakceptować fakt, iż tak ostentacyjnie niecharyzmatyczna osoba mogła zdobyć jakąś znaczącą pozycję w kryminalnym półświatku. Gdy jednak uporamy się z tą przeszkodą w zawieszeniu niewiary pozostaje bardzo fascynująca osobowość mężczyzny ukształtowanego przez dziecięcą traumę (w niemal tak wielkim stopniu jak Matt), który przejął część cech znienawidzonego - choć nie do końca, ta relacja była o wiele bardziej złożona - ojca.


Potencjalnie najciekawsza jest jednak jego relacja z Vanessą, której do samego końca nie byłem w stanie jednoznacznie zinterpretować, ponieważ wiele rzeczy pozostawiono w domyśle, jedynie nieznacznie sugerując ich prawdziwą naturę. Czy Vanessa na zimno i z rozmysłem manipuluje nieświadomym Fiskiem, korzystając z posiadanej nad nim emocjonalnej przewagi? Czy też Fisk podejrzewa nieszczerość jej intencji i świadomie na to pozwala, godząc się się na takie traktowanie? A może jej uczucie do Fiska jest szczere (albo staje się takim w miarę rozwoju ich związku)? Niedawno zażartowałem na Facebooku, że związek tych dwojga jest najzdrowszą relacją romantyczną dwojga ludzi w całym kinowym uniwersum Marvela, ponieważ oboje są ze sobą szczerzy, troszczą się o siebie nawzajem i wspierają się - tak przynajmniej wygląda to w praktyce, a i finałowe sceny zdają się potwierdzać tę interpretację. A jednak oglądając serial po raz drugi i zwracając większą uwagę na sceny interakcji Kingpina i jego kochanki nie mogę oprzeć się wrażeniu, że gdzieś tam, w niedopowiedzeniach, kryje się znacznie bardziej skomplikowana i niekoniecznie symetryczna relacja. Co tylko działa na korzyść tego wątku, bo powoduje, że do samego końca pozostaje on interesujący i niejednoznaczny.

Równie interesująco - bo nienachalnie - rozegrano tu klasyczny motyw złoczyńcy jako złej wersji głównego bohatera. W istocie, Matta i Wilsona łączy wiele rzeczy. Obaj wywodzą się z nizin społecznych, mają skomplikowane relacje z ojcami, ukrywają swoje tożsamości przed światem oraz chcą uczynić Hell’s Kitchen lepszym miejscem. Podobieństw jest na tyle dużo, by widz mógł zacząć budować analogie pomiędzy tymi dwiema postaciami, ale jednocześnie na tyle mało, by każda z nich pozostawała autonomiczna, nie będąc jedynie antytezą tego drugiego. Myślę, że mimo wszystko jest trochę szlachetności w Kingpinie - pomijając nawet traumę spowodowaną zabiciem własnego ojca, która zdecydowanie pozwala widzowi w pewnym stopniu sympatyzować z Wilsonem i opisaną wyżej relację z Vanessą, która również nie pozwala zaszufladkować tego bohatera jako zwykłego bandytę napędzanego żądzą władzy. Fisk ma określoną wizję swojego miasta i zrobi wszystko, by ukształtować Hell’s Kitchen wedle swoich zamierzeń.


Również i fabularnie Daredevil jest mistrzowsko skomponowany. Pierwszy sezon serialu doskonale równoważy wprowadzanie kolejnych wątków, rozwijanie tych już wprowadzonych oraz ukazywanie retrospekcji z dzieciństwa i młodości Matta (oraz Wilsona). Interesującym okazał się odcinek siódmy, służący jako fabularny kontrapunkt całej opowieści - nieco oderwany od reszty fabuły, wprowadzający nową postać, przedstawiający (a przynajmniej bardzo silnie sugerujący) widzom nadnaturalne elementy świata przedstawionego, które w reszcie serialu pełniły mikroskopijną rolę. Był to najprawdopodobniej pierwszy krok w zbudowaniu mitologii spójnego sub-uniwersum netflixowych seriali superbohaterskich. Scenarzystom udało się jednak odpowiednio wyważyć te wątki, by nie dominowały one nad główną opowieścią, a jedynie dopełniały ją, sugerując rozwinięcie niektórych motywów w przyszłości.

Mógłbym pisać tę notkę jeszcze bardzo długo, rozwodząc się nad znakomitą obsadą, świetną pracą kamery, reżyserią scen walk czy estetyką noir, ale myślę, że nie ma potrzeby - Daredevil bardzo szybko zyskał uznanie i dość oczywistym jest, że po prostu warto go obejrzeć. Widzowie, którzy przywykli do zwyczajowo lekkiego, przygodowego tonu produkcji spod znaku MCU mogą być zaskoczeni poziomem brutalności i realizmu, jeśli jednak taka diametralna zmiana konwencyjna Wam nie przeszkadza, Daredevila obejrzycie z prawdziwą przyjemnością.

Brak komentarzy: