Wiadomość o tym jak świetną imprezą okazał się Bałtycki Festiwal Komiksu poszła w świat zaraz po zakończeniu imprezy za sprawą Daniela Chmielewskiego, Karola Kalinowskiego, Olgi Wróbel, Tomka Pstrągowskiego, Piotrka Nowackiego i innych. Od siebie dodam, że wszystko co możecie tam przeczytać i zobaczyć to prawda. Nikt z organizatorów nie płacił, nie błagał i nie wymagał, żeby pisać o beefce jako najlepszym, najsympatyczniejszym i najbardziej przyjaznym festiwalu komiksowym w naszym kraju. Tak po prostu było. Więc jeśli w ostatni weekend kogoś nie było w Gdańsku, to polecam już teraz zakreślić sobie w kalendarzu na czerwono końcówkę czerwca 2010 i zacząć odliczać dni do kolejnej odsłony GDAK'a. Bo tym, którzy byli nie trzeba o tym mówić i przypominać.Hanami - następne tomy "Balsamisty" i "Suppli" (nie licząc nie wydanego jeszcze tomu ósmego) ukażą się dopiero wtedy, gdy na rynku japońskim pojawią się ich kolejne odsłony - związane jest to z tym, że polska edycja idzie łeb w łeb z tą z kraju kwitnącej wiśni. Żeby jednak osłodzić czymś okres oczekiwania na kolejne księgi przygód pierwszego z wymienionych komiksów, wydawnictwo przymierza się do wydania "Beautiful People" Mitsukazu Mihary. Oprócz tego jeszcze więcej Taniguchiego i wspomniany już przy okazji WSK "Japan as Viewed by 17 Creators", który być może zostanie wzbogacony o dwie polskie historie (rozmowy trwają).Oprócz tego poruszona była również kwestia wydania w naszym kraju "Scotta Pilgrima" Bryana Lee O'Malleya (tego od "Zagubionej Duszy") - Szymon Holcman objawił się światu jako absolutny fan tego "komiksu dla mocnych geeków" i potwierdził chęci ze swojej i Kultury strony w kwestii jego wydania w naszym kraju. Problemem jest jednak to, że firma posiadająca prawa do tytułu nie chce ich odsprzedać małemu wydawnictwu, które puści to w niewielkim nakładzie. Ale nadzieja umiera ostatnia (podobno).
Kultura Gniewu - najciekawszą informacją były plany związane z przyszłorocznym dziesięcioleciem wydawnictwa, w związku z którym niektóre komiksy wyjdą w ramach kolekcji "10 lat Kultury Gniewu" i będzie to między innymi kolekcjonerskie wydanie "Zakazanego Owocu" i "Braci Kowalskich" Dariusza Palinowskiego, nowy "Ratman" od Tomasza Niewiadomskiego oraz nowy komiks od Benedykta Szneidera. W październiku można się spodziewać "Łaumy" od KRL'a, której pierwszy rozdział publikowany był swego czasu na blogu Kultury i każdy z 18 odcinków miał oglądalność rzędu minimum 1500. A skoro już jestem przy wykorzystywaniu internetu do promocji to osoby posiadające konto na facebooku mogą teraz dodać do znajomych Kulturę Gniewu, na profilu której ma się dziać dużo, sporo i jeszcze więcej.
Post - trzeci tom "Lupusa" w ciągu najbliższych dwóch tygodni powinien pojawić się na sklepowych półkach, a kolejne przygody Corto Maltese pod koniec lipca. Następnych nowości można się spodziewać na przełomie września i października - a ma być to zbiorczy "Maus" i "Breakdowns" Arta Spiegelmana. Jeśli chodzi o zbiorcze "V jak Vendetta" to termin wydania jest nieznany, podobnie jak oprawa całości - może twarda, może miękka, jeszcze nie ustalono. Swoja drogą czy był lepszy moment na wydanie zbiorcze tego komiksu niż BFK i wizyta Lloyda? Jeśli chodzi o początek 2010 roku to ukazać ma się "Nage Libre" i komiks w stylu dzieł Satrapi opowiadający o Afryce (tytułu nie udało mi się zanotować).
JPF - wydawnictwo stara się cały czas o wydania ekskluzywne i najbliżej temu jest w przypadku "Aż do nieba" (3 tomy w jednym). Jest również szansa na wznowienie "Slumpa". W tym przypadku więcej nie udało mi się zanotować.
Na tym spotkaniu zakończyła się moja sobotnia obecność na kolejnych punktach programu (z małym wyjątkiem przy rozdaniu GDAK'ów - ku zaskoczeniu wszystkich "Kwaziu" nie zdobył żadnej nagrody), a zaczęła część typowo towarzyska. Miło było zobaczyć parę znanych twarzy, a parę kolejnych poznać osobiście, uścisnąć grabę i zamienić kilka słów. Dzięki wielkie! Zupełnym zaskoczeniem dla wszystkich było zaproszenie przez organizatorów na imprezowy bankiet, który miał miejsce na Gdańskiej starówce i obfitował w tradycyjną kuchnię tego regionu (menu dostępne na blogu KRL'a). Każdy najadł się do syta (Jaszczu zachęcał do tak zwanego "robienia bazy"), po czym impreza przeniosła się do Irish Pubu, w którym odbyło się Interparty z Bitwami Komiksowymi. Szczegółowej relacji polecam szukać na innych blogach, na których dostępna jest również i fotorelacja z dziwnych rzeczy, które wyczyniali komiksiarze. Ramię w ramię bawili się organizatorzy, wydawcy, twórcy zarówno polscy jak i zagraniczni oraz sami czytelnicy - integracja po całości, bez podziału na lepszych i gorszych. Wspomniane Bitwy Komiksowe wygrał Piotr Nowacki, który zostawił w tyle takie persony jak Karol Kalinowski (który popełnił najlepszą bitewną pracę do tematu "Toksyczna miłość"), Janusz Wyrzykowski, Olga Wróbel, zwycięzca pierwszej edycji Daniel Chmielewski czy też David Lloyd lub Guy Delisle. W moim przypadku wieczór skończył się długą pogawędką o Marvelu, nocnym zwiedzaniu Gdańska, poznawaniu jego historii i wizycie w Szafie. Brzozo - wielkie dzięki!
Przez całą imprezę zaniedbałem wizytowanie sali numer dwa, w której odbywały się głównie warsztaty z młodymi twórcami komiksów, ale przynajmniej w drobnej części nadrobiłem to w ostatnich godzinach festiwalu. Daniel Chmielewski - jak sam przyznaje u siebie na blogu - przygotował wymagające zadanie dla uczestników jego warsztatów i patrząc po nich widziałem, że byli szczerze zaangażowani zarówno w proces twórczy jak i wysłuchiwanie uwag od swojego mistrza, który czy to młodym czy tym nieco starszym starał się przekazać możliwie jak najwięcej. Pełna profka. Chwilę później Asu dosyć szybko zaprezentował proces powstawania komiksu i zaraz po tym sala numer dwa opustoszała. Zostało może pięć, może nieco więcej osób, które czekały na Tomasza Pstrągowskiego i jego kilka słów na temat autobiografizmu w komiksie. Powiem szczerze, że żałuję bardzo, iż Pstraghi nie miał szans zaprezentować się przed szerszą publiką na większej sali - było zabawnie, z polotem i bez szczypty nudy, a sam prowadzący okazał się gościem, który potrafi przykuć uwagę słuchających. Tekst na którym opierała się ta prezentacja jest dostępny w szóstym numerze Splotu, ale jego sucha lektura, bez uwag i żartów Tomka nie daje takiej satysfakcji (wiem, że to nie będzie śmieszne w żadnym stopniu, bo było tak tylko w tym jednym jedynym momencie, ale "to nie jest graphic novel, to jest stary żyd" jest dla mnie cytatem BFKi). Po tej prelekcji pojawiły się plotki, jakoby Tomasz Pstrągowski miał poprowadzić przyszłoroczne ESKA Music Awards, ale póki co jest to wiadomość nieoficjalna.
Oprócz dwóch sal w których odbywały się spotkania, była również i trzecia przeznaczona dla najmłodszych uczestników imprezy, oraz czwarta - na piętrze - przeznaczona na giełdę. Pojawiła się Komikslandia i niektórzy wydawcy, ale z tego co widziałem wielkich tłumów nie było. Podobnie jak na samej imprezie - chociaż nie można powiedzieć, żeby sale w większości świeciły pustkami. Jestem jednak pewien, że po tylu rewelacyjnych opiniach na temat tegorocznej BFKi, kolejną edycję odwiedzi znacznie więcej osób - niektóre już to deklarują chociażby w komentarzach podlinkowanych na początku blogowych wspomnień. I warto! Po stokroć warto! Organizatorzy zadbali o to, żeby wszyscy czuli się równi sobie, bez względu na to co wspólnego mają z komiksami. Zadbali też o to, żeby nikt głodny i o suchym pysku nie chodził - chociaż nie ma co ukrywać, żeby było to głównym celem tego typu imprez, ale sam fakt, sama inicjatywa, pamięć i troska o tych co często telepali się kilkaset kilometrów zasługuje na pochwały. Jedyne czego mi brakowało, to jakiejś salki przeznaczonej na to, żeby móc na spokojnie usiąść i pogadać, bo inaczej trzeba było wychodzić na zewnątrz i tam szukać jakiegoś spokojniejszego miejsca. Ale to tyle z minusów.
Podsumowując - najlepsza komiksowa impreza na jakiej byłem! Chociaż mam szczerą nadzieję, że za rok będę mówił podobnie, ale już odnośnie kolejnej edycji Bałtyckiego Festiwalu. W najbliższych dniach można się spodziewać u nas kilku wpisów postBFKowych, w tym mam nadzieję podsumowującego imprezę wywiadu z Radkiem Bolałkiem, z którym rozmawialiśmy już przy okazji promocji beefki.
Na koniec chciałbym przypomnieć, że bez takich osób i instytucji jak właśnie Radek i spółka, jak Komisja Europejska, jak Pracownia Komiksowa, Wojewódzka i Miejska Biblioteka Publiczna w Gdańsku czy władze miasta i sponsorzy nie byłoby tej imprezy i tylu pozytywnych wspomnień! Wypadałoby o tym pamiętać.
PS. Ze swojej strony jeszcze serdeczne podziękowania dla tych wszystkich, którzy użyczyli mi swoich komórek w ciągu tych dwóch dni! ;)

Rolę potwora w „Big Guy`u” odgrywa przypadkowo przywrócone do życia pradawne monstrum w japońskich laboratoriach genetycznych. Wojsko jest bezsilne wobec potwora niszczącego wszystko, co stanie na drodze jego przemarszu przez Tokio. Nawet Rusty Robochłopiec, tajna nukleoprotonowa broń japońskiego rządu jest bezsilna wobec bestii. Wszystko wskazuje na to, że nie tylko stolicę kraju kwitnącej wiśni, ale również cały świat czeka niechybna zagłada. Ostatnią nadzieją ludzkości jest Big Guy, najbardziej niesamowita zdobycz amerykańskiej myśli technicznej. Tylko bohaterski żołnierz zamknięty w ciele tytanowego kolosa ma szansę w starciu kreaturą. Komiks prowadzony jest właśnie w takim, ociekającym patosem stylu, pełnym dialogów i monologów charakterystycznych dla komiksu super-bohaterskiego złotego i srebrnego wieku. Rzecz w sam raz dla miłośników rasowej pulpy i przysłowiowej rozpierduchy.
Podobnie, jak w przypadku „Hard Boiled”, tak i na kartach „Big Guy`a…”, Geoff Darrow mógł w pełni popisać się swoim niesamowitym kunsztem graficznym. Te 80 stron zmagań ludzkości z dinozauropodobnym stworem wypełniają po brzegi szczegółowe, czasem aż do przesady, rysunki autora „Shaolin Cowboy”. Z niesamowitą pieczołowitością Darrow odtwarza samochody, budynki, automaty z zimnymi napojami, linie wysokiego napięcia, teczki biznesmenów, reklamy. Dosłownie wszystko. Najbardziej uważni czytelnicy powinni być w stanie policzyć ilu ludzi padło ofiarą krwiożerczej bestii. Rysownik w swojej pracy idzie pod prąd klasycznej i uchodzącej za najwłaściwszą technice opowiadania obrazem w komiksie. Zamiast wzorem Herge`a i innych klasyków upraszczać nieistotne elementy tła, drugiego i trzeciego planu, Darrow rysuje je jednakową dokładnością, co głównych bohaterów. Tym samym staje w poprzek założeniom ligne claire i wykładowi Scotta McClouda o dwóch rodzajach graficznego przedstawienie – tych, które pozwalają odbiorcy „widzieć” i tych, które pozwalają „być”. Jerzy Szyłak trafnie określił styl „Hard Boiled” i „Big Guy`a...” jako „kakofonia obrazów”, w której czytelnik atakowany feerią obrazów, zostaje pozbawiony jakichkolwiek wskazówek, na co zwracać uwagę, co w komiksie jest najistotniejsze.




Niestety, polski czytelnik nie miał jeszcze okazji zapoznać się z tymi postaciami, występującymi na łamach swoich własnych tytułów i serii. W„Małym świecie Golema” cały ten konglomerat został bardzo udanie połączony w jedną, spójną i frapującą całość, co znamionuje komiksowy kunszt Sfara, znanego z „Kota Rabina” (wydawanego nakładem Postu) i „Klezmerów” (niedawno opublikowanych przez Kulturę Gniewu). Francuski artysta żydowskiego pochodzenia w swoim komiksie łączy krótkie nowelki z bohaterami w nich występującymi delikatną nicią głównego wątku, tworząc nastrojową opowieść. Pełną humoru, napisaną i narysowaną lekkim piórem, ciepłą, ironiczną, ale jednocześnie mądrą. W swoich pracach Sfar bardzo często dotyka tradycji żydowskiej i „Golem” od tej reguły nie jest wyjątkiem. Ja mogę się tylko domyślać znaczenia i wymowy tu i ówdzie pozostawianych przez autora śladów, bo nie jestem specjalista w tej dziadzienie, przez co moja lektura nie może być pełna.
Pod względem wizualnym komiks prezentuje się bardzo dobrze. Sfar narysował „Mały świat Golema” urokliwą i skromną czarno-białą kreską, adekwatną do swobodnie prowadzonej historii. Chwilami lirycznej i spokojnej, a chwilami bardzo ekspresyjnej, albo i nawet ekspresjonistycznej.
Nie wahałbym się nazwać „Małego świata Golema” komiksem z licznymi elementami poetyki postmodernistycznej, gdyby nie to, że obdarzając go takim określeniem wyrządzę prędzej więcej szkody niż pożytku. Nie chcę obciążać go brzemieniem utworu wydziwionego i niezrozumiałego, bo przecież „Golemowi” bardzo od tego daleko. Ale da się dostrzec w komiksie kilka cech charakterystycznych dla tradycji ponowoczesnej, z których korzysta Sfar. W same założenia jego komiksu wpisana jest nieoryginalność, bowiem autor swobodnie korzysta ze swoich poprzednich utworów. Podkreślona została jego umowność jako utworu literackiego (strona 29 i przerwanie ciągłości narracji), a samego komiksu nie można traktować jako utworu koherentnego, spójnego (w 1894 roku nie mógł istnieć taki samochód, jakim poruszają się Michel i Vincent). Wreszcie „Golem” wyrasta z lokalnego i indywidualistycznego doświadczenia swojego autora, które nijak ma się do wartości powszechnie uznawanych za uniwersalne i powszechne, choć ten argument chyba najłatwiej obalić.
zastosowany w innych spin-offach „Sandmana” – w pobocznych seriach „Lucyfer” i „Śnienie” czy albumie „Śmierć”. W rozgrywki między nieśmiertelnymi istotami, bóstwami i innymi stworzeniami, znanymi z literackiego dorobku ludzkości, zostaje mimowolnie, ale nie do końca przypadkowo, wplątany człowiek. Mike Carey sięgając do helleńskich mitów przedstawia konflikt pomiędzy Kronosem, próbującym przechytrzyć ścigające go tytułowe Furie, boginie zemsty, stojące na straży prawa społecznego. Kluczową rolę w planach tytana, który zabił swojego własnego ojca, odgrywa właśnie Lyta Hall, próbująca ułożyć sobie życie po stracie swojego syna, będąca ziemskim wcieleniem gniewu Pań Łaskawych. Dramat z udziałem tych bohaterów zostanie odegrany we współczesnej scenerii Aten, gdzie świat rzeczywisty będzie przenikał się z antycznymi wierzeniami i krainą Śnienia.
„Furie” czyta się bardzo sprawnie, historia poprowadzona jest składnie i dynamicznie, choć bez większych fajerwerków. Te 96 stron znamionuje solidny warsztat scenarzysty, który ma na swoim koncie takie tytuły, jak fatalne „Boże, zachowaj królową” czy niezłego „Hellblazera”. W żadnym jednak momencie „Furie” nie wybijają się ponad mocną przeciętność, nie mówiąc już o poziomie gaimanowskiego „Sandmana”. To zupełnie inna liga. Niestety, oprawa wizualna nie jest mocną stroną „Furii” i nieco odstaje poziomem od opowiadanej historii. Rysownik John Bolton, znany polskiemu czytelnikowi z malarskich i niemal fotorealistycznych ilustracjo do „Hellraisera”, „Ksiąg Magii” czy „Baśni: Z 1001 nocy Królewny Śnieżki”, tym razem się nie popisał. W swojej pracy zwyczajnie przesadził w korzystaniu ze zdjęć. Grafika momentami wygląda bardzo sztucznie, niektóre malarskie obróbki zdjęć wykonane są kiepsko i niedbale.
Jeśli chodzi o polską edycję to nie można mieć większych pretensji do Egmontu, któremu ostatnimi czasu przytrafiło się kilka edytorskich wpadek. Przekładowi Pauliny Braiter, oprócz jednej czy dwóch nieporęczności, trudno jest coś zarzucić. Tym razem Białostockie Zakłady Graficzne niczego popsuły i jakość wydania komiksu jest wysoka. Dodajmy, że przy całkiem przystępnej cenie.













