środa, 5 listopada 2014

#1775 - Raport z Łodzi (1)

Jak co roku na Kolorowych nie pojawi się pełnowartościowa relacja z Międzynarodowego Festiwalu Komiksu (i Gier) w Łodzi. Jestem zdania, że w pojedynkę niemożliwe jest napisanie rzetelnej relacji z imprezy, która w ostatnich latach rozrosła się do naprawdę monstrualnych rozmiarów (choć na Polterze podjętą bardzo ambitną próbę). Z drugiej strony źle stałoby się gdyby największe komiksowe święto w naszym kraju przeszło u nas bez żadnego echa… 



Szukając kompromisowego rozwiązania zdecydowałem się napisać tekst skupiający się na najbardziej interesującym (według mnie) aspekcie festiwalu, czyli spotkaniach autorskich. Marnowanie czasu na stanie w kolejkach po autografy zupełnie mnie nie kręci, premierami mogę się obkupić przy pierwszej lepszej okazji (choć i tak z Łodzi wracałem o kilka kilogramów cięższy), na wystawy jakoś nigdy nie trafiam, a warsztaty są dla aspirujących twórców, a nie dla pismaków. Ja szukam okazji na spotkanie się z twórcą. Chce usłyszeć co ma do powiedzenia, wymienić ze dwa słowa, może uścisnąć dłoń. Zobaczyć człowieka, który kryje się za swoimi dziełami.

Po 25. edycji MFKiG podtrzymuje swoje zdanie, że Atlas Arena nie jest dobrym miejsce na komiksowy konwent. A pod kątem spotkań z twórcami jest lokalizacją wręcz fatalną. Goszczenie mistrzów komiksu światowego w korytarzu podrzędnej hali sportowej naprawdę nie jest zbyt dobrym pomysłem. Harmider dochodzący z płyty głównej przeszkadzający zarówno mówiącym, jak i słuchającym nie doskwierał tak bardzo, jak w zeszłym roku, ale wciąż solidne wyciszenie sali A jest ponad możliwości ekipy Radonia i Kasińskiego. Obrazu kulejącej pod względem organizacyjnym całości dopełnia jeszcze zamieszanie, jakie wynikło przy okazji spotkana z Rosińskim i Śledzińskim oraz niektórzy niekompetentni prowadzący (o tym będzie jeszcze przy okazji spotkania z Andreasem).

Podstawą tego i kolejnego wpisu są notatki robione podczas poszczególnych spotkań, które potem mozolnie deszyfrowałem i przepisywałem na klawiaturze. Przypuszczam, że nie wszystko udało mi się wyłapać, a i coś pewnie przekręciłem. Za wszystkie poprawki i uzupełnienia w komentarzach będę Wam bardzo wdzięczny.

Autorem zdjęć, które zdobią tę relację jest Daniel Hilbrecht, a pierwotnie zostały one opublikowane na Komiks.polter.pl

Alan Grant:


Scenarzysta, który stworzył Batmana przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie. Dystyngowany, elegancki, skromny. Zdystansowany, może nawet nieco ironiczny i wycofany, ale na pytania odpowiadający z humorem. Bliższy wyobrażeniu stereotypowego Anglika, niż Szkota. Na samym początku Grant pytany o referendum w sprawie odłączenia jego ojczyzny do Zjednoczonego Królestwa odpowiedział, że głosował na tak. Jest przekonany, że większość jego rodaków również głosowała podobnie, ale brytyjskie Secret Service zrobiła swoje. „Walka jeszcze się nie skończyła” - dodał z uśmiechem. 

„Miałem napisać dwa numeru, a zostałem na 12 lat” - odpowiedział pytany o początek przygody z Mrocznym Rycerzem. W komiksie zakochał się dzięki swojej babci. Miał trzy lata, kiedy uczył się czytać dzięki tanim, pulpowym opowieściom obrazkowym. „To dla mnie bardzo wzruszające wspomnienie” - powiedział z kamienną twarzą. Grant ponarzekał trochę na współczesne „2000AD”. Brytyjski magazyn stawiając na bardziej przygodowe historie utracił wiele z dawnego, satyrycznego i zaangażowanego ducha. Współcześnie praca z dwukrotnie młodszymi twórcami to już nie to samo, co stara, dobre czasy. Zresztą, brytyjski rynek się mocno zmienił. Młodzi zamiast po rodzime pozycje sięgają po mangę, która zdobywa coraz większą popularność. Pytany o to, czy wznowiłby karierę w Ameryce odpowiedział bez zawahania, że tak. Ale tylko wtedy, gdyby miał dobrego redaktora i odpowiedniego wydawcę.

