poniedziałek, 6 lipca 2009

#200 - „Black Hole” obok Baudrillarda – wywiad z Danielem Chmielewskim

Daniel Chmielewski był dla mnie zawsze nieco tajemniczą postacią, która niespodziewanie pojawiła się w komiksowym światku. Kiedy więc tylko pojawiła się okazja do przepytania go z tego i owego, skwapliwie z niej skorzystałem. Wszystkich czytelników solennie ostrzegam, że wywiad dorównuje swoją długością tekstom Daniela na jego blogu, więc przed lekturą radzę uzbroić się w cierpliwość i kubek gorącej herbaty, względnie kawy.

Na początku chciałbym Cię spytać skąd wziąłeś się w polskim komiksie. Przed wydaniem „Zostawiając Powidok Wibrującej Czerni” nie udzielałeś się na forach, nie istniałeś w środowisku, nie rysowałeś stripów, nie publikowałeś w zinach. A tu nagle bach, debiut w barwach Timofa i mamy kolejnego komiksiarza na rynku. Powiedz, czym zajmowałeś się w epoce przed „Powidokiem”?

Przed „Powidokiem” przygotowywałem się do „Powidoku”. Komiksy tworzę od piątego roku życia, w czwartej klasie podstawówki już sprzedawałem swoją serię „Eternity Heroes”, na festynie szkolnym w nakładach równającym się z niektórymi andergrandowymi produkcjami, jakie można kupić na festiwalach komiksowych. Był to pastisz postaci z popkultury – Incredible Sulk był wiecznie płaczącym chłopakiem, którego teraz byśmy określili, jako emo. Było dwóch opasłych czterookich bliźniaków łączących w sobie cechy zewnętrzne Supermana i troll-dolls. Zrobiłem kilkanaście dwudziestostronicowych zeszytów.

Kiedy przyjechałem do Polski, zacząłem pracę nad komiksem o trzeciej wojnie światowej i zrobiłem jeden zeszyt. W ósmej klasie zacząłem moją ośmioletnią przygodę z „Atrophią”, której kilka szkicowych wersji ostatecznie odłożyłem do szafy. W tym samym czasie zacząłem serię pt. „Gumbo”, o żywym manekinie, który budzi się w totalitarnym państewku w Niebie, którego przywódca sprzeniewierzył się Bogu i stworzył własną autonomię zaprzeczającą niebiańskiemu porządkowi.

W liceum byłem redaktorem naczelnym gazety satyryczno-literackiej pt. „Ogólnodostępny Kuluarowy Nośnik Optymizmu”. Tam ukazywała się seria o młodzieży z blokowisk, posiadającej szczurzą aparycję. Powstała pod wpływem fascynacji „Osiedlem Swoboda”. „Mausa” wtedy jeszcze nie przeczytałem, ale znałem kilka kadrów z „Nowej Fantastyki”. Po „Ratrace”, bo tak się ta seria nazywała, zacząłem umieszczać w „OKNO'ie” kilkustronicowe epizody z Cynikiem. Poza komiksami sprzedawanymi w szkole podstawowej i „OKNO’em”, większość tego, co zrobiłem leży w szafie.

Oczywiście wszystko, co powyżej wymieniłem jest z dzisiejszego punktu widzenia straszne. Chodzi jednak o to, by pokazać, że za tym wydanym w zeszłym roku albumem stoją prawie dwie dekady nauki i tysiące zarysowanych stron.

„Powidok” był jednym z najciekawszych komiksowych wydarzeń ubiegłego roku. Ile czasu i w jaki sposób pracowałeś nad swoim debiutem? Jak wyglądało poszukiwanie wydawcy? Czy dziś, z perspektywy czasu, jesteś zadowolony ze swojego dzieła?

„Powidok” zaczął powstawać w 2003 roku. Męczyłem się już któryś rok z kolejną wersją „Atrophii”, wcześniej zawiesiłem wydawanie „OKNO’a”, bo zrobiłem za duży nakład ostatniego numeru i wpadłem w długi. Miałem w tym czasie swój pierwszy wielki kryzys twórczy. Pewnego razu siedząc w toalecie, patrzyłem sobie przez nogi na to, co tam się kumuluje pode mną i pomyślałem, że można by to namalować i zrobić z tego serię obrazów abstrakcyjnych. W ciągu kilku minut miałem gotowy pierwszy jednostronicowy komiks. W ciągu następnych dni powstały kolejne. Po czym znów wpadłem w stupor i produkowałem następne komiksy w odstępach kilkutygodniowych lub dłuższych.

Nad większością pomysłów siedziałem miesiącami, zastanawiając się, jak je ugryźć. Zbierałem te plansze do teczki i pokazywałem rodzinie i znajomym, żeby wybadać, co inni o tym myślą. Reakcje były pozytywne, choć ogólnie nie ufam ludziom, a tym bardziej tym, którzy nie tworzą i wyrażają się na temat twórczości. Więc robiłem w ciemno, wierząc, że tak musi być. Pewnego razu, jak to jest opisane w samym „Powidoku”, zgubiłem całą tekę oryginałów i musiałem je zrekonstruować. Poznałem wtedy swoją partnerkę, Olę, która niesamowicie mnie zmotywowała. Miałem taką energię pierwszy raz od lat, że w niecały rok udało mi się narysować wszystkie stare łanszoty i przygotować kilkudziesięciostronicowy epilog.

Jeśli chodzi o poszukiwanie wydawcy, to nie miałem pojęcia jak wygląda polska scena komiksowa. Byłem tylko na kilku festiwalach, poza zeszytami z TM-Semic miałem może kilkanaście albumów rodzimych edytorów. Szukałem wśród wydawców, których komiksy miałem na półce. Post wydawał tylko zagranicznych twórców, ale Kultura Gniewu promowała też rodzimą alternatywę. Skontaktowałem się z Szymonem Holcmanem, wysłałem makietę komiksu z opisem tego, co będzie w epilogu. Szymon wyraził zainteresowanie, skończyłem album i wysłałem całość. Wreszcie ekipa Kultury zdecydowała, że za dużo temu komiksowi brakuje, by mogli to reklamować swoim logo, ale Szymon dał tę makietę nieznanemu mi wtedy Timofowi. Paweł wkrótce napisał, spotkaliśmy się i w ciągu kilku tygodni gotowy album był już w drukarni. Jestem ogromnie wdzięczny Szymonowi, że walczył o ten album i Pawłowi, który zaryzykował, wydając mnie w pięciuset egzemplarzach. Niby mało, ale jak na debiutanta, to było ogromne wyróżnienie.

Co do mojego zadowolenia, to z jednej strony oczywiście, jestem zadowolony. Czułem, że jest to materiał, którego nie muszę się wstydzić i jako całość, tworzy pewien spójny przekaz. Z drugiej, widzę wszystkie braki niespójności, warsztatowe błędy w rysunku i scenariuszu. Ale to jest tak, jak powiedziałem Pawłowi podczas naszego pierwszego spotkania: „Gdybym mógł, zrobiłbym ten komiks od nowa, ale muszę go dać do druku w tej chwili, bo znów się rozpełźnie, jak inne projekty i wyląduje w szafie”. Obserwuję wielu znajomych, którzy nie mogą postawić tego pierwszego kroku, bo wciąż czują, że czegoś im brakuje. Jednocześnie, trzeba uważać, by nie wyskoczyć zbyt wcześniej – dlatego „Atrophię” porzuciłem po ośmiu latach pracy. Najtrudniej jest znaleźć ten moment, kiedy coś jest już wystarczająco dobre, by wyjść z tym do ludzi. A dopóki nie ma się wydanego debiutu, to nikt nie będzie w stanie Tobie powiedzieć, kiedy ten moment nadejdzie.

Muszę zadać to pytanie, a właściwie dwa, choć wiem, jak bardzo jest ono wyświechtane i banalne, a twórcy nie lubią na nie odpowiadać. Po pierwsze – skąd czerpiesz inspiracje? Po drugie – dlaczego komiks akurat?

Czerpię inspirację ze wszystkiego, co mnie otacza, ze wszystkich bodźców, które wpływają na mnie osobiście – wszelkie zachowania ludzkie, wszelkie formy kultury, wszystko, co zobaczę i usłyszę. Ale JA muszę to przeżyć lub wchłonąć. Dlatego nie próbuję wymyślać historii, które nie mają nic wspólnego z tym, co mnie otacza. Nie piszę kryminałów ani fantasy, bo nie mam w rodzinie mafiosa lub elfa. Nie bawi mnie zapełnianie czasu dobrą historią. Historia może być kiepska, bez puenty i dramaturgii (jak większość rzeczywistych sytuacji), ale musi zająć moją uwagę, zaskoczyć mnie jakąś nową konfiguracją elementów.

Ubieram swoje myśli w komiksy, bo jest to świetne medium komunikacyjne. Komiksy szybciej czyta się, niż książki i bazują nie tylko na słowie, ale i na obrazie – na relacjach przestrzennych, co jest bliższe naszemu postrzeganiu. Zaraz ktoś mi zarzuci, że komiks nie musi opierać się na słowie. Są przecież nieme komiksy. Ale działają one znakami, którym można przyporządkować słowa. Komiksy abstrakcyjne to raczej ćwiczenie estetyczne i jest na marginesie medium.

Tak jak książkę, komiks można wertować, zabrać ze sobą i obejrzeć w dowolnych warunkach. Z filmem tak się nie da. Film dyktuje nam czas. Można obejrzeć film na komórce w autobusie, ale wtedy nie ma szans na właściwy odbiór. Książkę i komiks w autobusie można bez większych przeszkód odebrać bez szkody dla treści i formy.

Dodatkowo, praca nad filmem jest o wiele bardziej żmudna, niż nad komiksem. Autor ma mniej kontroli, musi podlegać rzeczywistości lub technologii. A książki, to nie wiem po co się jeszcze pisze. Już antyczne tragedie greckie w dużej mierze ukazują całe spektrum zachowań ludzkich. Nie oszukujmy się, że można na początku XXI wieku cokolwiek nowego napisać, powiedzieć lub pokazać. Chodzi tylko o to, by pokazać to w nowych konfiguracjach. To, co zawarłem w „Powidoku” w literaturze już zostało przemiędlone na wszelkie sposoby 50-80 lat temu. Ale w komiksie mogłem pokazać pewne rzeczy w takich konfiguracjach, na jakie słowo pisane bez obrazu nie pozwala.

Należy zwrócić jednak uwagę na to, że te „nowe rozwiązania” i tak służą tylko temu, by zachęcić młodych ludzi do sięgnięcia po źródła, czyli to, co było te 50 lat temu, a potem zagłębienia się w to, co było 500 lat temu i 30 wieków temu. Literaturą już nie zachęcimy. Martwym malarstwem również. Komiks ma przed sobą kilka lat odkrywania nowych obszarów. Film kilka więcej. A potem i te media ustąpią kolejnym, które będą mogły w nowych konfiguracjach przekazywać to wszystko, co i tak już mamy pochowane po bibliotekach i muzeach.

Odnośnie literatury mam zupełnie odmienne zdanie, ale okej. „Machnąłeś” album i oprócz kilku, nielicznych komiksowych występów w zinach, jako komiksiarz nie dajesz znaku życia. Pisywałeś recenzje na Gildię, walczyłeś w Bitwach Komiksowych (i wygrałeś), pomagałeś nieco Timofowi przy edycji jego komiksów, a przede wszystkim zajmowałeś się swoim blogiem. Nie masz ciśnienia na robienie kolejnych komiksów? Zrobiłeś sobie dłuższą przerwę czy dałeś sobie spokój?

Bądź, co bądź od premiery „Powidoku” minęło niecałe półtora roku. W tym czasie zrobiłem przekombinowanego szorta i „Zakład” do „Ziniola” i frywolny pastisz w „Kolektywie”. Scenariusz „Zakładu” dostałem od Timofa w kwietniu 2008 roku, miesiąc po moim debiucie. Prawie rok zajęła mi praca nad tym komiksem. Same rysunki zrobiłem w tydzień, spiesząc się, by zdążyć na deadline, co niestety widać. Jednakże niespecjalnie przejmuję się rysunkami. Istotna jest kompozycja. Chciałem zrobić z porno-opowiadanka rozbiór gramatyczny chwili, definiującej resztę życia. Może przykład w samym komiksie niektórym wydaje się dość ekstremalny, albo wręcz głupi, ale sam przeżyłem o wiele dziwniejsze sytuacje i potraktowałem ten scenariusz z pełną powagą.

Co kilka dni spisuję kolejne pomysły na albumy, zeszyty, serie, szorty, Ale większość z tego nigdy nie ujrzy światła dziennego. Mierzi mnie wtórność w kulturze współczesnej, chcę się do niej przyczyniać jak najmniej.

Chciałbym też zauważyć, że to, co w pytaniu jest postawione w czasie przeszłym, wciąż trwa. Kolejne komiksy powstają, z Timofem współpracuję jako liternik i jeden z redaktorów „Ziniola”. Najgorzej jest z recenzjami. Nadmierny perfekcjonizm mnie sparaliżował i wciąż poprawiam to, co napisałem – ku zmartwieniu Jacka Gdańca, który czeka na kolejną porcję tekstów już od pół roku.

Kontynuując ten wątek – w notce biograficznej, która wisi na Gildii, można przeczytać o Twoich przyszłych projektach. Czy obecnie pracujesz nad którymś z nich, czy zajmujesz się czymś kompletnie innym? Jak wyglądają Twoje komiksowe plany na przyszłość?

Z tytułów niezrealizowanych poza tą nieszczęsną „Atrophią” większość zostanie zrealizowana w takiej lub innej formie. Entuzjastycznie podchodzę do współpracy z jednym z najzdolniejszych rysowników na naszej scenie, który niesamowicie wiele uwagi poświęca nie tylko temu, co w kadrze, ale wszystkim aspektom kompozycyjnym w komiksie. O owocach tej współpracy będziemy publicznie rozmawiać dopiero wtedy, kiedy skończy inne projekty. Marcin Podolec czeka na scenariusz do pełnometrażowego albumu, który co kilka tygodni rozpisuję od nowa, bo choć szkielet stworzyliśmy w jedną noc, to wciąż nie wiem, w co go ubrać.

Nie chcę podawać dat, tytułów, bo u mnie praca nad czymś trwa strasznie długo, a i tak rzucam zbyt wiele słów na wiatr, by jeszcze ładować się pod presję oczekiwań czytelników. Jednakże najważniejszym projektem, nad którym pracuję od roku, i który zajmie mi pewnie kolejne dwa, trzy lata, to „Zapętlenie”. Będzie to dokumentalny komiks o plenerowym wyjeździe, na jakim byłem z Grzegorzem Kowalskim, jednym z ważniejszych twórców we współczesnej polskiej kulturze i z jego byłym uczniem Arturem Żmijewskim. Album planuję na ponad 300 stron. Jeśli już ten hermetyczny temat zniechęcił niektórych, to wbiję jeszcze kilka gwoździ do swojej trumny. Komiks będzie trójjęzyczny – bez przypisów, i będzie tym dla „Powidoku”, czym „Ulisses” był dla „Dublińczyków”. Jak widać, poprzeczka jest postawiona wysoko. Najpewniej skończy się tym, że nie wytrzymam presji i palnę sobie w łeb, nim skończę.

Jeżeli się nie mylę, studiujesz na warszawskiej ASP, czy tak? Powiedz, w jaki sposób uniwersytet wpływa na Ciebie, jako komiksiarza i w ogóle, jako człowieka, intelektualistę?

Akademia to znamię, które warunkuje resztę życia, jeśli się traktuje ją poważnie, a nie jako sposób na przyjemne spędzenie czasu, nim się pójdzie do agencji reklamowej. Dzięki rozmowom z nauczycielami i studentami, dzięki wykładom i zajęciom nauczyłem się ogromnie dużo nie tylko o kulturze, ale o wszelkich aspektach życia. Nie będę tu jednak rozwijał tego tematu, bo zanudziłbym. Na moim blogu łatwo można zorientować się jak moja uczelnia i ludzie do niej uczęszczający mnie kształtują.

Mogę za to powiedzieć kilka słów o byciu komiksiarzem w takim miejscu. Na początku, gdy bez ogródek chwaliłem się wszystkim, że piszę i rysuję komiksy, byłem traktowany z wielkim przymrużeniem oka. Niestety wszyscy uważali komiks za nieślubne dziecko literatury i twórczości wizualnej, do tego niedorozwinięte, potrafiące tylko wywijać łapami, żeby walnąć kogoś w mordę i wysławiające się tylko onomatopejami. Poprowadziłem jednak wykład o komiksie dla studentów, po czym zmienił się stosunek moich kolegów do mnie i do tego, co robię. Na plus, oczywiście. Teraz z najbliższymi znajomymi nie dyskutujemy jedynie o Baudrillardzie i Matthew Barneyu, ale również o „Black Hole”, czy „From Hell”. Rzecz jasna nie wtykam im większości komiksów, bo większość nie ma dla nas większego plastycznego czy merytorycznego znaczenia. Ale przecież chodzi o to, by dobrać te pozycje, które nam pasują w danym medium, a nie, by adorować wszystko. Moim celem było wykazanie, że przez komiks można zakomunikować tyle samo, co przez inne media.

Wśród profesorów na początku nie miałem łatwo, bo większość to esteci, niektórzy to pewnie ostatnią książkę przeczytali w liceum i to widać. Wertowali tylko, nie bacząc na to, co jest napisane, odbierając moje komiksy wyłącznie jako autonomiczne obrazy. A jako obrazy nie mają one jakiejkolwiek wartości. Na szczęście jest kilka profesorów, którzy nawet jeśli są niechętni do komiksu, przynajmniej odebrali przekaz zgodnie z językiem tego medium. Wspomniany już Grzegorz Kowalski, Stanisław Wieczorek, u którego będę robił dyplom, cudowny Hubert Borys, u którego ćwiczyłem rysunek – wykazali ogromną cierpliwość i życzliwość do moich poczynań twórczych, odmiennych od tego, co robi się zazwyczaj na Akademii i odmiennych od ich oczekiwań związanych z komiksem.

I jeszcze jedno podobne pytanie – w jaki sposób sztuka, ta wysoka, odbija się w Twojej pracy przy komiksach? Na ile jest widoczna w Twoich utworach?

Nie uznaję słowa „sztuka”. Jest to strasznie płynne hasło, które co chwila coś innego oznacza. Wolę rozpatrywać rzeczy po prostu jako twórczość. Ściślej rzecz biorąc można by nawet powiedzieć „odtwórczość”, ale miałoby to zbyt często wydźwięk pejoratywny.

W moich komiksach odbija się to, co wyczytałem w książkach filozofów, uznanych literatów, to, co widziałem w ambitnych filmach i na awangardowych obrazach, bo są to rzeczy niezmiernie ciekawe, a praktycznie nieznane. Większość ludzi żyje w totalnej nieświadomości tego, że tyle niesamowitych rzeczy zostało już napisanych i wciąż zadaje wtórne, idiotyczne pytania. Niczym w anegdocie, którą opowiadał nasz matematyk w liceum. W pewnej małej miejscowości żył sobie człowiek, który własnymi metodami, po latach ślęczenia, stworzył wzór na pole trójkąta równobocznego. I zachwycony wybrał się do miasta, by podzielić się tym wielkim odkryciem, tylko po to, żeby się dowiedzieć, że starożytni Grecy już dawno to obliczyli.

Nie pojmuję dlaczego większość nawet inteligentnych ludzi woli faszerować się przyjemnymi, prostymi rzeczami i wciąż zastanawiać nad nieosiągalnymi tajemnicami świata, niż po prostu zagłębić się trochę w naszą kulturę. Wiem, że myślenie boli, a wiedza jest czasem przerażająca, ale uważam, że warto się przezwyciężać.

Jak to jest z Twoim pochodzeniem, bo jestem nieco skonfundowany. Masz polskie nazwisko, urodziłeś się w Niemczech, mieszkałeś w Australii i studiujesz w Warszawie, czy tak?

Urodziłem się w Berlinie, bo moi rodzice dostali wilczy bilet z Polski za działalność opozycyjną. Berlin to była taka baza, z której przerzucano emigrantów politycznych do Stanów, Kanady i Australii. Po dwóch latach rodzice dostali opcje: Melbourne lub Chicago. Wybrali tę pierwszą. Dopiero w Australii mój ojciec mógł skończyć studia, choć gdy był już gotowy do pracy na satysfakcjonującym go stanowisku, okazało się, że o pracę wcale nie jest tak łatwo. Przyjechał do Polski w 1995 roku, gdzie akurat otwierał się rynek – on był po studiach, z perfekcyjnym angielskim, trafił we właściwą koniunkturę. Wkrótce sprowadził mnie, matkę i urodzonego w Australii brata i już tu zostaliśmy. Długo zajęło mi przystosowanie się do Polski. Nie znosiłem tutejszej mentalności, technologicznego zacofania, nieobyczajności młodzieży (w Australii chodziłem do prywatnej szkoły katolickiej, a tu trafiłem do szkoły państwowej w niespecjalnie rozwiniętej dzielnicy). Powoli jednak zacząłem interesować się polską kulturą, samą Warszawą, mentalnością ludzi. I choć wciąż obcy jest mi jakikolwiek nacjonalizm, to zakorzeniłem się w tej kulturze i niespecjalnie wyobrażam sobie żyć gdzie indziej.

Pozwól na nieco dłuższą dywagację – Karol Konwerski wyłożył historię polskiego komiksu po 1989 roku, jako wychodzenie z artystowości, malarskości ku narracji, opowiadaniu historii. Idealnym przykładem tego pierwszego etapu byłby Przemysław Truściński, skupiony bardziej na swojej kresce, aspektach estetycznych swojej pracy, niż na historii, którą opowiada. Potem mamy Śledzia, który w swojej szczytowej formie za pomocą szybko skreślonych ilustracji opowiada naprawdę konkretną historię, odnajdując idealną chyba proporcję między funkcjonalnością a artyzmem. I w końcu mamy Ciebie, Daniela Chmielewskiego, który jest zainteresowany o tyle rysunkiem, o ile ten opowiada jakąś historię. Bardziej storytellera, niż rysownika. W biegunowym przeciwieństwie do Trusta, który do rysunków dopowiada fabułę, Ty do historii dorysowujesz ilustracje.

I jeszcze jedna uwaga – komiks w takiej perspektywie ma konstrukcję sinusoidalną, bowiem u Ciebie wraca to eksperymentatorstwo, które było udziałem Truścińskiego, tylko nie w warstwie graficznej, ale fabularnej. Od eksperymentów z własnym stylem, manierą do eksperymentów z narracją, sekwencyjnością, fabułą.

Jak się odnajdujesz w takim układzie? Co o nim sądzisz?

Ten model wydaje mi się jak najbardziej słuszny. Oczywiście jest on uproszczony, jak każdy model i można by ustawić całą masę takich sinusoid krzyżujących się w różnych miejscach – taka instalacja by wyglądała jak fragment morza, z pewną rytmiką, ale nie idealnie symetryczną. To, co robimy zawsze w jakimś tam stopniu powstaje „względem”. Albo będziemy popełniać błędy rodziców, albo trafimy na przeciwny biegun i jak ojciec był skąpy, to my będziemy nasze dzieci rozpieszczać, ale każda opcja będzie „względem”. To, że moje komiksy wyglądają tak, a nie inaczej też bierze się z tego, że pewne rzeczy u Przemka Truścińskiego i Michała Śledzińskiego mi odpowiadają, a na inne elementy się nie godzę. Akurat tak jestem fizjologicznie i psychologicznie ukształtowany, że mniej mnie interesuje estetyczny aspekt rzeczy, a bardziej klarowne przekazanie pewnych informacji. Żeby już zostać przy tych dwóch twórcach, to uwielbiam eksperymentatorstwo Przemka, ale w środku jest dla mnie puste. Przynajmniej nie ma tych treści, jakie ja bym dokleił do takiej formy. Michał jest mi bliższy w sposobie przywiązywania uwagi do opowiadania, do wypunktowywania pewnych aspektów rzeczywistości, ale wyważa proporcje publicystyki i humoru tak, by jego historie nie przestawały bawić. Dla mnie, wychowanego na awangardowej literaturze, filmie i filozofii, element zabawowy jest tylko o tyle istotny, żeby odbiorca nie odłożył komiksu, nim go nie skończy. Nie chcę bawić. Moje komiksy są treściowo esejami, a formalnie ćwiczeniami z kompozycji – co można jeszcze zrobić, by pokazać coś w nowy sposób. Są raczej do analizowania. Istotne w tym wszystkim jest, by cały czas na rynku byli twórcy reprezentujący różne nurty. Inaczej, niezależnie od wartości prac, następuje przesyt, odrzucenie i właśnie przesunięcie dominanty na inną część krzywej matematycznej.

Odnoszę wrażenie, że z wielkim entuzjazmem odnosisz się do nowych, cyfrowych i wirtualnych mediów i sposobów komunikowania się artysty ze swoim odbiorcą. Najpierw blogasek, potem facebook, teraz second life, a za chwilkę twitter pewnie. Przyznam, że ja podchodzę do nich ze sporą rezerwą, cały ten cyfrowy szum informacji mnie nieco przytłacza i czuję, że powoli gubimy się w tym całym chaosie. Nie masz podobnego odczucia?

Na tłiterze też już jestem. Fascynują mnie nowe technologie, bo wbrew pozorom, czynią nasze życie o wiele bliższe naturze, niż nam się wydaje. Kończy się ten bardzo króciutki etap kultury linearnej, jaka rozpoczęła się w Europie dzięki Gutenbergowi. Filmy (awangardowe, ale już nie tylko) odchodzą od linearności. Komiks również. Literatura, skazana swoją formą na linearność walczy z nią jak może. Z kolei nowe media faszerują nas bodźcami tak jak w erze audialnej. Za czasów plemiennych nie było początków i końców. Impulsy docierały do nas w tym samym czasie. Ćwierkanie ptaka i szum liści były równoważne. Linearność – wszystkie jej skutki – czas jaki znamy – spowodowały, że człowiek zatracił ideę wieczności. Katolicy dziś nie mają nic wspólnego z chrześcijanami średniowiecznymi. Nie rozumieją podstaw swojej religii, bo są skazani na sztuczną linearność. Powrót do tego równoczesnego odbierania wszystkich bodźców na raz, odsunięcie się od racjonalności, skupienie na plemienności dzięki wszelkim fejsbókom i tłiterom, krótkie emocjonalne przekazy, zwiastują nową plemienność, uwarunkowaną jednak nowymi technologiami, które kultura musi dogonić. Uważam, że jest to fascynujący czas i twórcy nie powinni uciekać od tego, co się dzieje. Oczywiście nasze, pamiętające jeszcze świat z przed Internetu, pokolenie, musi mieć się na baczności, bo my jesteśmy pomostem między starą kulturą i nową kulturą. Nasze dzieci nie rozumieją już naszej rzeczywistości, naszych wartości, bo technologia inaczej warunkuje im świat. Naszym zadaniem jest wplecenie pewnych elementów starej kultury w tę nową, zanim odejdziemy w niebyt. Musimy wybrać, które elementy zachować i musimy je propagować. Z nowymi nie da się walczyć, możemy je, co najwyżej równoważyć.

Wolisz X-Menów czy Avengersów?

„Avengersi” to lamerzy. Czytałem te dwa „Mega Marvele” z nimi i była to papka straszliwa. W Australii nie zbierałem żadnych serii regularnie, ale mam kilka odcinków „X-Factor”, „Factor X”, „X-Men 2099” i zwykłych „X-menów”. Szybko z nich wyrosłem, ale na Cable’u z crossoveru „X-Cutioner’s Song” uczyłem się rysować wielkie giwery i obładowanych sprzętem superbojowników. Czasem żałuję, że z tego wyrosłem.

niedziela, 5 lipca 2009

#199 - Trans-Atlantyk 45

W minionym tygodniu zaprezentowano nominacje do tegorocznych Nagród Harveya, które rozdawane są od 1988 roku i zawdzięczają swą nazwę Harveyowi Kurtzmanowi - twórcy legendarnego magazynu MAD. Są to jedyne nagrody w przemyśle komiksowym, które w stu procentach przyznawane są przez ludzi związanych z tym medium - od scenarzystów po inkerów. Ceremonia rozdania nagród będzie miała miejsce 10 października podczas konwentu Baltimore Comic-Con i będzie prowadzona przez autora "PvP" Scotta Kurtza. Każda z dwudziestu jeden kategorii ma pięciu pretendentów do zwycięstwa. W tym roku najwięcej szans ma ma seria "All-Star Superman", która nominowana jest w aż pięciu kategoriach - najlepszy scenarzysta, artysta, inker, kolorysta i najlepsza seria. Co tylko przypomina mi o tym, żeby jak najszybciej się z nią zapoznać (nie mogę się zdecydować czy zainwestować w zwykłe TP, w HC czy czekać na wydanie Absolute). Oprócz tego jest kilka 'polskich' akcentów - w kategorii Najlepszy Album nominowany jest "Essex County: The Country Nurse" (do którego przymierza się Timof), w podobnej kategorii, ale dla albumów publikowanych już wcześniej znajduje się "Queen and Country: volume 3" (wydawane swego czasu przez Taurusa), a o tytuł Najlepszego Amerykańskiego Wydania Zagranicznego Komiksu powalczy "Gus and His Gang" Blaina (znajdujący się w planach Egmontu) oraz "Pocket Full of Rain" Jasona (wydawanego przez Taurusa). No i na koniec, w kategorii Najlepszy Nowy Talent nominowany jest Tim Sievert, którego "Morskie Powietrze" wydał w zeszłym roku Timof. A czemu piszę Timofa z dużej, a nie z małej litery? To już wyjaśni Pstraghi w tym miejscu (komentarz nr 7). (a.)

#1 W sklepach za Oceanem pojawiła się nowa komiksowa antologia od Image Comics wydawnictwa, które ma już na swoim koncie dwa, cieszące się przychylnymi recenzjami zbiorki „24/7” i „PopGun”. W przeciwieństwie do dwóch poprzednich utrzymanych w klimatach science-fiction, „Outlaw Territory” przenosi czytelnika na Dziki Zachód. Na 244 stronach zmieszczono 30 krótkich historii, a wśród autorów można znaleźć takich twórców, jak Greg Pak, Joe Kelly, Khoi Pham, Joshua Fialkov, Ivan Brandon, Fred Van Lente i Skipper Martin. Funkcję redaktora antologii pełnił Michael Woods, a próbki komiksów można obejrzeć tutaj. (j.)

#2 Na 22 lipca zaplanowana jest premiera sześćsetnego numeru „The Amazing Spider-man”. Solenizant swój okrągły jubileusz uczci sporej grubości wydaniem specjalnym liczącym sobie ponad 100 stron, wyłącznie ze świeżym materiałem (zwykle takie wydania zawierają sporo reprintów). Wśród twórców tego zeszytu (albumiku?) nie mogło oczywiście zabraknąć Stana Lee, a oprócz niego pojawiają się również regularnie pracujących przy Pajęczaku Bob Gale, Marc Guggenheim, Joe Kelly, Dan Slott, Mark Waid (scenarzyści) i Mario Alberti, John Romita Jr., Marcos Martin (rysownicy), a okładkami zajmą się Romita Jr., Romita Sr., Alex Ross i Joe Quesada. Prawdopodobnie obejdzie się bez takich rewelacji, jakie miały miejsce w niedawno wydanym 600 numerze „Captain America”, ale i tak zapowiedziano sporo zmian w świecie Spidera. Przede wszystkim powróci Doctor Octopus, we wcieleniu, jakiego jeszcze nie widzieliśmy i odbędzie się pewien… ślub. (j.)

#3 Ledwo co minęły trzy dni od śmierci Króla Popu, a Bluewater Productions wystosowało do mediów komunikat w którym informuje, że w październiku wypuści komiks będący hołdem dla Majkela i spuścizny, którą po sobie zostawił. Historia opowiadać będzie zarówno o początkach kariery Jacksona, jak i ostatnich dniach jego życia, a artyści odpowiedzialni za ten komiksowy pomnik to Wey-Yuih Loh (scenar) i Giovanni Tiampano (grafika). “TRIBUTE: Michael Jackson, King of Pop” zawierać będzie ponadto przedmowę przyjaciela muzyka Giuseppe Mazzoli, który odpowiedzialny jest również za jedną z wersji okładek (drugą zajmie się Vinnie Tartamella). Nie wiem co o tym myśleć, ale wygląda to na coś w stylu "kto pierwszy ten lepszy". Mam tylko nadzieję, że obędzie się bez team-up'ów ze Spider-Manem, czy innych tego typu crossoverów. (a.)

#4 Na początku kwietnia, za sprawą Moonstone Books, ukazał się one-shot "MILF Magnet" autorstwa takich panów jak scenarzysta Tony Lee i rysownik Daniel Sampere. Historia zawarta na 40 stronach tego zeszyciku opowiada o młodym i niewinnym superbohaterze o ksywce Taser, który na skutek "magicznego wypadku" zyskuje zupełnie nowe moce. Od tej chwili, dwadzieścia cztery godziny na dobę, jest chodzącym magnesem dla doświadczonych życiowo kobiet, które nie pragną niczego innego tylko biednego Tasera i jego wyposażenia. W zapowiedzi jest również mowa o ostatecznym poświęceniu, które będzie musiał popełnić nasz heros, ale nie będę się tutaj rozwodził nad tym, czym ono może być. Cytując scenarzystę, który parafrazuje pewne znane superbohaterskie powiedzenie "Wraz z wielkimi seksualnymi mocami, przychodzi wielka seksualna odpowiedzialność, a Teaser do ostatniej kartki stanie się mężczyzną na wiele sposobów". Teraz nic tylko czekać, aż swój własny tytuł dostanie Captain Stabbin. (a.)

#5 Rob Liefeld przeżywa ciężkie chwile. Powodem smutków jest jego twór o imieniu Shatterstar, który na początku lat 90tych zadebiutował w świecie Marvela w 99 zeszycie serii "New Mutants". A dokładnie to co zrobił z nim Peter David w "X-Factor" #45, czyli wyłożył jak na tacy, iż postać stworzona przez Liefelda jest gejem. Tak samo zresztą jak Rictor, który jest obecnym partnerem Gaveedra Sevena (inny pseudonim Shatterstara). Rob zapowiada, że jak tylko ktoś z Marvela da mu szansę, to on to wszystko odkręci, bo to jedna wielka bzdura i on jako ojciec postaci doskonale wie, czy jego dziecko ugania się za chłopcami czy dziewczynkami. Oczywiście zaznacza też, że nie ma nic przeciwko parom tej samej płci, ale jednak mu to nie pasuje. Liczę bardzo, że jednak nie będzie miał takiej szansy, bo jeszcze wyszłoby z tego kolejne "One More Day". A Shatterstarowi i Rictorowi życzę wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia. (a.)

#6 W zeszły piątek Bill Willingham, scenarzysta znany polskiemu czytelnikowi z „Baśni” i zdobywca nagrody Eisnera, ogłosił, że pracuje nad „tajemniczym projektem” dla Dynamite Comics z twórcą, którego tożsamości nie chce jeszcze zdradzać. W czwartek podano, że przy nowej serii mieszającej fantasy z super-hero będzie pracował rysownik Mark Andreyko („Manhunter”). Bliższe szczegóły ich teamu-up`u nie są jeszcze znane, ani nawet tytuł czy format planowanego projektu. Prawdopodobnie więcej szczegółów poznamy dopiero przy okazji konwentu w San Diego. (j.)

#7 Fantagraphics po sukcesie godnym statuetki Eisnera kontynuuje publikację komiksów Fletchera Hanksa. Po wydaniu w 2007 roku tyleż znakomitego, co niesamowicie ryjącego beret „I Shall Destroy All the Civilized Planets”, w tym roku przyszła pora na „You Shall Die by Your Own Evil Creation”, publikację prawie dwukrotnie obszerniejszą (224 strony), zbierającą resztę dorobku Hanksa. Niektórzy może pamiętają, jak o pierwszym tomie pisałem jeszcze na świętej pamięci Radarach i powinni wiedzieć , czego mniej więcej mogą się spodziewać po nowym tomie. Super-herosów w swoich najbardziej klasycznych i obciachowych wcieleniach z lat 1939-1941 przepuszczonych przez umysł bezdomnego alkoholika. Tak z grubsza. (j.)

#8 Kontrowersje wzbudziła ostatnio okładka do 34 numeru serii Gartha Ennisa "The Boys" na której Stormfront, lider drużyny co zwie się Payback, ma na swojej pelerynie swastykę. Tym samym komiks ten nie może być sprzedawany w Niemczech, ze względu na ich prawo zabraniające używania tego jednoznacznie kojarzącego się symbolu. Mimo to, ani autorzy, ani wydawca nie zdecydowali się na jakąkolwiek zmianę okładki. Darick Robertson - jej autor - uważa, że jest to nieco wybiórcza cenzura z niemieckiej strony i retorycznie pyta "Indiana Jones mógł zwalczać nazistów, a The Boys nie mogą?". Co kraj to obyczaj. Dodam jeszcze, że podobieństwo do okładki pierwszego numeru "All-Star Superman" Franka Quitely'ego jest nieprzypadkowe. (a.)

"Geek Honey of the Week"
(Silk Spectre II w wykonaniu niejakiej Anti Ai-Chan ze Stanów; trochę więcej zdjęć tu i tu)

sobota, 4 lipca 2009

#198 - Ameryka Kontratakuje!

7 marca 2007 z padołem ziemskim pożegnał się Steve Rogers, znany również jako Kapitan Ameryka. Bezbronny, skuty kajdankami i prowadzony na swój własny proces (reperkusje "Civil War") padł od kul snajpera po kilkudziesięcioletniej walce ze złem w 25 numerze piątej odsłony serii z własnymi przygodami. Wydarzeniu, porównywanemu do bohaterskiej śmierci Supermana sprzed 15 lat, poświęcono mnóstwo uwagi zarówno w prasie ("New York Times") czy telewizji nie tylko amerykańskiej ale i światowej, czego najlepszym przykładem jest reportaż w naszej "Panoramie" czy artykuły w polskojęzycznych tygodnikach ("Newsweek" na przykład). Śmierć herosa była czymś czego kompletnie się nie spodziewano - przy okazji zapowiedzi marcowych tytułów, Marvel nabrał wody w usta, nie udostępnił jakiejkolwiek informacji odnośnie jubileuszowego numeru przygód Kapitana, którego opis sprowadzał się do jednego słowa: "tajne". Jedyną wskazówką mogła być okładka Steve'a Eptinga, jednak wątpię czy ktoś potraktował ją inaczej jak metaforę. A jednak - Kapitan umarł. Znający reguły superbohaterskiego biznesu od razu zaczęli zadawać pytania "Czy aby na pewno nie żyje?" i "Kiedy wróci do świata żywych?". Bo to, że jego powrót nastąpi było jasne, pytanie tylko jak szybko się z tym upora. Jednak twórca całego zamieszania - Ed Brubaker - przy okazji rozmów o kolejnych numerach serii, za każdym razem podkreślał: "Steve Rogers ciągle nie żyje". Do czasu..
Ponad dwa lata później - 2 kwietnia 2009 roku - do sieci trafił niewiele mówiący teaser, będący pierwszym sygnałem odnośnie możliwości powrotu Pana Rogersa do świata Marvela. W kilka tygodni po jego publikacji pojawiły się komiksowe zapowiedzi na miesiąc lipiec w których znalazł się pierwszy numer wcześniej niezapowiadanej nigdzie mini-serii "Reborn" autorstwa Brubakera i Hitcha. Wystarczyło dodać dwa do dwóch i jasnym było, że ów teaser i nowa rzecz Eda B. to jedno i to samo. Wniosek - Cap wraca. Jednak Marvel przyjął podobną taktykę co przy wspomnianym #25 i nie ujawniał żadnych informacji odnośnie tego wydarzenia, zaznaczając jedynie, że wszystko stanie się jasne po lekturze jubileuszowego sześćsetnego numeru Kapitana, który w sklepach pojawił się w połowie czerwca. Zresztą jemu również towarzyszyła specjalna kampania promocyjna - bo raz, że to okrągła cyfra na okładce, a dwa, ze względu na owe rewelacje zawarte w środku. Nie ograniczono się w tym przypadku jedynie do standardowych chwytów w postaci promocyjnych grafik czy publikowaniu w sieci intrygujących plansz ze środka numeru. Marvel posunął się jeszcze dalej - po raz pierwszy od ponad dekady doszło do zmiany terminu publikacji komiksu. Standardowa "komiksowa środa", kiedy to do sklepów trafiają setki kolorowych zeszytów od większości wydawców, została zmieniona na poniedziałek. Tylko i wyłącznie dla tego jednego jedynego numeru. Decyzja ta spotkała się ze sprzeciwem wielu osób zaangażowanych w proces dystrybucji komiksów - zarówno dostawców, jak i właścicieli sklepów, którzy ze względu na kilkudziesięciostronicowy zeszycik musieli przez to dwukrotnie w ciągu tygodnia przyjmować dostawy nowych tytułów. Jeśli już o protestach mowa, to tajemniczość "Reborna" nie spodobała się wielu potencjalnym czytelnikom, którzy zwyczajnie nie wiedzieli czy jest sens inwestowania dolarów w serię o której w zasadzie nic nie wiadomo. Zapewne sporą część z nich stanowili ludzie, którzy zawczasu nie zamówili w preorderze #25 "Kapitana Ameryki" (nie wiedząc jaki los spotka tytułowego bohatera) i mogli dostać ten numer dopiero po pojawieniu się dodruków czy wersji "Director's Cut". Jak widać potwierdza się stara prawda, że wszystkim dogodzić się nie da. Dla stałych czytelników danej serii owa tajemniczość jest jak najbardziej na rękę - kupują każdy zeszyt, więc mają stuprocentowe zaskoczenie. Gorzej jest natomiast z pozostałymi. Joe Quesada w jednym w wywiadów przyznał, że doskonale zdaje sobie sprawę z tych wszystkich niedogodności wynikających z takiej a nie innej formy promocji wspomnianych komiksów. Gdyby jednak on czy ktokolwiek inny w to zaangażowany, nie miał pewności, że jest to rzecz absolutnie wyjątkowa to nie podjąłby takich kroków. W końcu Marvel dał jasno do zrozumienia, że coś ważnego / bardzo ważnego / szokującego stanie się w 600 numerze Kapitana, że czymś wielkim może być seria "Reborn" i tylko od potencjalnych nabywców tych zeszytów zależy, czy uwierzą jego słowom i je zamówią. Jest to zresztą pewien paradoks, że niespojlerowanie w celu uniknięcia jakichkolwiek przecieków, jest i tak spojlerem. Nie wiadomo co się stanie, ale wiadomo, że COŚ się jednak stanie - cała sztuka w tym, żeby była to rzecz naprawdę godna tego typu praktyk. Wie o tym oczywiście sam Joe Q., który przyznaje, że czasem mimo wszystko uda im się totalnie zaskoczyć czytelników, jak to było w przypadku jego i Kevina Smitha historii w "Daredevilu" (wydanym u nas przez Egmont), kiedy to wręcz błagali ówczesne szefostwo o brak jakiejkolwiek wskazówki odnośnie śmierci jednej z postaci. Jednak głównym zadaniem większości przedsiębiorstw jest zarabianie pieniędzy, więc zwykle wielkie wydarzenia muszą być anonsowane chociażby hasłem, że ktoś w danym numerze zginie (na przykład okładka do "Avengers" #502 i hasło "Jeden z tych Mścicieli umrze!"), wróci do życia, czy odejdzie z jakiejś superbohaterskiej drużyny.
Od opublikowania pierwszego teasera "Reborna", do wyjawienia bardziej szczegółowych informacji odnośnie serii minęły ponad dwa miesiące, w ciągu których powstało mnóstwo teorii o czym ona w zasadzie ma być. Powrót Steve'a Rogersa wydawał się oczywisty, ale czy nie za bardzo? Czy nie chodzi może o promocję filmu "Captain America: The First Avenger", który ma zaatakować kina w połowie 2011 roku? Czy może jednak jest to powiązane z mini-serią "Truth" Moralesa i Bakera z początku XXI wieku, a wznowioną kilka miesięcy temu, opowiadającą o czarnoskórym Kapitanie (to tak akurat odnośnie komiksowej Obamomanii)? Czy może jednak chodzi tu o tajemniczą "dziewczynę bez świata" widniejącą na jednym z teaserów?

Nie.

Od początku do końca chodzi tu o powrót Steve'a Rogersa.

"Captain America" #600 zgodnie z planem trafił na amerykańskie półki w poniedziałek, 15 czerwca. Jeśli ktoś na własne oczy chciał się przekonać jaka rewelacja kryję się na kartkach tego zeszytu powinien był wyłączyć telewizor, radio, internet i jak najszybciej lecieć do najbliższego sklepu komiksowego (mógł się jednak przeliczyć, bo do sporej części sklepów #600 dotarł we wtorek, czy nawet w tradycyjną środę). Zgodnie z oczekiwaniami, o powrocie Kapitana mówiło się w mediach wszelakich, chociaż nie tak głośno jak w przypadku wzbudzających najwięcej w ostatnich latach medialnej wrzawy komiksach pokroju wspominanego kilkukrotnie numeru 25go czy "Amazing Spider-Mana" #583 (w którym gościnny występ zaliczył Barack Obama). Mimo to, sześćsetka miała swoje pięć minut i zadanie można uznać za wykonane. Przy okazji rewelacji zawartych w tym numerze, została zaprezentowana pełna nazwa serii Brubakera i Hitcha - "Captain America: Reborn", okładki premierowego numeru, a nawet kilka jego pierwszych stron. Po lekturze jubileuszowego Kapitana mam mieszane uczucia - z jednej strony jest to bardzo dobrze napisany przez Bru numer, z gościnnymi występami wielu artystów (np. Alex Ross, Howard Chaykin, David Aja) ilustrujących poszczególne części, które składają się na całość historii. Z drugiej jednak strony powrót herosa (a raczej jedynie możliwość powrotu) był chyba zbyt oczywisty i nie wiem czy należał mu się aż taki szum. Gdyby wrócił w tym numerze to jasne, ale sam fakt, że może tak się stać? To tak jakby robić wielką rewelację z tego, że zimą spadnie śnieg, bo choćby nie wiem jak zarzekał się Quesada i spółka, to jedną z niepisanych zasad jest, że w Marvelu nic / nikt nie ginie, czy tego chcą czy nie. Pierwszy numer "Captain America: Reborn" zaatakował sklepy w minioną środę, co oznacza tyle, że będę miał szansę się z nim zmierzyć dopiero pod koniec lipca. Nieco zastanawia mnie i martwi wygląd Kapitana w zajawkach tego numeru - pozbawiony charakterystycznych skrzydełek na hełmofonie bardziej przypomina swojego odpowiednika z "Ultimates", ale liczę, że zostanie to jakoś racjonalnie wyjaśnione, albo w najgorszym przypadku, że jest to tylko wpadka Hitcha, który z Ultimate Kapitanem miał wiele wspólnego i machnął to niejako z przyzwyczajenia. Nie wiem, czy jest większy sens zastanawiać się, czy nadszedł już ten czas, aby Kapitan wrócił - na razie jeszcze go nie ma fizycznie w Marvelu i nie zdziwię się jak ten cały "Reborn" będzie jednym z etapów przywracania jego postaci do uniwersum, która ostatecznie pojawi się w nim w okolicach filmowej premiery.
Całe to zamieszanie i rumor związany z powrotem Rogersa i mini-serią Brubakera wpłynął również i na inne wydawnictwa. DC chcąc jakby podczepić się pod "rebornowy" marketing oznaczyło nową serię Morrisona "Batman and Robin" podtytułem "Batman: REBORN" (której pierwszy numer wyszedł na dwa tygodnie przed CA#600), co nawet nie spotkało się ze złością Quesady, który stwierdził, że tak to już po prostu w tym biznesie jest. Natomiast Robert Kirkman - ten niepokorny twórca narzekający na mejnstrimowe prawa i zasady - w dzień po premierze sześćsetnego numeru wystosował kilka zabawnych słów odnośnie swojego "Invincible" #63, który 'wyjątkowo' miał nawiedzić komiksowe sklepy w środę. Co więcej - na fanów czekać miały na jego kartkach takie atrakcje, że od razu powinni zamówić dwie albo i nawet trzy kopie tego komiksu, a sam Barack Obama ponoć planował też specjalną konferencję prasową, żeby omówić wydarzenia z tego absolutnie wyjątkowego numeru. Dodatkowo w zapowiedzi zaznaczono, że ten wart spokojnie 500$ komiks, kosztuje jedyne 2.99$. Żartowniś z tego Kirkmana, nie ma co. Ale przyznaję, że celnie podsumował te rozdmuchane kampanie promocyjne komiksów, które tak naprawde nie zawierają żadnych większych rewelacji. Inna sprawa, że ten konkretny zeszyt "Invincible" rzeczywiście posiada parę szokujących momentów i zrobił na mnie dużo większe wrażenie, niż obecne kombinowanie z przywróceniem Kapitana do życia. Mimo tego, to nie o komiksie Kirkmana dyskutowano w telewizji czy prasie..

piątek, 3 lipca 2009

#197 - Dzień Gniewu. Afrykańskie przygody Giuseppe Bergmana

Po przeczytaniu pierwszego albumu opowiadającego o przygodach Giuseppe Bergmana („HP i Giuseppe Bergman”) nie bardzo wiedziałem, co sądzić o balansującym na granicy niezrozumienia i grafomanii komiksie Milo Manary. Lektura drugiej części cyklu („Dzień Gniewu – Afrykańskie przygody Giuseppe Bergmana”) niewiele w tej materii wyjaśniła, a tylko pogłębiła moje poczucie skonfundowania i bezradności.

Mój podstawowy problem z Bergamanem polega na tym, że kiedy zdaje mi się, że powoli zaczynam dostrzegać jakiś sens w rozgrywce Manary ze swoim odbiorcą, kiedy poszczególne elementy układanki zaczynają wskakiwać na swoje miejsca, autor robi gwałtowny zwrot i cała moja interpretacja rozsypuje się w drobny mak. Trudności sprawia już sama próba naszkicowania fabuły. Giuseppe Bergman, mający jak najlepszą świadomość tego, że jest bohaterem opowieści, kolejny raz podejmie próbę przeżycia swojej przygody. Wraz z seksowną Lou-Lou, garderobianą głównej bohaterki, która niestety nie da rady wystąpić w komiksie, będą zmagali się z Panną S. Ambrogio i próbowali trzymać się scenariusza, jaki został im narzucony. I gdy pretensjonalnie sensacyjna historia zaginionej teczki z bezcennymi dokumentami zaczyna się z wolna rozkręcać, Manara naglą ją urywa farsownym chwytem i ucieka w nieokiełznaną dygresyjność, dialog z czytelnikiem, szaleńczą grę.

Narracja w komiksie prowadzona jest na kilku poziomach. Główna historia jest regularnie rozbijana przez szereg równolegle rozgrywanych wątków pobocznych, które w niektórych momentach stykają się ze sobą i przenikają. Tematy i motywy nieustannie cyrkulują w komiksie, powracając w najdziwniejszych konfiguracjach i najmniej spodziewanych momentach. Opowiadana historia ciągle wymyka się czytelnikowi, zaskakuje i skręca w najmniej oczekiwane strony. Poszczególne wątki z pozoru nie mające ze sobą nic wspólnego, oprócz tego, że pojawiają się w ramach jednego albumu, nagle się łączą. Nasz nieszczęsny Bergman wchodzi w zaskakujące relacje z Rastamanem, którego rola nie została przewidziana w scenariuszu, plemieniem Masajów zajmujących się głównie molestowaniem nieletnich czy seksowną lolitką, prowadzącą rozmowę z czytelnikiem i rozmyślającą o swoim ontologicznym statusie postaci narysowanej. Manara porusza w szkatułkowo skonstruowanym i szalonym „Dniu Gniewu” szerokie spektrum tematów, historii i motywów, pełne enigmatycznych tropów i nawiązań, nurzając je w subtelnej erotyce, tak dobrze znanej polskiemu czytelnikowi z jego poprzednich utworów.

I o ile nie mogę być pewien czy „Dzień Gniewu” to pozycja wartościowa, której mój głupi rozumek zrozumieć nie może, o tyle nie mam żadnych wątpliwości, że Milo Manara wielkim komiksiarzem jest, jeśli chodzi o formę. Oprawa wizualna rozumiana, jako całość zabiegów narracyjnych, kompozycyjnych i czysto estetycznych stoi na mistrzowskim poziomie. Manara za pomocą najprostszych, prawie, że ascetycznych, środków graficznych kreśli urzekające swoją urodą kobiety, subtelne, niekiedy ledwie naszkicowane krajobrazy Czarnego Lądu, znakomicie oddaje emocje swoich bohaterów, czasem jednym grymasem, grą oczu. Konia i ciuchcię narysować umie, słonia i ciężarówkę również. A świetnym przykładem narracyjnych możliwości Manary jest otwierająca komiks sekwencja pojedynku o teczkę.

Po lekturze „Afrykańskich przygód Giuseppe Bergmana” wróciłem do punktu wyjścia i wciąż nie potrafię rozgryźć tego komiksu. Co gorsza, nie umiem nawet wydać jednoznacznego sądu, czy praca Manary zasługuje na edycję w ekskluzywnej kolekcji „Mistrzów Komiksu” czy też jest zwykłą, bełkotliwą grą formalną, jazdą po bandzie swojego autora. Myślę, że odnośnie „Dnia Gniewu” trzeba sobie zadać dwa zasadnicze pytania – czy w szaleństwie włoskiego twórcy jest jakaś metoda i czy jest szansa, że czytelnik ją odnajdzie. Ja nie potrafię na nie odpowiedzieć.

środa, 1 lipca 2009

#196 - BFK: fotorelacja

Klikając w poniższą grafikę, można uzyskać dostęp do naszego świeżo założonego konta na Flickr'ze na którym jak na razie znajdują się jedynie zdjęcia z Bałtyckiego Festiwalu Komiksu. Jeśli ktoś spodziewa się golizny to polecam raczej galerię Daniela Chmielewskiego, bo u nas to same nudy, a gołe baby jeśli już to tylko narysowane (dobrze chociaż, że przez m.in. Davida Lloyda).. W każdym razie miłego oglądania!

A tak swoją drogą to polecam odwiedzanie naszego flickr'owego miejsca raz na jakiś czas - w najbliższych dniach dodam nowe galerie ze zdjęciami z zeszłorocznego spotkania ze Śledziem na Chłodej, czy też kilka z Międzynarodowego Festiwalu Komiksu w Łodzi (2008).
Ahoj!

wtorek, 30 czerwca 2009

#195 - BFK: tak się robi festiwale!

Wiadomość o tym jak świetną imprezą okazał się Bałtycki Festiwal Komiksu poszła w świat zaraz po zakończeniu imprezy za sprawą Daniela Chmielewskiego, Karola Kalinowskiego, Olgi Wróbel, Tomka Pstrągowskiego, Piotrka Nowackiego i innych. Od siebie dodam, że wszystko co możecie tam przeczytać i zobaczyć to prawda. Nikt z organizatorów nie płacił, nie błagał i nie wymagał, żeby pisać o beefce jako najlepszym, najsympatyczniejszym i najbardziej przyjaznym festiwalu komiksowym w naszym kraju. Tak po prostu było. Więc jeśli w ostatni weekend kogoś nie było w Gdańsku, to polecam już teraz zakreślić sobie w kalendarzu na czerwono końcówkę czerwca 2010 i zacząć odliczać dni do kolejnej odsłony GDAK'a. Bo tym, którzy byli nie trzeba o tym mówić i przypominać.

Festiwal rozpoczął się już w piątek, wernisażem "Komiks japoński - bogactwo stylów, bogactwo treści", ale że nie byłem, to nic ponad to od siebie nie napiszę. Od uczestników wiem tyle, że było miło, sympatycznie z dużą ilością sushi (więc tzw. warszafffka byłaby wniebowzięta - przepraszam, za ten wtręt, ale fenomenu sushi nie potrafię zrozumieć). Dla mnie impreza zaczęła się więc w sobotę o 10.00, kiedy to nastąpiło uroczyste rozpoczęcie imprezy na którym głos zabierali organizatorzy BFK, przedstawiciele Komisji Europejskiej i władz Gdańska. Lekki zgrzyt związany był z osobą tłumaczki, która moim zdaniem nie wywiązała się ze swojego zadania i miała problemy z tłumaczeniem nazw organizacji czy nawet samego festiwalu. Ale nic to. Zaraz po tym nastąpiło spotkanie "Mówić i pisać o komiksie – blogerzy kontra serwisy komiksowe" prowadzone przez Radosława Bolałka, w którym udział wziął Daniel Chmielewski (Pub pod Picadorem), Łukasz Babiel (Motyw Drogi), Marcin Andrys (Paradoks), Jakub Syty (KaZet) i Dariusz Cybulski (Aleja Komiksu). Każdy z uczestników miał okazję zaprezentować swoje zdanie na temat plusów i minusów czy to blogowania, czy pisania dla serwisu, jak i przewagi jednego medium nad drugim. Brakowało mi większej ilości czasu na dynamiczniejszą dyskusję pomiędzy samymi uczestnikami - widać było duże chęci Łukasza (który z mikrofonem i przed publiką czuje się jak ryba w wodzie) do rozkręcenia takowej, ale ograniczony czas i taka a nie inna forma spotkania (odpowiedzi "po sznureczku") uniemożliwiły mu to. A szkoda. Wydawało mi się również, że przedstawiciele serwisów przyjęli w pewnym momencie pozycję obronną i niejako ubolewali nad tym, że forma stron, które reprezentują uniemożliwia im rozwinięcie skrzydeł. Ale o tym postaram się jeszcze napisać na Kolorowych w późniejszym terminie. Kolejnym punktem programu było spotkanie z wydawcami, którzy stawili się w liczbie czterech - Radosław Bolałek z Hanami, Szymon Holcman z Kultury Gniewu, Andrzej Rabenda z Postu i Andrzej Kownacki z JPF. Każdy z nich opowiedział nieco o planach wydawniczych, ale były to w większości informacje o których wcześniej się gdzieś już słyszało/czytało. Niemniej poniżej wyciąg tego co uznałem za najciekawsze:
Hanami - następne tomy "Balsamisty" i "Suppli" (nie licząc nie wydanego jeszcze tomu ósmego) ukażą się dopiero wtedy, gdy na rynku japońskim pojawią się ich kolejne odsłony - związane jest to z tym, że polska edycja idzie łeb w łeb z tą z kraju kwitnącej wiśni. Żeby jednak osłodzić czymś okres oczekiwania na kolejne księgi przygód pierwszego z wymienionych komiksów, wydawnictwo przymierza się do wydania "Beautiful People" Mitsukazu Mihary. Oprócz tego jeszcze więcej Taniguchiego i wspomniany już przy okazji WSK "Japan as Viewed by 17 Creators", który być może zostanie wzbogacony o dwie polskie historie (rozmowy trwają).

Kultura Gniewu - najciekawszą informacją były plany związane z przyszłorocznym dziesięcioleciem wydawnictwa, w związku z którym niektóre komiksy wyjdą w ramach kolekcji "10 lat Kultury Gniewu" i będzie to między innymi kolekcjonerskie wydanie "Zakazanego Owocu" i "Braci Kowalskich" Dariusza Palinowskiego, nowy "Ratman" od Tomasza Niewiadomskiego oraz nowy komiks od Benedykta Szneidera. W październiku można się spodziewać "Łaumy" od KRL'a, której pierwszy rozdział publikowany był swego czasu na blogu Kultury i każdy z 18 odcinków miał oglądalność rzędu minimum 1500. A skoro już jestem przy wykorzystywaniu internetu do promocji to osoby posiadające konto na facebooku mogą teraz dodać do znajomych Kulturę Gniewu, na profilu której ma się dziać dużo, sporo i jeszcze więcej.

Post - trzeci tom "Lupusa" w ciągu najbliższych dwóch tygodni powinien pojawić się na sklepowych półkach, a kolejne przygody Corto Maltese pod koniec lipca. Następnych nowości można się spodziewać na przełomie września i października - a ma być to zbiorczy "Maus" i "Breakdowns" Arta Spiegelmana. Jeśli chodzi o zbiorcze "V jak Vendetta" to termin wydania jest nieznany, podobnie jak oprawa całości - może twarda, może miękka, jeszcze nie ustalono. Swoja drogą czy był lepszy moment na wydanie zbiorcze tego komiksu niż BFK i wizyta Lloyda? Jeśli chodzi o początek 2010 roku to ukazać ma się "Nage Libre" i komiks w stylu dzieł Satrapi opowiadający o Afryce (tytułu nie udało mi się zanotować).

JPF - wydawnictwo stara się cały czas o wydania ekskluzywne i najbliżej temu jest w przypadku "Aż do nieba" (3 tomy w jednym). Jest również szansa na wznowienie "Slumpa". W tym przypadku więcej nie udało mi się zanotować.
Oprócz tego poruszona była również kwestia wydania w naszym kraju "Scotta Pilgrima" Bryana Lee O'Malleya (tego od "Zagubionej Duszy") - Szymon Holcman objawił się światu jako absolutny fan tego "komiksu dla mocnych geeków" i potwierdził chęci ze swojej i Kultury strony w kwestii jego wydania w naszym kraju. Problemem jest jednak to, że firma posiadająca prawa do tytułu nie chce ich odsprzedać małemu wydawnictwu, które puści to w niewielkim nakładzie. Ale nadzieja umiera ostatnia (podobno).

Po krótkiej przerwie rozpoczęło się spotkanie z jedną z zagranicznych gwiazd festiwalu, wspomnianym już Davidem Lloydem. Sala momentalnie się zapełniła, a artysta odpowiedzialny za grafikę w "V jak Vendetta" rozpoczął dwugodzinną prezentację na temat swojej twórczości. Głównym jej punktem były historie związane z dziełem stworzonym wraz z Alanem Moorem, ale zanim to nastąpiło Pan Lloyd opowiedział nieco o swoich artystycznych początkach, pierwszych komiksach, publikacjach i inspiracjach oraz o ostatnio wydanym "Kickbacku" jego autorstwa (dostępnym na festiwalu). Słuchało się tego całkiem miło, chociaż po godzinie było już nieco nużąco. Mały minus dla tłumaczki (już innej niż ta od rozpoczęcia festiwalu), która nie była zaznajomiona z nazwiskami komiksowych twórców czy tytułami komiksów, przez co musiała liczyć na pomoc innych osób, bardziej obeznanych w komiksowej materii.

Na tym spotkaniu zakończyła się moja sobotnia obecność na kolejnych punktach programu (z małym wyjątkiem przy rozdaniu GDAK'ów - ku zaskoczeniu wszystkich "Kwaziu" nie zdobył żadnej nagrody), a zaczęła część typowo towarzyska. Miło było zobaczyć parę znanych twarzy, a parę kolejnych poznać osobiście, uścisnąć grabę i zamienić kilka słów. Dzięki wielkie! Zupełnym zaskoczeniem dla wszystkich było zaproszenie przez organizatorów na imprezowy bankiet, który miał miejsce na Gdańskiej starówce i obfitował w tradycyjną kuchnię tego regionu (menu dostępne na blogu KRL'a). Każdy najadł się do syta (Jaszczu zachęcał do tak zwanego "robienia bazy"), po czym impreza przeniosła się do Irish Pubu, w którym odbyło się Interparty z Bitwami Komiksowymi. Szczegółowej relacji polecam szukać na innych blogach, na których dostępna jest również i fotorelacja z dziwnych rzeczy, które wyczyniali komiksiarze. Ramię w ramię bawili się organizatorzy, wydawcy, twórcy zarówno polscy jak i zagraniczni oraz sami czytelnicy - integracja po całości, bez podziału na lepszych i gorszych. Wspomniane Bitwy Komiksowe wygrał Piotr Nowacki, który zostawił w tyle takie persony jak Karol Kalinowski (który popełnił najlepszą bitewną pracę do tematu "Toksyczna miłość"), Janusz Wyrzykowski, Olga Wróbel, zwycięzca pierwszej edycji Daniel Chmielewski czy też David Lloyd lub Guy Delisle. W moim przypadku wieczór skończył się długą pogawędką o Marvelu, nocnym zwiedzaniu Gdańska, poznawaniu jego historii i wizycie w Szafie. Brzozo - wielkie dzięki!

Niedziela, ostatni dzień BFKi, rozpoczął się od prezentacji Chmielewskiego Daniela na temat kompozycji w komiksie, która ze względu na ogrom materiału przygotowanego przez twórcę "Zostawiając Powidok.." nieco się przedłużyła. Tak swoją drogą to z chęcią zobaczyłbym przynajmniej jej część w kolejnym numerze Ziniola - podobnie jak to było w przypadku Danielowego artykułu na temat perspektywy w drugim numerze tego kwartalnika kultury komiksowej. Zaraz po tej prelekcji sceną (chociaż sceny to w zasadzie nie było) zawładnęli (w porządku alfabetycznym): Piotr Nowacki, Tomasz Pastuszka i Bartosz Sztybor, którzy przedstawili światu projekt "Karton", którego można się spodziewać w okolicach październikowej MFKi. Trio przedstawiło ideę nowego magazynu, oraz serie, które stanowić będą jego treść - oczywiście z dużym humorem, jak np. Sztybor Bartosz prezentujący jak poprawnie wdepnąć w trupa, żeby wydobyła się z niego szukana onomatopeja. Szczegóły tego nowego kwartalnika przedstawi niebawem Łukasz na Motywie Drogi.

Przez całą imprezę zaniedbałem wizytowanie sali numer dwa, w której odbywały się głównie warsztaty z młodymi twórcami komiksów, ale przynajmniej w drobnej części nadrobiłem to w ostatnich godzinach festiwalu. Daniel Chmielewski - jak sam przyznaje u siebie na blogu - przygotował wymagające zadanie dla uczestników jego warsztatów i patrząc po nich widziałem, że byli szczerze zaangażowani zarówno w proces twórczy jak i wysłuchiwanie uwag od swojego mistrza, który czy to młodym czy tym nieco starszym starał się przekazać możliwie jak najwięcej. Pełna profka. Chwilę później Asu dosyć szybko zaprezentował proces powstawania komiksu i zaraz po tym sala numer dwa opustoszała. Zostało może pięć, może nieco więcej osób, które czekały na Tomasza Pstrągowskiego i jego kilka słów na temat autobiografizmu w komiksie. Powiem szczerze, że żałuję bardzo, iż Pstraghi nie miał szans zaprezentować się przed szerszą publiką na większej sali - było zabawnie, z polotem i bez szczypty nudy, a sam prowadzący okazał się gościem, który potrafi przykuć uwagę słuchających. Tekst na którym opierała się ta prezentacja jest dostępny w szóstym numerze Splotu, ale jego sucha lektura, bez uwag i żartów Tomka nie daje takiej satysfakcji (wiem, że to nie będzie śmieszne w żadnym stopniu, bo było tak tylko w tym jednym jedynym momencie, ale "to nie jest graphic novel, to jest stary żyd" jest dla mnie cytatem BFKi). Po tej prelekcji pojawiły się plotki, jakoby Tomasz Pstrągowski miał poprowadzić przyszłoroczne ESKA Music Awards, ale póki co jest to wiadomość nieoficjalna.

Oprócz dwóch sal w których odbywały się spotkania, była również i trzecia przeznaczona dla najmłodszych uczestników imprezy, oraz czwarta - na piętrze - przeznaczona na giełdę. Pojawiła się Komikslandia i niektórzy wydawcy, ale z tego co widziałem wielkich tłumów nie było. Podobnie jak na samej imprezie - chociaż nie można powiedzieć, żeby sale w większości świeciły pustkami. Jestem jednak pewien, że po tylu rewelacyjnych opiniach na temat tegorocznej BFKi, kolejną edycję odwiedzi znacznie więcej osób - niektóre już to deklarują chociażby w komentarzach podlinkowanych na początku blogowych wspomnień. I warto! Po stokroć warto! Organizatorzy zadbali o to, żeby wszyscy czuli się równi sobie, bez względu na to co wspólnego mają z komiksami. Zadbali też o to, żeby nikt głodny i o suchym pysku nie chodził - chociaż nie ma co ukrywać, żeby było to głównym celem tego typu imprez, ale sam fakt, sama inicjatywa, pamięć i troska o tych co często telepali się kilkaset kilometrów zasługuje na pochwały. Jedyne czego mi brakowało, to jakiejś salki przeznaczonej na to, żeby móc na spokojnie usiąść i pogadać, bo inaczej trzeba było wychodzić na zewnątrz i tam szukać jakiegoś spokojniejszego miejsca. Ale to tyle z minusów.

Podsumowując - najlepsza komiksowa impreza na jakiej byłem! Chociaż mam szczerą nadzieję, że za rok będę mówił podobnie, ale już odnośnie kolejnej edycji Bałtyckiego Festiwalu. W najbliższych dniach można się spodziewać u nas kilku wpisów postBFKowych, w tym mam nadzieję podsumowującego imprezę wywiadu z Radkiem Bolałkiem, z którym rozmawialiśmy już przy okazji promocji beefki.

Na koniec chciałbym przypomnieć, że bez takich osób i instytucji jak właśnie Radek i spółka, jak Komisja Europejska, jak Pracownia Komiksowa, Wojewódzka i Miejska Biblioteka Publiczna w Gdańsku czy władze miasta i sponsorzy nie byłoby tej imprezy i tylu pozytywnych wspomnień! Wypadałoby o tym pamiętać.

Idealny początek ostatnich trzymiesięcznych wakacji w życiu.

PS. Ze swojej strony jeszcze serdeczne podziękowania dla tych wszystkich, którzy użyczyli mi swoich komórek w ciągu tych dwóch dni! ;)

poniedziałek, 29 czerwca 2009

#194 - Big Guy i Rusty Robochłopiec

„Big Guy i Rusty Robochłopiec” jest drugim, po „Hard Boiled”, owocem współpracy Franka Millera i Geoffa Darrowa. W jakiej formie powracają twórca, uchodzący za jednego z przełomowych artystów amerykańskiego przemysłu komiksowego, nagrodzony w sumie sześcioma nagrodami Eisnera oraz rysownik z chorobliwą obsesją szczegółu, który zdobył dokładnie o połowę statuetek mniej ?

Poprzednia praca tandemu Miller-Darrow bardzo luźno nawiązywała do krótkiego opowiadania Philipa K. Dicka „Elektryczna mrówka” („The Electric Ant”), a miłośnicy science-fiction mogli doszukiwać się w komiksie nawiązań do prozy Aldousa Huxleya czy „Łowcy Androidów”. Niesamowitemu graficznemu rozbuchaniu towarzyszyła opowieść o zdegenerowanym świecie przyszłości i subtelna refleksja nad tożsamością, utrzymana w cyber-punkowym guście. W porównaniu z raczej poważnym „Hard Boiled”, „Big Guy i Rusty Robochłopiec” jest komiksem parodiującym dzieła spod znaku „monster movies” z Godzillą, uchodzącą za jego modelową przedstawicielką. Schemat, będący obiektem pastiszu w utworze Millera i Darrowa, jest dosyć prosty. Fabuła filmów z gumowymi potworami w roli głównej koncentruje się na dramatycznych zmaganiach ludzkości z niepokonanym (przynajmniej w teorii) stworem, który jest najczęściej wynikiem jakiegoś nieudanego eksperymentu.

Rolę potwora w „Big Guy`u” odgrywa przypadkowo przywrócone do życia pradawne monstrum w japońskich laboratoriach genetycznych. Wojsko jest bezsilne wobec potwora niszczącego wszystko, co stanie na drodze jego przemarszu przez Tokio. Nawet Rusty Robochłopiec, tajna nukleoprotonowa broń japońskiego rządu jest bezsilna wobec bestii. Wszystko wskazuje na to, że nie tylko stolicę kraju kwitnącej wiśni, ale również cały świat czeka niechybna zagłada. Ostatnią nadzieją ludzkości jest Big Guy, najbardziej niesamowita zdobycz amerykańskiej myśli technicznej. Tylko bohaterski żołnierz zamknięty w ciele tytanowego kolosa ma szansę w starciu kreaturą. Komiks prowadzony jest właśnie w takim, ociekającym patosem stylu, pełnym dialogów i monologów charakterystycznych dla komiksu super-bohaterskiego złotego i srebrnego wieku. Rzecz w sam raz dla miłośników rasowej pulpy i przysłowiowej rozpierduchy.

Podobnie, jak w przypadku „Hard Boiled”, tak i na kartach „Big Guy`a…”, Geoff Darrow mógł w pełni popisać się swoim niesamowitym kunsztem graficznym. Te 80 stron zmagań ludzkości z dinozauropodobnym stworem wypełniają po brzegi szczegółowe, czasem aż do przesady, rysunki autora „Shaolin Cowboy”. Z niesamowitą pieczołowitością Darrow odtwarza samochody, budynki, automaty z zimnymi napojami, linie wysokiego napięcia, teczki biznesmenów, reklamy. Dosłownie wszystko. Najbardziej uważni czytelnicy powinni być w stanie policzyć ilu ludzi padło ofiarą krwiożerczej bestii. Rysownik w swojej pracy idzie pod prąd klasycznej i uchodzącej za najwłaściwszą technice opowiadania obrazem w komiksie. Zamiast wzorem Herge`a i innych klasyków upraszczać nieistotne elementy tła, drugiego i trzeciego planu, Darrow rysuje je jednakową dokładnością, co głównych bohaterów. Tym samym staje w poprzek założeniom ligne claire i wykładowi Scotta McClouda o dwóch rodzajach graficznego przedstawienie – tych, które pozwalają odbiorcy „widzieć” i tych, które pozwalają „być”. Jerzy Szyłak trafnie określił styl „Hard Boiled” i „Big Guy`a...” jako „kakofonia obrazów”, w której czytelnik atakowany feerią obrazów, zostaje pozbawiony jakichkolwiek wskazówek, na co zwracać uwagę, co w komiksie jest najistotniejsze.

„Big Guy i Rusty Robochłopiec” niewątpliwie jest komiksem słabszym od „Hard Boiled”. Nie wiem, czy winą mogę obarczać pastiszową konwencję, na jaką zdecydowali się autorzy, ale po całkiem sympatycznej lekturze komiksu, chce się go odłożyć na półkę. Nie ma w nim nic, co przykuwałoby na dłużej moją uwagę, w przeciwieństwie do „Hard Boiled”, po którym zadawałem sobie pytanie, o co właściwie w tym komiksie chodzi. Po lekturze „Big Guy`a...” wiedziałem wszystko. Ale doskonale pamiętam, że w pierwszej ocenie poprzedniego komiksu Millera i Darrowa po prostu się myliłem i po pewnym czasie się zreflektowałem. Może tak będzie i w tym przypadku?

niedziela, 28 czerwca 2009

#193 - Trans-Atlantyk 44

Do końca „Ultimatum” pozostał jeszcze jeden numer, zatem czytelników czeka jeszcze ostateczna, zapewne „epicka”, bitwa pomiędzy Magneto, a tymi herosami, którzy przeżyli pomysły Jepha Loeba. Potem dostaniemy jeszcze pożegnanie ze starym tytułami linii „Ultimate” na łamach tytułów oznaczonych winietką „Requiem” i wstęp do „Ultimate Comics” na kartach „Ultimate Comics Sampler”, napisanego przez Arune Singh. A zanim jeszcze opadnie kurz po finałowym starciu, Marvel ogłosił już, kto będzie budował na nowo uniwersum Ultimate. Wśród scenarzystów wymieniani są ci, którzy już zrobili wiele dobrego dla U-imprintu Domu Pomysłów. Brian M. Bendis nadal będzie ciskał skrypty do „Ultimate Spider-Mana” przemianowanego na „Ultimate Comics Spider-Mana”, bez względu na to, czy Peter Parker przeżyje, czy też jego miejsce zajmie ktoś inny. Warren Ellis, któremu nie udało się jeszcze napisać słabego komiksu super-bohaterskiego (przynajmniej według mnie) dostanie mini-serię „Ultimate Comics Armor Wars” (rysunkami zajmie się Steve Kurth), w której główne skrzypce będzie grał Tony Stark. Wreszcie Mark Millar dostanie swoją szansę zatarcia złego wrażenia, jakie pozostało po jego runie w „Fantastuc Four” i powróci do tytułu, który wywindował go do pierwszej ligi komiksowych scenarzystów, czyli do „Ultimates”. O jego „Ultimate Avengers” szerzej pisaliśmy tutaj (pod numerem drugim). To są krzepiące i raczej dobre wieści dla fanów pisanego na poziomie komiksu super-hero. Niestety, do tej trójki trzeba również dołączyć samego Loeba, który dla restartowanego imprintu będzie pisał ciąg dalszy trzeciej serii „Ultimatesów”. I to jest ta zła wiadomość. (j)

#1 Na początku tygodnia pojawiły się plotki o opuszczeniu przez J.M. Straczynskiego funkcji skryby serii "Thor", które sam zainteresowany potwierdził kilkadziesiąt godzin później. Ostatnia przygoda JMS z bogiem piorunów zostanie zaprezentowana we wrześniowym "Thor: Defining Moments Giant Size" #1, którą zilustruje Marco Djurdievic. Na razie nie wiadomo kto zastąpi byłego scenarzystę "Amazing Spider-Mana", ale decyzja co do następcy została już ponoć podjęta i wielce prawdopodobne, że zostanie zaprezentowany podczas zbliżającego się wielkimi krokami San Diego Comic Con (23-26 lipca). Zresztą poszukiwania kolejnego skryby miały być ponoć przyczyną sporych opóźnień, które ostatnio były dużym problemem dla tej cenionej serii. (a.)

#2 W ostatnich numerach „New Avengers” poznaliśmy bohatera, który przejął schedę marvelowego Sorcerer Supreme po Doktorze Strange`u. Nowym ziemskim mistrzem sztuk magicznych został niejaki Brother Voodoo, postać raczej zapomniana i nieco przykurzona, z która Bendis wiąże spore plany. Ustępujący z urzędu czarodziej i jego następca dostaną wkrótce swoje mini-serie. Voodoo, oprócz tego, że będzie odgrywał sporą rolę w drużynie Mścicieli, pojawi się również na kartach „Doctor Voodoo: Avenger of the Supernatural” do scenariusza Ricka Remendera („Punisher War Journal”, „The End League”). Natomiast Strange wystąpi na łamach zamkniętej w czterech częścią historii „Strange” pisanej przez weterana Marka Waida („Superman: Birthright”, „52”, no i „Kingdom Come”). Osobiście jestem ciekaw, czy ta zamiana miejsce będzie permanentna. Tymczasem co bardziej przenikliwy czytelnicy w całym tym zamieszaniu wokół magiczno-demonicznego zakątka 616-stki dopatrują się pierwszych oznak „Unholy War”, nowego, wielkiego eventu, o którym wspomina się półgębkiem w kuluarach i pokątnie plotkuje na forach. (j.)

#3 Uniwersum Piekielnego Chłopca konsekwentnie jest rozbudowywane przez swojego twórcę. Pięcioczęściową mini-serię dostanie niejaki sir Edward Grey postać, która okazjonalnie przewijała się na łamach „Hellboya” i „B.B.P.O.”. Pierwszy zeszyt „Witchfinder: In the Service of Angels” ukaże się już w lipcu, jego skryptem zajmie się Mike Mignola, a rysunkami Ben Stenbeck. Z tego, co Mike mówi, w rysach głównego bohatera, będącego okultystą-detektywem w służbie Królowej, można dopatrzyć się inspiracji Johnem Constantine`m, co wcale nie musi być zarzutem. No i sam komiks, jak każda z pozycji osadzonych w hellboy-verse zapowiada się co najmniej dobrze – wiktoriańska Anglia, masoni i tajemnicze morderstwa – pysznie! (j.)

#4 Ed Brubaker chyba nie planuje żadnych wakacji w tym roku, bo do tytułów, nad którymi obecnie pracuje („Captain America”, „Captain America: Reborn”, końcówka „Daredevila”, „Incognito”, „Project: Marvels”) dojdzie kolejny. Arcz wspominał już w poprzednim Trans-Atlantyku o startującym we wrześniu „The Sinners”, kolejnym rozdziale znakomitej serii „Criminal”, rysowanej przez Seana Phillipsa. Na kartach nowej historii ma powrócić Tracy Lawless, główny bohater drugiej historii pierwszego woluminu („Lawless”) i co by nie pisać – znowu zapowiada się pysznie, akurat na osłodzenie wrześniowej sesji poprawkowej. (j.)

#5 Na sklepowych półkach (przynajmniej tych po tamtej stronie Oceanu) można już znaleźć „The Art of Harvey Kurtzman: Mad Genius of Comics”. Album określany jest jako biograficzny art-book, traktujący o jednej z najwybitniejszych postaci amerykańskiego komiksu. O życiu i twórczości zmarłego w 1993 roku klasyka undergroundowego komiksu, założycielu magazynu „MAD” i autorze innych utworów, piszą Denis Kitchen i Paul Buhle. W tym twardookładkowym tomie będzie można znaleźć mnóstwo szkiców, niepublikowanych stripów, okładek i wszelakich materiałów związanych z projektami, w które zaangażowany był artysta z Brooklynu. (j.)

#6 Udany występ Deadpoola na kinowym ekranie u boku samego Wolverine`a nie tylko zaowocował zapowiedzią filmowego spin-offa z udziałem Wade`a Wilsona, ale również wpłynął na jego komiksową karierę. „Merc with Mouth”, podobnie jak niegdyś Rosomak, jest obecnie wciskany wszędzie, gdzie tylko się da. Oprócz swojej regularnej serii „Deadpool”, pisanej przez Daniela Way`a, i niedawno zakończonego starcia z Thunderboltsami w historii „Magnum Opus”, Wade odgrywa jedną z wiodących ról podczas „Messiah War”, występuje w mini-serii „Deadpool: Suicide Kings” tworzonej przez Mike`a Bensona i Carlo Barberiego, a już w lipcu pojawi się na kartach kolejnej. Do „Deadpool: Merc With A Mouth” scenariusz napisze Victor Gischler, a rysunkami zajmą się Bong Dazo, Arthur Suydam, Jose Pimentel. (j.)

#7 „Treehouse of Horror” był trzecim odcinkiem drugiej serii „Simpsonów”, wyemitowanym w zamierzchłym już roku 1990, który zapoczątkował tradycję halloweenowych specjali liczących sobie dzisiaj już 19 sztuk. Ale co kultowy serial ma wspólnego z komiksami? Otóż we wrześniu na sklepowych półkach pojawi się antologia „The Simpsons: Treehouse of Horror” zbierająca krótkie komiksowe wariacje na temat święta duchów i pracy Matta Groeninga. W projekt będą zaangażowane takie tuzy, jak Jordan Crane (Timofie, czekam i doczekać się nie mogę!), Kevin Huizenga („Ganges”, „Or Else”), Jeffrey Brown („Incredible Change-Bots”, „Clumsy”) czy C.F. (podobno znakomite „Powr Mastrs”). Redaktorem całego przedsięwzięcia jest Sammy Harkham, ten od obsypanej nagrodami antologii „Kramers Ergot”. (j.)

#8 Nie jest to news zza wielkiej wody, a bardziej taki informacyjno-organizacyjny, ale nic to - Bałtycki Festiwal Komiksu dobiegł końca i jak dla mnie impreza ta była niezwykle udana i warta telepania się ze Stolicy. Ciekawy plan, ciekawe rozmowy, dużo dobrego jedzenia i Bitwy Komiksowe z udziałem Delisle'a i Lloyda. To wszystko tam było. A szerszej relacji można się spodziewać w najbliższych dniach (zapewne we wtorek), a oprócz niej postaram się wrzucić jeszcze kilka wpisów postBFKowych. Tyle na tę chwilę - idę odsypiać! (a.)

"Geek Honey of the Week"
(tym razem zapraszamy do galerii niejakiej Sashy, która przebrała się z Mary Jane w wersji Zombie znanej z okładki do piątego numeru "Marvel Zombies"!)

#192 - Mały Świat Golema

Na kartach „Małego świata Golema” jego autor Joann Sfar, chyba jeden z najpłodniejszych i najwybitniejszych obecnie komiksowych twórców, zaprasza czytelnika na opowieść wraz z bohaterami znanymi z innych jego dzieł. W tym nietypowym crossoverze wezmą udział między innymi dwaj spryciarze - elegancki Michel Douffon i zgryźliwy Vincent Ehrenstein, nie mogący się zdecydować, w którą stronę wyruszyć Drzewiec, komisarz wileńskiej policji nazywany złośliwie Humpty`m Dumpty`m, melancholijny wampir Fernand oraz piękna Mandragora.

Niestety, polski czytelnik nie miał jeszcze okazji zapoznać się z tymi postaciami, występującymi na łamach swoich własnych tytułów i serii. W„Małym świecie Golema” cały ten konglomerat został bardzo udanie połączony w jedną, spójną i frapującą całość, co znamionuje komiksowy kunszt Sfara, znanego z „Kota Rabina” (wydawanego nakładem Postu) i „Klezmerów” (niedawno opublikowanych przez Kulturę Gniewu). Francuski artysta żydowskiego pochodzenia w swoim komiksie łączy krótkie nowelki z bohaterami w nich występującymi delikatną nicią głównego wątku, tworząc nastrojową opowieść. Pełną humoru, napisaną i narysowaną lekkim piórem, ciepłą, ironiczną, ale jednocześnie mądrą. W swoich pracach Sfar bardzo często dotyka tradycji żydowskiej i „Golem” od tej reguły nie jest wyjątkiem. Ja mogę się tylko domyślać znaczenia i wymowy tu i ówdzie pozostawianych przez autora śladów, bo nie jestem specjalista w tej dziadzienie, przez co moja lektura nie może być pełna.

Pod względem wizualnym komiks prezentuje się bardzo dobrze. Sfar narysował „Mały świat Golema” urokliwą i skromną czarno-białą kreską, adekwatną do swobodnie prowadzonej historii. Chwilami lirycznej i spokojnej, a chwilami bardzo ekspresyjnej, albo i nawet ekspresjonistycznej.

Mroja Press chwali się wysoką jakością edytorską swoich komiksów i rzeczywiście, trudno coś zarzucić „Małemu światu Golema” pod tym względem. Odpowiednio utwardzona okładka ze skrzydełkami, dobrej jakości, gruby papier, oryginalne liternictwo i świetne tłumaczenie. Co więcej, ciekawym pomysłem jest wydanie komiksu w wersji „czystej”, to jest pozbawionej czegokolwiek, co nie należy do dzieła. Na skrzydełkach nie znajdziemy biogramu twórcy, na tylnej stronie okładki nie ma krótkiego streszczenia utworu i wyliczanki patronów medialnych.

Nie wahałbym się nazwać „Małego świata Golema” komiksem z licznymi elementami poetyki postmodernistycznej, gdyby nie to, że obdarzając go takim określeniem wyrządzę prędzej więcej szkody niż pożytku. Nie chcę obciążać go brzemieniem utworu wydziwionego i niezrozumiałego, bo przecież „Golemowi” bardzo od tego daleko. Ale da się dostrzec w komiksie kilka cech charakterystycznych dla tradycji ponowoczesnej, z których korzysta Sfar. W same założenia jego komiksu wpisana jest nieoryginalność, bowiem autor swobodnie korzysta ze swoich poprzednich utworów. Podkreślona została jego umowność jako utworu literackiego (strona 29 i przerwanie ciągłości narracji), a samego komiksu nie można traktować jako utworu koherentnego, spójnego (w 1894 roku nie mógł istnieć taki samochód, jakim poruszają się Michel i Vincent). Wreszcie „Golem” wyrasta z lokalnego i indywidualistycznego doświadczenia swojego autora, które nijak ma się do wartości powszechnie uznawanych za uniwersalne i powszechne, choć ten argument chyba najłatwiej obalić.

„Mały świat Golema” jest dobrą, a może nawet bardzo dobrą pozycją w dorobku wybitnego i płodnego twórcy, ale nie prezentuje klasy choć zbliżonej do „Kota Rabina”. Słowem – nie jest to wybitny komiks.

piątek, 26 czerwca 2009

#191 - Sandman Przedstawia: Furie

Egmont konsekwentnie kontynuuje swoją politykę penetrowania najdalszych zakątków Śnienia i prezentowania komiksów, będących odpryskami uznanej serii „Sandman” autorstwa Neila Gaimana. Tym razem sięgnięto po „Furie”, które ukazały się w cyklu „Sandman Przedstawia”. Mike Carey i John Bolton, twórcy tego albumu, dopisują epilog do wątku jednej z najważniejszych postaci serii, Lyty Hall, anektując do gaimanowskiego uniwersum kolejne połacie greckiej mitologii.

Musze przyznać, że nie należę do największych fanów twórczości epigonów Gaimana, literacko żerujących na jednym z jego największych komiksowych dzieł. Fabularny przepis na „Furie” jest podobny do tego, jaki został zastosowany w innych spin-offach „Sandmana” – w pobocznych seriach „Lucyfer” i „Śnienie” czy albumie „Śmierć”. W rozgrywki między nieśmiertelnymi istotami, bóstwami i innymi stworzeniami, znanymi z literackiego dorobku ludzkości, zostaje mimowolnie, ale nie do końca przypadkowo, wplątany człowiek. Mike Carey sięgając do helleńskich mitów przedstawia konflikt pomiędzy Kronosem, próbującym przechytrzyć ścigające go tytułowe Furie, boginie zemsty, stojące na straży prawa społecznego. Kluczową rolę w planach tytana, który zabił swojego własnego ojca, odgrywa właśnie Lyta Hall, próbująca ułożyć sobie życie po stracie swojego syna, będąca ziemskim wcieleniem gniewu Pań Łaskawych. Dramat z udziałem tych bohaterów zostanie odegrany we współczesnej scenerii Aten, gdzie świat rzeczywisty będzie przenikał się z antycznymi wierzeniami i krainą Śnienia.

„Furie” czyta się bardzo sprawnie, historia poprowadzona jest składnie i dynamicznie, choć bez większych fajerwerków. Te 96 stron znamionuje solidny warsztat scenarzysty, który ma na swoim koncie takie tytuły, jak fatalne „Boże, zachowaj królową” czy niezłego „Hellblazera”. W żadnym jednak momencie „Furie” nie wybijają się ponad mocną przeciętność, nie mówiąc już o poziomie gaimanowskiego „Sandmana”. To zupełnie inna liga. Niestety, oprawa wizualna nie jest mocną stroną „Furii” i nieco odstaje poziomem od opowiadanej historii. Rysownik John Bolton, znany polskiemu czytelnikowi z malarskich i niemal fotorealistycznych ilustracjo do „Hellraisera”, „Ksiąg Magii” czy „Baśni: Z 1001 nocy Królewny Śnieżki”, tym razem się nie popisał. W swojej pracy zwyczajnie przesadził w korzystaniu ze zdjęć. Grafika momentami wygląda bardzo sztucznie, niektóre malarskie obróbki zdjęć wykonane są kiepsko i niedbale.

Jeśli chodzi o polską edycję to nie można mieć większych pretensji do Egmontu, któremu ostatnimi czasu przytrafiło się kilka edytorskich wpadek. Przekładowi Pauliny Braiter, oprócz jednej czy dwóch nieporęczności, trudno jest coś zarzucić. Tym razem Białostockie Zakłady Graficzne niczego popsuły i jakość wydania komiksu jest wysoka. Dodajmy, że przy całkiem przystępnej cenie.

„Furii” nie muszę rekomendować fanom twórczości Neila Gaimana i miłośnikom Morfeusza, wszak to głównie do nich skierowana jest ta pozycja. Innym, którzy chcieliby zapoznać się z „Furiami” polecam najpierw lekturę oryginalnej serii, dzięki czemu przygoda z utworem Carey`a i Boltona będzie miała odpowiednią wymowę i będzie pełniejsza. Bo w gruncie rzeczy to całkiem niezłe czytadło.