czwartek, 17 grudnia 2015

#2024 - Cień #1: W ogniu stworzenia

Postać Cienia zadebiutowała 31 lipca 1930 w roli narratora radiowego słuchowiska zatytułowanego „Detective Story Hour”. Słuchacze pokochali samego Shadowa bardziej, niż fabuły, które opowiadał, a wydawnictwo Street and Smith Publications już rok później zaczęło przekuwać tę popularność na twardą walutę. 1 kwietnia ukazał się pierwszy numer „The Shadow”, magazynu detektywistycznych historii groszowych. 




Ich autor Walter B. Gibson (piszący pod pseudonimem Maxwell Grant) awansował bohatera z narratora na głównego protagonistę biorącego udział nie tylko w historiach kryminalnych i sensacyjnych – pisarz czerpał inspirację z przygodowych komiksów prasowych, horrorów oraz przeróżnych opowieści spod znaku weird fiction. Heros, który miał stać się pulpową ikoną, szybko doczekał się kolejnych wcieleń – serialowego, filmowego i, rzecz jasna, komiksowego. Od 1940 roku Cień pojawiał się (między innymi!) na kartach opowieści tworzonych przez takich tuzów, jak Howard Chaykin, Kyle Baker, Bill Sienkiewicz, Micheal Kaluta czy John Wagner. Od sierpnia 2011 licencja na publikowanie komiksów z jego udziałem posiada Dynamite Entertainment, a więc wydawnictwo specjalizujące się w przywracaniu blasku zapomnianym herosom. W kwietniu 2012 wystartowała seria pisana przez Gartha Ennisa z rysunkami Aarona Campbella. I właśnie album „W ogniu stworzenia” zbierający pierwsze sześć odcinków on-goinga „The Shadow” ukazał się nakładem Planety Komiksów, które debiutuje nim na rynku.

Historię otwiera scena masakry chińskiej ludności cywilnej dokonanej przez Japończyków na początku lat trzydziestych minionego wieku. Obcinane głów, masowe egzekucje, gwałty, piekło eksperymentów genetycznych. Od pierwszych stron scenarzysta zdaje się zaznaczać w jakim tonie będzie utrzymana ta opowieść – nie spodziewajcie się po tym „Cieniu” ani nastrojowego kryminału, ani ponowoczesnej dekonstrukcji, ani postironicznego hołdu oddanego pulpowemu klasykowi – ennisowski Shadow stanowi wymieszanie jego wojennych obsesji z fabułą utrzymaną nieco w stylu Kina Nowej Przygody, a całość okraszona jest staroświecką estetyką spod znaku prochowca i thompsona.


Fabuła kręci się wokół rozgrywek prowadzonych pomiędzy wywiadem japońskim, a amerykańskim w przededniu II Wojny Światowej. W ten koncert mocarstw, do którego włączają się także Rosjanie i Anglicy, wplątany jest Lamont Cranston, w cywilu zblazowany playboy i milioner, w masce – tajemniczy Cień prowadzący swoją prywatną wendettę. W grę wchodzi równie tajemniczy surowiec niezbędny do zbudowania broni, która może zadecydować o losach zbliżającego się nieuchronnie konfliktu.

Tytułowa postać z miejsca przykuwa uwagę czytelnika. Ennis swojego Shadowa skreślił w bardzo wyrazisty sposób, wręcz na granicy totalnie przegiętego przerysowania. Jego Cranston to z jednej strony cynik, amator pięknych kobiet i wyszczekany arogant, trochę w stylu Tony`ego Starka, a z drugiej – postać niezwykle charyzmatyczna, bezlitosna, zdeterminowana, nie bojąca się brudzić rąk. Jest on całkowicie, wręcz fanatycznie oddany swojej misji wymierzania sprawiedliwości. Ma dostęp do wiedzy niedostępnej dla innych ludzi. Zawsze wyprzedza o dwa kroki swoich rywali (i sojuszników), z każdej sytuacji potrafi znaleźć wyjście, nie ma dla niego przeciwnika niemożliwego do pokonanie – ot, taki Batman, tylko że bardziej. Do tego wszystkiego gdzieś na drugim planie majaczy jego tajemnicza przeszłość, z klasycznymi motywami odkupienia grzechów i walki z własnymi demonami.


W ennisowskiej interpretacji Cienia i jego misji dostrzegam elementarną potrzebę oddania sprawiedliwości. Za wszelką cenę. Pulpowy heros z groszowych opowieści staje się postacią w metafizyczny sposób sprężoną z równowagą świata, która pilnuje, aby winni zostali ukarani. Świetnie zostało to zobrazowane w jego „supermocy”, czyli wiedzy o tym, jakie zło czai się w ludzkich sercach. Przez to jawi się on nie tyle jako klasyczny superbohater, który nawala się z superłorami, zdejmuje kotki z drzew i od czasu do czasu bierze udział w jakimś evencie, po którym nic-nigdzie-nie-będzie-już-takie-samo, ale niczym jakiś posłaniec starotestamentowego Boga pilnujący porządku wszechrzeczy. A w tym porządku jest tylko dobro i zło, czerń i biel – nie ma miejsca na odcienie szarości, apelacje, okoliczności łagodzące czy jakikolwiek relatywizm moralny. Jest wina – będzie kara. Scenarzysta „Kaznodziei” stawia sprawę bardzo jednoznacznie, wręcz fundamentalnie, czym wyraźnie odcina się od reszty popkulturowej produkcji spod znaku Marvela czy DC skupionej główne na eskapizmie, rozrywce i marketingu. Bardzo dosadnie podkreślone zostało to w zakończeniu, które przekracza granice nie tylko dobrego smaku, ale i zręcznej metafory, ale czego można było spodziewać się po Ennisie. I jakkolwiek trudno się mi się zgodzić zarówno z tak radykalnym postawieniem sprawy, to umiem docenić jego zaangażowanie w to, o czym pisze i co najmniej interesujący pomysł na postać Cienia.

Wizualnie album prezentuje się co najmniej dobrze. Prace Aarona Campbella kojarzą się ze stylem Tommy`ego Lee Edwardsa. Jego dość grubo ciosana kreska jest surowa, chropowata, gęsta od tuszu, ale przy tym bardzo przejrzysta i płynna w lekturze. Campbell często przedkłada ekspresję (co widać również w odbiegającym od standardu montażu kadrów), nad realizm, ale wychodzi to jego komiksowi tylko na zdrowie. Moja ocena oprawa graficznej byłaby jeszcze wyższa, gdyby nie kilka stron, które są wyraźnie zrobione na kolanie i oddanie w ostatniej chwili. Komiksy Dynamite zwykle mają świetne okładki i „Cień” nie jest wyjątkiem od tej reguły. Covery „W cieniu stworzenia” wyszło spod ręki Alexa Rossa (i prezentują się naprawdę świetnie), a za varianty odpowiadali Jae Lee i Johna Cassaday. Jest na co popatrzeć.


Słówko o jakości polskiego wydania. Zasadniczo nie mam nic do zarzucenia Planecie Komiksu w tej kwestii – utwardzana okładka, kreda, solidne tłumaczenie Macieja Drewnowskiego, naprawdę nie ma się do czego przyczepić. Z wyjątkiem ceny. 79 złotych za amerykańskiego trejda na miękko dla wielu czytelników może być ceną zaporową, szczególnie jeśli zobaczymy po ile chodzą twardookładkowe albumy z Image od Muchy czy Marvel Now! od Egmontu.

Brak komentarzy: