Postać
Cienia zadebiutowała 31 lipca 1930 w roli narratora radiowego
słuchowiska zatytułowanego „Detective Story Hour”. Słuchacze
pokochali samego Shadowa bardziej, niż fabuły, które opowiadał, a
wydawnictwo Street and Smith Publications już rok później
zaczęło przekuwać tę popularność na twardą walutę. 1 kwietnia
ukazał się pierwszy numer „The Shadow”, magazynu
detektywistycznych historii groszowych.
Ich autor Walter B.
Gibson (piszący pod pseudonimem Maxwell
Grant) awansował bohatera z narratora na głównego protagonistę
biorącego udział nie tylko w historiach kryminalnych i sensacyjnych
– pisarz czerpał inspirację z przygodowych komiksów prasowych,
horrorów oraz przeróżnych opowieści spod znaku weird fiction.
Heros, który miał stać się pulpową ikoną, szybko doczekał się
kolejnych wcieleń – serialowego, filmowego i, rzecz jasna,
komiksowego. Od 1940 roku Cień pojawiał się (między innymi!) na
kartach opowieści tworzonych przez takich tuzów, jak Howard
Chaykin, Kyle Baker, Bill Sienkiewicz, Micheal Kaluta czy John
Wagner. Od sierpnia 2011 licencja na publikowanie komiksów z jego
udziałem posiada Dynamite Entertainment, a więc wydawnictwo
specjalizujące się w przywracaniu blasku zapomnianym herosom. W
kwietniu 2012 wystartowała seria pisana przez Gartha Ennisa z
rysunkami Aarona Campbella. I właśnie album „W ogniu stworzenia”
zbierający pierwsze sześć odcinków on-goinga „The Shadow”
ukazał się nakładem Planety Komiksów, które debiutuje nim na
rynku.
Historię
otwiera scena masakry chińskiej ludności cywilnej dokonanej przez
Japończyków na początku lat trzydziestych minionego wieku.
Obcinane głów, masowe egzekucje, gwałty, piekło eksperymentów
genetycznych. Od pierwszych stron scenarzysta zdaje się zaznaczać w
jakim tonie będzie utrzymana ta opowieść – nie spodziewajcie się
po tym „Cieniu” ani nastrojowego kryminału, ani ponowoczesnej
dekonstrukcji, ani postironicznego hołdu oddanego pulpowemu
klasykowi – ennisowski Shadow stanowi wymieszanie jego wojennych
obsesji z fabułą utrzymaną nieco w stylu Kina Nowej Przygody, a
całość okraszona jest staroświecką estetyką spod znaku
prochowca i thompsona.
Fabuła
kręci się wokół rozgrywek prowadzonych pomiędzy wywiadem
japońskim, a amerykańskim w przededniu II Wojny Światowej. W ten
koncert mocarstw, do którego włączają się także Rosjanie i
Anglicy, wplątany jest Lamont Cranston, w cywilu zblazowany playboy
i milioner, w masce – tajemniczy Cień prowadzący swoją prywatną
wendettę. W grę wchodzi równie tajemniczy surowiec niezbędny do
zbudowania broni, która może zadecydować o losach zbliżającego
się nieuchronnie konfliktu.
Tytułowa
postać z miejsca przykuwa uwagę czytelnika. Ennis swojego Shadowa
skreślił w bardzo wyrazisty sposób, wręcz na granicy totalnie
przegiętego przerysowania. Jego Cranston to z jednej strony cynik,
amator pięknych kobiet i wyszczekany arogant, trochę w stylu
Tony`ego Starka, a z drugiej – postać niezwykle charyzmatyczna,
bezlitosna, zdeterminowana, nie bojąca się brudzić rąk. Jest on
całkowicie, wręcz fanatycznie oddany swojej misji wymierzania
sprawiedliwości. Ma dostęp do wiedzy niedostępnej dla innych
ludzi. Zawsze wyprzedza o dwa kroki swoich rywali (i sojuszników), z
każdej sytuacji potrafi znaleźć wyjście, nie ma dla niego
przeciwnika niemożliwego do pokonanie – ot, taki Batman, tylko że
bardziej. Do tego wszystkiego gdzieś na drugim planie majaczy jego
tajemnicza przeszłość, z klasycznymi motywami odkupienia grzechów
i walki z własnymi demonami.
W
ennisowskiej interpretacji Cienia i jego misji dostrzegam elementarną
potrzebę oddania sprawiedliwości. Za wszelką cenę. Pulpowy heros
z groszowych opowieści staje się postacią w metafizyczny sposób
sprężoną z równowagą świata, która pilnuje, aby winni zostali
ukarani. Świetnie zostało to zobrazowane w jego „supermocy”,
czyli wiedzy o tym, jakie zło czai się w ludzkich sercach. Przez to
jawi się on nie tyle jako klasyczny superbohater, który nawala się
z superłorami, zdejmuje kotki z drzew i od czasu do czasu bierze
udział w jakimś evencie, po którym
nic-nigdzie-nie-będzie-już-takie-samo, ale niczym jakiś posłaniec
starotestamentowego Boga pilnujący porządku wszechrzeczy. A w tym
porządku jest tylko dobro i zło, czerń i biel – nie ma miejsca
na odcienie szarości, apelacje, okoliczności łagodzące czy
jakikolwiek relatywizm moralny. Jest wina – będzie kara.
Scenarzysta „Kaznodziei” stawia sprawę bardzo jednoznacznie,
wręcz fundamentalnie, czym wyraźnie odcina się od reszty
popkulturowej produkcji spod znaku Marvela czy DC skupionej główne
na eskapizmie, rozrywce i marketingu. Bardzo dosadnie podkreślone
zostało to w zakończeniu, które przekracza granice nie tylko
dobrego smaku, ale i zręcznej metafory, ale czego można było
spodziewać się po Ennisie. I jakkolwiek trudno się mi się zgodzić
zarówno z tak radykalnym postawieniem sprawy, to umiem docenić jego
zaangażowanie w to, o czym pisze i co najmniej interesujący pomysł
na postać Cienia.
Wizualnie album
prezentuje się co najmniej dobrze. Prace Aarona Campbella kojarzą
się ze stylem Tommy`ego Lee Edwardsa. Jego dość grubo ciosana
kreska jest surowa, chropowata, gęsta od tuszu, ale przy tym bardzo
przejrzysta i płynna w lekturze. Campbell często przedkłada
ekspresję (co widać również w odbiegającym od standardu montażu
kadrów), nad realizm, ale wychodzi to jego komiksowi tylko na
zdrowie. Moja ocena oprawa graficznej byłaby jeszcze wyższa, gdyby
nie kilka stron, które są wyraźnie zrobione na kolanie i oddanie w
ostatniej chwili. Komiksy Dynamite zwykle mają świetne okładki i
„Cień” nie jest wyjątkiem od tej reguły. Covery „W cieniu
stworzenia” wyszło spod ręki Alexa Rossa (i prezentują się
naprawdę świetnie), a za varianty odpowiadali Jae Lee i Johna
Cassaday. Jest na co popatrzeć.
Słówko o jakości
polskiego wydania. Zasadniczo nie mam nic do zarzucenia Planecie
Komiksu w tej kwestii – utwardzana okładka, kreda, solidne
tłumaczenie Macieja Drewnowskiego, naprawdę nie ma się do czego
przyczepić. Z wyjątkiem ceny. 79 złotych za amerykańskiego trejda
na miękko dla wielu czytelników może być ceną zaporową,
szczególnie jeśli zobaczymy po ile chodzą twardookładkowe albumy
z Image od Muchy czy Marvel Now! od Egmontu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz