W obliczu spektakularnego sukcesu, jaki odniósł „Hellboy”, autorska seria bardzo szybko rozwinęła się w obrazkowy kombinat, w którym nad przygodami Piekielnego Chłopca pracuje sztab twórców. Ojciec całego przedsięwzięcia, Mike Mignola, ma na szczęście oko na swoich współpracowników i póki co, z taśmy schodzą przyzwoite produkcje.
„B.B.P.O: 1946” to kolejny z odprysków głównej serii, a dokładniej spin-off „B.B.P.O.”, będącego spin-offem „Hellboya”. Gwoli ścisłości, samego Biura Badań Paranormalnych i Obrony jeszcze tu nie uświadczymy, bowiem jego powstanie zostało w komiksie dopiero zapowiedziane. Przeniesiemy się za to do roku 1946, kiedy Bestia Apokalipsy Anung Un Rama robiła jeszcze w pieluchy. Dosłownie. Głównym bohaterem komiksu jest „ojciec” Hellboy`a, profesor Trevor Bruttenholm, przebywający wraz z dzielnymi chłopcami z US Army w zdobytym przez aliantów Berlinie. Być może wojna z nazistami już się skończyła, ale wyścig z Sowietami właśnie się zaczął. Bruttenholm oraz doktor Howard Eaton staną na czele formującego się oddziału do badania nadnaturalnych zjawisk. Naukowcy wpadną w niemieckiej stolicy na trop ostatecznej wunderwaffe Hitlera, która miała zmienić losy II Wojny Światowej. Projekt Vampir Sturm zostanie również odkryty przez Warwarę, dowodząca podobnym zespołem po stronie ZSRR. Aby zapobiec pogrobowemu zwycięstwu nazistów, amerykańscy imperialiści i radzieccy komuniści będą zmuszeni do połączenia swoich sił w jeszcze jednej bitwie.
Pod względem fabularnym skrypt napisany wspólnie przez Mignolę i Joshueę Dysarta nie wychodzi poza hellboy`owy schemat. Świadomie pulpowa opowieść mocno nawiązująca klasycznego komiksu amerykańskiego spod znaku Kapitana Ameryki walącego po ryju Hitlera, doprawiona jak zwykle modną estetykę grozy, prosto z lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Spodziewajcie się wszystkich, typowych dla Hellboy`a chwytów – tajnych nazistowskich eksperymentów, mózgów w słoiku, piekielnych demonów i niemieckich cybernetycznych małp-zabójców, świetnych jak zwykle, Kriegaffe. Jedynie nasycenie elementami znanymi z mitologii czy ludowego folkloru jest jakby mniejsze. Niby wszystkie niezbędne składniki są w komiksie obecne, a smak jednak nie ten. Winien musi być zatem przepis – zdaje się, że Mignola nie zdradził swojej tajnej receptury na świetny komiks z Hellboy`em, bądź bez niego Dysartowi.
Odpowiedzialny za oprawę wizualną Paul Azaceta sprawnie imituje styl Mignoli, choć daleko mu do jego poziomu, który operowanie prostą czernią i graficznym nastrojem doprowadził do mistrzostwa. Za przebłysk oryginalności można uznać nasycenie rysunku szczegółem i „kanciastościami” w stylu Danijela Zezeljego, znanego z drugiemu tomu „Loveless”. Poza tym nie ma potrzeby pisać więcej o rysunkach nie wychodzących poza rzemieślniczą przeciętność.
Z Mike`m Mignolą i jego komiksami jest trochę tak, jak z Johnem Updikem, literackim piewcą amerykańskiej kultury suburbiów, który ciągle piszą jedną i tą samą książkę. Ojciec „Hellboy`a” padł ofiarą swojego własnego sukcesu. Regularnie pisze scenariusze, a niedługo zamierza wrócić również do rysowania, wciąż jednak opowiada te same historie. Od ponad piętnastu lat, z różnym powodzeniem, nie schodząc jednak poniżej pewnego poziomu. Górna granicę tego poziomu wyznaczył ostatnio „Zew Ciemności”, dolną – „B.B.P.O: 1946”.
„B.B.P.O: 1946” to kolejny z odprysków głównej serii, a dokładniej spin-off „B.B.P.O.”, będącego spin-offem „Hellboya”. Gwoli ścisłości, samego Biura Badań Paranormalnych i Obrony jeszcze tu nie uświadczymy, bowiem jego powstanie zostało w komiksie dopiero zapowiedziane. Przeniesiemy się za to do roku 1946, kiedy Bestia Apokalipsy Anung Un Rama robiła jeszcze w pieluchy. Dosłownie. Głównym bohaterem komiksu jest „ojciec” Hellboy`a, profesor Trevor Bruttenholm, przebywający wraz z dzielnymi chłopcami z US Army w zdobytym przez aliantów Berlinie. Być może wojna z nazistami już się skończyła, ale wyścig z Sowietami właśnie się zaczął. Bruttenholm oraz doktor Howard Eaton staną na czele formującego się oddziału do badania nadnaturalnych zjawisk. Naukowcy wpadną w niemieckiej stolicy na trop ostatecznej wunderwaffe Hitlera, która miała zmienić losy II Wojny Światowej. Projekt Vampir Sturm zostanie również odkryty przez Warwarę, dowodząca podobnym zespołem po stronie ZSRR. Aby zapobiec pogrobowemu zwycięstwu nazistów, amerykańscy imperialiści i radzieccy komuniści będą zmuszeni do połączenia swoich sił w jeszcze jednej bitwie.
Pod względem fabularnym skrypt napisany wspólnie przez Mignolę i Joshueę Dysarta nie wychodzi poza hellboy`owy schemat. Świadomie pulpowa opowieść mocno nawiązująca klasycznego komiksu amerykańskiego spod znaku Kapitana Ameryki walącego po ryju Hitlera, doprawiona jak zwykle modną estetykę grozy, prosto z lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Spodziewajcie się wszystkich, typowych dla Hellboy`a chwytów – tajnych nazistowskich eksperymentów, mózgów w słoiku, piekielnych demonów i niemieckich cybernetycznych małp-zabójców, świetnych jak zwykle, Kriegaffe. Jedynie nasycenie elementami znanymi z mitologii czy ludowego folkloru jest jakby mniejsze. Niby wszystkie niezbędne składniki są w komiksie obecne, a smak jednak nie ten. Winien musi być zatem przepis – zdaje się, że Mignola nie zdradził swojej tajnej receptury na świetny komiks z Hellboy`em, bądź bez niego Dysartowi.
Odpowiedzialny za oprawę wizualną Paul Azaceta sprawnie imituje styl Mignoli, choć daleko mu do jego poziomu, który operowanie prostą czernią i graficznym nastrojem doprowadził do mistrzostwa. Za przebłysk oryginalności można uznać nasycenie rysunku szczegółem i „kanciastościami” w stylu Danijela Zezeljego, znanego z drugiemu tomu „Loveless”. Poza tym nie ma potrzeby pisać więcej o rysunkach nie wychodzących poza rzemieślniczą przeciętność.
Z Mike`m Mignolą i jego komiksami jest trochę tak, jak z Johnem Updikem, literackim piewcą amerykańskiej kultury suburbiów, który ciągle piszą jedną i tą samą książkę. Ojciec „Hellboy`a” padł ofiarą swojego własnego sukcesu. Regularnie pisze scenariusze, a niedługo zamierza wrócić również do rysowania, wciąż jednak opowiada te same historie. Od ponad piętnastu lat, z różnym powodzeniem, nie schodząc jednak poniżej pewnego poziomu. Górna granicę tego poziomu wyznaczył ostatnio „Zew Ciemności”, dolną – „B.B.P.O: 1946”.
9 komentarzy:
może to daltego taki efekt, że jednego obowiązkowego chwytu z Hellboya brak - nie zapada się podłoga.
hehe:) No to się trochę Kuba ze sobą rozminęliśmy. Nie wiem czy czytałeś co pisałem, ale mi się bardzo podobało. Hellboy w starej dobrej formie - bez prostackiego walenia po pysku i gubiących klimat rysunków Corbena.
Rzecz jasna Pstraghi czytałem, co pisałeś, ale dla mnie to prostackie walenie w ryja (i zapadająca się podłoga) to właśnie esencja Hellboy`a. Mi sie tylko podobało i ciekaw jak rozwinie się Piekielny po "Zewie Krwi", bo Mignola idzie coraz mocniej w mainstream.
Corben okej, ale Fegredo - miszcz!
Dla mnie nowe BBPO bardzo okej, ale bez rewelacji. Za tydzień wątpię żebym pamiętał o co chodziło.
Co do Corbena - Pstrąg myślisz się! I będziesz miał się okazję o tym przekonać, bo wieść niesie, że szykuje się kolejna Helbojowa przygoda z rysunkami pana Richarda!
ja tylko dodam że mnie zawiodło. niby jest to co ma być, ale czegoś brakuje. i rysunek jakoś grubo ciosany, czerni sporo, ale to nie to. ok, ale idiotczne że aż boli. psychopaci jako idealni pacjenci do eksperymentu z wampiryzmem? kamaaan, mignola sporo dziwactw wymyślał, ale takiej bzdury jak dotąd jeszcze nie. trudniej mi to zaakceptować niż małpę ze śrubkami.
a małpę - żeby nie było - uwielbiam, podobnie jak von Klempta. over.
Krieghaffe i Von Klepmt od Mezco - jezu jak ja żałuję, że tego swego czasu nie kupiłem. Podobnie jak figurek Goona..
Mocno niebezpieczne pobocza geekowości. Każdy by chciał mieć swoją bojową małpę, nazistowski mózg w słoiku, SS-mański super-pancerz i... ale to chyba dyskusja na Motyw, bo tam się ostatnio o tym godo!
Muszę przyznać, że gdybym oceniał komiksy na punkty to 1946 dodatkowy dostałoby za głowę w słoiku. Aż się uśmiechnąłem do kartki jak zobaczyłem starego przyjaciela:)
Prześlij komentarz