Mam wrażenie, że ze wszystkich komiksów z udziałem Mrocznego
Rycerza, jakie obecnie ukazują się w Polsce cykl Detective Comics" wypada najmniej
interesująco, a miejscami wręcz blado. Tak przynajmniej było do szóstej odsłony,
która nosiła podtytuł "Ikar". Niewiele się zmieniło, gdy produkcyjną pałeczkę
przejęli Brian Buccellato i Francis Manapul, którzy tak znakomicie sprawdzili się przy kreacji
nowego Flasha. Żadnych interesujących treści, miałka fabuła – nudy! Tak było do
tej pory, bo tom "Anarky" to już zupełnie inna para kaloszy.
Całość rozpoczyna się krótką, dwuzeszytową fabułą, która
nosi tytuł "Terminal". Opowieść rozgrywa się lotnisku w Gotham, gdzie właśnie
wylądował samolot z martwymi pasażerami ma pokładzie. Wygląda na to, że nikt
nie przeżył. Ciała podróżnych są w stanie zaawansowanego rozkładu, jakby nie
lecieli z Europy, a przez dziesięciolecia krążyli wokół Ziemi. Akurat na
lotnisku przebywa sam Bruce Wayne, który chcąc nie chcąc musi zająć się
rozwiązaniem okrutnej zagadki. I z pewnego powodu ma mało czasu...
Dalej mamy tytułową opowieść, gdzie pojawia się zamaskowany
mężczyzna, który sieje zamęt w całym Gotham. Swoją przestępczą działalność
rozpoczyna od wykasowaniu z baz danych wszelkich informacji o obywatelach
miasta. Nagle znikają wszelkie zapisy z policyjnych karotek, kont bankowych,
debety na kartach kredytowych... Niby robi to w szlachetnym celu. Wszyscy staną się równi, ludzie odzyskują swoją wolność. Nie ma przeszłości. Istnieje przyszłość, a
ludzie dostają drugą szansę – mogą być kim tylko zechcą, mogą swoją przyszłość
napisać od nowa, bo dostali czystą kartę. I mogą działać anonimowo, bo
antybohater daje każdemu mieszkańcowi maskę, za którą mogą się ukryć przed
systemem.
Tezy wygłaszane przez pana A. oraz pewne rozwiązania
fabularne mocno kojarzą się z "V jak Vendetta". Co prawda rozwiązanie całego
wątki oraz rzeczywista motywacja postaci, która nomen omen jest bardzo płytka i
osobista nijak mają się do kultowej pozycji Alana Moore’a. Ale całość czyta się z
niesłabnącym zaciekawieniem. Fabuła obmyślona przez Buccellato i Manapula
stawia na detektywistyczną robotę, jako ma do wykonania Batman, który – o dziwo
– podejmuje współpracę z Harvey’em Bullockiem.
W dalszej części tomu mamy jeszcze dwie krótkie opowieści,
na które lepiej spuścić zasłonę milczenia.
Wizualnie album prezentuje się nadzwyczaj dobrze. Francis
Manapul rysując "Flasha", który panuje nad Mocą Prędkości ma wiele możliwości wprowadzenia
graficznych fajerwerków i smaczków. W wypadku Batmana było pewnie trochę
trudniej, a i tak plansze prezentują się znakomicie. Niestandardowe kadrowanie,
które jest i pomysłowe, i dynamiczne, może się podobać. Do tego żywy i ciepły
kolor, twórca z uporem maniaka stosuje akwarele. Nie przypominam sobie żadnego
innego tak jasnego i barwnego tomu z przygodami Mrocznego Rycerza. Warto
jeszcze wspomnieć o "Terminalu" narysowanym przez Johna Paula Leona, który
prezentuje się równie ciekawie, choć bardzo tradycyjnie: dużo czerni i
wszechpanującego mroku. Prace tego artysty mocno kojarzą mi się z rysunkami Michaela
Larka.
Bieżąca odsłona Detective Comics wyraźnie się wybija na tle
wszystkich poprzednich. Czy omawiana siódemka jest przysłowiową jaskółką? O
tym się już, niestety, nie przekonamy. Ponieważ Egmont Polska, na dwa tomy
przez zakończeniem całości, rezygnuje z dalszej prezentacji serii. Choć z
drugiej strony decyzja jest zrozumiała, gdyż nadchodzi Odrodzenie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz