Grant Morrison należał do desantu brytyjskich scenarzystów (w mniejszym stopniu również rysowników), którzy tchnęli nieco życia w skostniałe, amerykańskie opowieści o superbohaterach i nie tylko. Szkocki pisarz wraz z cieszącymi się największym uznaniem twórcami, takimi jak Alan Moore czy Neil Gaiman, a także Warrenem Ellisem, Peterem Milliganem, Dave`m McKeanem, Garthem Ennisem, Markiem Millarem, Paulem Jenkinsem i Jamie`m Delano po pojawieniu się na rynku na przełomie późnych lat osiemdziesiątych i wczesnych dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku do dziś należą do najjaśniej świecących gwiazd na komiksowym firmamencie.
Wydaje mi się, że niezwykle bogaty dorobek Morrisona, jak żaden inny wśród wymienionych przeze mnie powyżej twórców, nie budzi tak żywych reakcji i sprzecznych opinii wśród zwykłych odbiorców, jak i czytelników uchodzących, lub pragnących przynajmniej uchodzić, za „krytyków”. Tych w Polsce, jak i za Oceanem, tych lubiących trykociarską nawalankę lub nieco bardziej wysmakowane opowieści obrazkowe. Jego komiksy są przedmiotem gwałtownych sporów, a wartość jego prac, uchodzących właściwie już za klasyczne, jest najczęściej kwestionowana. W naszym kraju opublikowano sporo pozycji z niezwykle bogatej bibliografii scenarzysty urodzonego w Glasgow. Chyba wystarczająco dużo, aby pokusić się o jakieś miarodajne oceny jego twórczości.
Wciąż jednak nie poznaliśmy wielu tytułów, które stały się jednymi z fundamentów sukcesu imprintu Vertigo. Wśród nich w pierwszym rzędzie należy wymienić zapowiedziane przez Manzoku „The Invisibles”, serial wydawany w latach 1994-2000, zamknięty w sumie w siedmiu wydaniach zbiorczych. Opowieść o popapranej bandzie ludzi walczącej z międzywymiarowym spiskiem stanowi prawdziwą kwintesencję poetyki Morrisona, rozciągniętej między oryginalnymi pomysłami inspirowanymi prawdopodobnie nie do końca legalnymi środkami psychotropowymi a licznymi odniesieniami literackimi i kulturalnymi. Oczywiście, taki opis nie będzie pasował do wszystkich dzieł, jakie wyszły spod ręki Szkota, niemniej jest pewnym modelem, do którego wiele z nich się odnosi. Przed „Niewidzialnymi” Morrison zaliczył bardzo udany staż przy „Animal Manie” (od 1989 do 1990), swoją pozycję umocnił dzięki „Doom Patrol” (1989-1993 wraz ze spin-offem „Flex Mentallo”) i sprawnie odnowił, kolejnego po Buddy`m Bakerze herosa, „Kid Eternity” (1991). Pojawił się również epizodycznie na liście płac „Swamp Thinga” i „Hellblazera”.
Z reguły ten okres twórczości Morriego oceniany jest wysoko lub bardzo wysoko („The Invisibles” właśnie). Z rzeczy spod znaku Vertigo polskiemu czytelnikowi udało się zapoznać z „WE3” i „Misterium”. O tym pierwszym tytule pisano mało, a szkoda, bo był bardzo udany, chociaż utrzymany w konwencji, która nie należy do moich ulubionych (ambitne science-fiction) i odwołujący się do literackiej tradycji, której zwyczajnie nie znam (Philip K. Dick). Temu drugiemu komiksowi poświęcono nieco więcej uwagi, lecz zasłużył sobie na bardzo sprzeczne opinie. Albo był mieszany z błotem, albo mocno chwalony. Moim zdaniem „Mystery Play” jest jednym z najlepszych dzieł Morrisona, gdzie wykazał się literackim kunsztem opowiadając bardzo subtelną i bogatą w znaczenia opowieść, nie siląc się na pretensjonalność i kwaśnie pomysły, które są niejako jego wizytówką. Na przeciwległym biegunie znajduje się natomiast tytuł mocno przeceniany przez rodzimego odbiorcę, czyli „Azyl Arkham”. Komiks bardzo dobry, niezwykle interesujący, utrzymany w ekspresjonistycznej estetyce i naładowany erudycją, w którym wielkie pole do popisu od scenarzysty dostał Dave McKean. Komiks wydany w pierwszej serii ekskluzywnej kolekcji „Mistrzów Komiksu” swego czasu był obiektem bardzo ożywionej forumowej dyskusji i wciąż osiągający wysokie ceny na rynku wtórnym nie jest jednak żadnym arcydziełem. W moim mniemaniu nie zasługuje nawet na miano najlepszego komiksu z Mrocznym Rycerzem.
A jeśli już jesteśmy przy mejnstrimowym wcieleniu DC, to nie sposób wspomnieć o jego pracy tytułach z Batmanem właśnie w roli głównej. Przez fanów równane z ziemią, niekiedy słusznie (jak w przypadku „Batmana i Syna”), lecz momentami niesłusznie (jak w przypadku bardzo udanie debiutującej serii „Batman & Robin”). Scenarzysta ma już zapewnione miejsce w komiksowej historii, jako ten, który zabił Bruce`a Wayne`a, po licznych eksperymentach fabularnych z jego udziałem. Wielu zwyczajnie nie podoba się, że Morrison w swoim psychodelicznym runie nawiązuje do Srebrnej i Złotej Ery komiksów o Batmanie, kiedy wśród fanów o wiele wyżej stoją akcję Nietoperza w jego mrocznym, kryminalnym wydaniu. Choć trzeba przyznać, że podobna operacja o wiele lepiej wyszła mu w przypadku Człowieka ze Stali, w ramach serii „All Star Superman”, najciekawszym dokonaniu Szkota ostatnimi laty, słusznie obsypywanym Eisnerami i innymi nagrodami.
Równie przesadzone są reakcje fanów i czytelników na „Final Crisis”, które nie jest ani tak złe, jak by chcieli, ani tak niezrozumiałe, jak mu zarzucają, ani tak dobre, jak chciałby Dan DiDio i sam autor. Ot, całkiem niezła super-bohaterska sieka na poziomie, przepuszczona przez wyobraźnię Morrisona, w której kilku rzeczy nie dopilnowali redaktorzy. Z drugiej strony uchodzący wręcz za kultowy run w „JLA” niezbyt dobrze wytrzymał próbę czasu (szczególnie pod względem oprawy wizualnej, więc tu wina scenarzysty jest najmniejsza). Nieco lepiej czas obszedł się z uwielbianym przez fanów mutantów i uchodzącym już teraz za serię klasyczną „New X-Men”. Morrison stosuje te samo chwyty, co w przypadku „Final Crisis” – maksymalizacji efektów, hiperbolizacji pomysłów, czerpania ze sprawdzonych przez innych rozwiązań fabularnych i uzyskania jak najwyższego stopnia komiksowej epickości. Wynik jest całkiem niezły, choć momentami „NXM” są niespójni, niedopracowani i po prostu przegięci.
Kończąc powoli przegląd ważniejszych prac Morrisona warto jeszcze wspomnieć o sympatycznym specjalu wydanym jeszcze przez Semika, czyli „JLA: Ziemia 2” oraz egmontowskiej „Fantastycznej Czwórce: 1234”, z której intrygi niewiele rozumiem do dziś, ale nastrojem urzeka nie słabiej niż „Azyl…”. Trzeba przyznać, że Grant ma mnóstwo świeżych, oryginalnych i często kontrowersyjnych pomysłów. Na komiksach, nad którymi pracuje, zawsze stara się odcisnąć swoje własne piętno, co wbrew pozorom nie jest takie powszechne w Ameryce. Choć zdarza mu się, wcielając te pomysły w życie, wykazać się dużą nonszalancją i niedokładnością.
Ten krótki i niepełny katalog znanej i mniej znanej twórczości Granta Morrisona nie jest polemiką ze stanowiskami konkretnych osób. Raczej z komentarzami, które utkwiły w mojej pamięci i skleiły się w opinie przeciwstawne do moich. Nie chciałbym, aby ktokolwiek potraktował je personalnie. Prędzej, jako zachętę do ewentualnej dyskusji.
Wydaje mi się, że niezwykle bogaty dorobek Morrisona, jak żaden inny wśród wymienionych przeze mnie powyżej twórców, nie budzi tak żywych reakcji i sprzecznych opinii wśród zwykłych odbiorców, jak i czytelników uchodzących, lub pragnących przynajmniej uchodzić, za „krytyków”. Tych w Polsce, jak i za Oceanem, tych lubiących trykociarską nawalankę lub nieco bardziej wysmakowane opowieści obrazkowe. Jego komiksy są przedmiotem gwałtownych sporów, a wartość jego prac, uchodzących właściwie już za klasyczne, jest najczęściej kwestionowana. W naszym kraju opublikowano sporo pozycji z niezwykle bogatej bibliografii scenarzysty urodzonego w Glasgow. Chyba wystarczająco dużo, aby pokusić się o jakieś miarodajne oceny jego twórczości.
Wciąż jednak nie poznaliśmy wielu tytułów, które stały się jednymi z fundamentów sukcesu imprintu Vertigo. Wśród nich w pierwszym rzędzie należy wymienić zapowiedziane przez Manzoku „The Invisibles”, serial wydawany w latach 1994-2000, zamknięty w sumie w siedmiu wydaniach zbiorczych. Opowieść o popapranej bandzie ludzi walczącej z międzywymiarowym spiskiem stanowi prawdziwą kwintesencję poetyki Morrisona, rozciągniętej między oryginalnymi pomysłami inspirowanymi prawdopodobnie nie do końca legalnymi środkami psychotropowymi a licznymi odniesieniami literackimi i kulturalnymi. Oczywiście, taki opis nie będzie pasował do wszystkich dzieł, jakie wyszły spod ręki Szkota, niemniej jest pewnym modelem, do którego wiele z nich się odnosi. Przed „Niewidzialnymi” Morrison zaliczył bardzo udany staż przy „Animal Manie” (od 1989 do 1990), swoją pozycję umocnił dzięki „Doom Patrol” (1989-1993 wraz ze spin-offem „Flex Mentallo”) i sprawnie odnowił, kolejnego po Buddy`m Bakerze herosa, „Kid Eternity” (1991). Pojawił się również epizodycznie na liście płac „Swamp Thinga” i „Hellblazera”.
Z reguły ten okres twórczości Morriego oceniany jest wysoko lub bardzo wysoko („The Invisibles” właśnie). Z rzeczy spod znaku Vertigo polskiemu czytelnikowi udało się zapoznać z „WE3” i „Misterium”. O tym pierwszym tytule pisano mało, a szkoda, bo był bardzo udany, chociaż utrzymany w konwencji, która nie należy do moich ulubionych (ambitne science-fiction) i odwołujący się do literackiej tradycji, której zwyczajnie nie znam (Philip K. Dick). Temu drugiemu komiksowi poświęcono nieco więcej uwagi, lecz zasłużył sobie na bardzo sprzeczne opinie. Albo był mieszany z błotem, albo mocno chwalony. Moim zdaniem „Mystery Play” jest jednym z najlepszych dzieł Morrisona, gdzie wykazał się literackim kunsztem opowiadając bardzo subtelną i bogatą w znaczenia opowieść, nie siląc się na pretensjonalność i kwaśnie pomysły, które są niejako jego wizytówką. Na przeciwległym biegunie znajduje się natomiast tytuł mocno przeceniany przez rodzimego odbiorcę, czyli „Azyl Arkham”. Komiks bardzo dobry, niezwykle interesujący, utrzymany w ekspresjonistycznej estetyce i naładowany erudycją, w którym wielkie pole do popisu od scenarzysty dostał Dave McKean. Komiks wydany w pierwszej serii ekskluzywnej kolekcji „Mistrzów Komiksu” swego czasu był obiektem bardzo ożywionej forumowej dyskusji i wciąż osiągający wysokie ceny na rynku wtórnym nie jest jednak żadnym arcydziełem. W moim mniemaniu nie zasługuje nawet na miano najlepszego komiksu z Mrocznym Rycerzem.
A jeśli już jesteśmy przy mejnstrimowym wcieleniu DC, to nie sposób wspomnieć o jego pracy tytułach z Batmanem właśnie w roli głównej. Przez fanów równane z ziemią, niekiedy słusznie (jak w przypadku „Batmana i Syna”), lecz momentami niesłusznie (jak w przypadku bardzo udanie debiutującej serii „Batman & Robin”). Scenarzysta ma już zapewnione miejsce w komiksowej historii, jako ten, który zabił Bruce`a Wayne`a, po licznych eksperymentach fabularnych z jego udziałem. Wielu zwyczajnie nie podoba się, że Morrison w swoim psychodelicznym runie nawiązuje do Srebrnej i Złotej Ery komiksów o Batmanie, kiedy wśród fanów o wiele wyżej stoją akcję Nietoperza w jego mrocznym, kryminalnym wydaniu. Choć trzeba przyznać, że podobna operacja o wiele lepiej wyszła mu w przypadku Człowieka ze Stali, w ramach serii „All Star Superman”, najciekawszym dokonaniu Szkota ostatnimi laty, słusznie obsypywanym Eisnerami i innymi nagrodami.
Równie przesadzone są reakcje fanów i czytelników na „Final Crisis”, które nie jest ani tak złe, jak by chcieli, ani tak niezrozumiałe, jak mu zarzucają, ani tak dobre, jak chciałby Dan DiDio i sam autor. Ot, całkiem niezła super-bohaterska sieka na poziomie, przepuszczona przez wyobraźnię Morrisona, w której kilku rzeczy nie dopilnowali redaktorzy. Z drugiej strony uchodzący wręcz za kultowy run w „JLA” niezbyt dobrze wytrzymał próbę czasu (szczególnie pod względem oprawy wizualnej, więc tu wina scenarzysty jest najmniejsza). Nieco lepiej czas obszedł się z uwielbianym przez fanów mutantów i uchodzącym już teraz za serię klasyczną „New X-Men”. Morrison stosuje te samo chwyty, co w przypadku „Final Crisis” – maksymalizacji efektów, hiperbolizacji pomysłów, czerpania ze sprawdzonych przez innych rozwiązań fabularnych i uzyskania jak najwyższego stopnia komiksowej epickości. Wynik jest całkiem niezły, choć momentami „NXM” są niespójni, niedopracowani i po prostu przegięci.
Kończąc powoli przegląd ważniejszych prac Morrisona warto jeszcze wspomnieć o sympatycznym specjalu wydanym jeszcze przez Semika, czyli „JLA: Ziemia 2” oraz egmontowskiej „Fantastycznej Czwórce: 1234”, z której intrygi niewiele rozumiem do dziś, ale nastrojem urzeka nie słabiej niż „Azyl…”. Trzeba przyznać, że Grant ma mnóstwo świeżych, oryginalnych i często kontrowersyjnych pomysłów. Na komiksach, nad którymi pracuje, zawsze stara się odcisnąć swoje własne piętno, co wbrew pozorom nie jest takie powszechne w Ameryce. Choć zdarza mu się, wcielając te pomysły w życie, wykazać się dużą nonszalancją i niedokładnością.
Ten krótki i niepełny katalog znanej i mniej znanej twórczości Granta Morrisona nie jest polemiką ze stanowiskami konkretnych osób. Raczej z komentarzami, które utkwiły w mojej pamięci i skleiły się w opinie przeciwstawne do moich. Nie chciałbym, aby ktokolwiek potraktował je personalnie. Prędzej, jako zachętę do ewentualnej dyskusji.
3 komentarze:
Co to jest Vertigu? ;]
Ja tylko powiem, ze narzekanie na to co Morrisson zrobil z Batmanem, przypomina mi podobne zarzuty sprzed paru lat odnosnie Straczynskiego i jego prowadzenia Amazing Spider-Man.
> specjalu wydanym jeszcze przez Semika, czyli „JLA: Ziemia 2”
Nie przez Semika, tylko przez Fun Medię ;). I to chyba nie nazywało się już 'specjal' tylko 'niespodzianka' or smth like that.
Prześlij komentarz