O swoim konflikcie z DC Grant nie chciał rozmawiać. Nie czuje do nich urazy, ale cała sprawa „nie została rozwiązana w sposób satysfakcjonujący”. Wszelakie plotki o jakimkolwiek powrocie do DC są nieprawdziwe. Szczególnie, że niezbyt podoba mu się to, co zrobiono z Lobo. „Pretty crap” - tak podsumował nowy redesign Ważniaka. Bardzo ciekawa historia wiąże się z postacią Anarkiego, jednego z przeciwników Batmana, który został stworzony przez Granta (podobnie, jak Zsasz, którego imię nazwisko pochodzi od amerykańskiego psychiatry). W młodości szkocki twórca był dość mocno zaangażowany z działalność anarchistyczną, więc pomyślał, że całkiem fajnym pomysłem byłoby stworzenie postaci, która ucieleśniałaby bliskie mu niegdyś idee. Grant i Anarky spotkali się z dość niechętną reakcją środowiska anarchistycznego. Pisano, że autor się sprzedał, a bohater jest płytki i wypacza myśl anarchistyczną. Poza tym Grant wiązał z Anarky`m plany na przyszłość. Chciał go uczynić członkiem stałej obsady i następcą Jasona Todda na stanowisku Robina, ale jego redaktorzy mieli zupełnie inne plany. I tu kończy się moja relacja ze spotkania z nim, ponieważ musiałem opuścić salę A.

Tadeusz Baranowski:


Pojawiając się w sali A Baranowski był szczerze zdziwiony zaproszeniem na festiwal komiksowy. Ojciec Diplodoka, Profesorka Nerwosolka i Orient-Mena od dłuższego czasu komiksów już nie robi. Podkreślał, że to dla niego definitywnie zamknięty rozdział w życiu i wilka wcale do lasu nie ciągnę. Swoją twórczą energię poświęca teraz głównie malarstwu i właściwie nie ma powodów, aby mu nie wierzyć. Ale im dłużej opowiadał o swojej karierze, tym bardziej miałem wrażenie, że Baranowski autentycznie ma dość komiksów i jako jeden z najwybitniejszych polskich klasyków komiksowych (a pośród Christy, Polcha, Rosińskiego i Papcia Chmiela moim zdaniem nie tylko najwybitniejszy, ale i najciekawszy) nie czuje się odpowiednio doceniony. Wspominał swoją porażkę na rynku belgijskim, wspominał czasy, kiedy wręcz błagał pewnego wydawcę o danie mu szansy na narysowane albumu, wspominał nieładne zakończenie przygód słonia Twisti. 

Ale mimo wszystko humor i zdrowie po operacji kręgosłupa Mistrzowi dopisują. Baranowski swoją skromnością i filuternością wciąż czaruje publiczność i grzechem jest zamykać go w standardowej formule spotkania „pytanie-odpowiedz-pytanie-odpowiedz” i w dodatku zmuszać do odpowiadania na ciągle te same pytania. Autor jak tylko mógł unikał schematu, ale moderujący rozmowę Tomasz Marciniak robił wszystko, aby postawić na swoim i w końcu postawił. Szkoda.

Jakie jeszcze ciekawe informacje pojawiły się na panelu? Dowcipu o Gąsce Balbince nie usłyszeliśmy. W bohaterach Baranowskiego jest dużo z niego samego, a w szafie ma pewien komiks erotyczny, który nigdy nie zostanie pokazany szerokiej publiczności. Baranowski bardzo chwalił sobie kontakt ze swoimi fanami, który jest możliwy dzięki Facebookowi i internetowi, choć jednocześnie jest on nieco uciążliwy, bo wciąż próbuje się uwolnić od etykiety, która do niego przylgnęła przed laty. Nie pozostaje mu więc nic, jak tylko pogodzić się z tym, że już do śmierci pozostanie autorem kultowych komiksów z naszego dzieciństwa. Poza tym szczerze dziwi się fenomenowi niektórych swoich dzieł. Paradoksalnie, te komiksy, które uważa za swoje najlepsze osiągnięcia nie znalazły uznania w oczach czytelników, a albumy, które jego zdaniem pozostawiają sporo do życzenia (jako przykład podał „Skąd się bierze woda sodowa”) zdobyły serca czytelników. 

Human Ark


Po tym jak do Tadeusza Baranowskiego na scenie dołączyli Michał Śledziński, Wojtek Wawszczyk i rodzice Jeża Jerzego, Tomasz Lew Leśniak i Rafał Skarżycki, rozpoczęło się spotkanie dotyczące Human Ark. Studio zajmujące się produkcją filmów animowanych na dobrą sprawę rozpoczęło swoją działalność pracą nad adaptacją „Jeża Jerzego”, a więc obrazu powszechnie krytykowanego wśród komiksowej braci. Autorzy, a w szczególności Wawszczyk, bronili swojej produkcji, która była dla nich absolutnym debiutem i projektem całkowicie unikalnym w skali krajowej. Kiedy film powstawał nikt nie miał właściwie pojęcia jak się za niego zabrać i popełniono mnóstwo błędów. Największym z nich był pominięcie developmentu. „Lekcja została odrobiona” – podsumował Skarżycki. Teraz, ma być już tylko lepiej. Teraz, po latach, „Jeż Jerzy” wspominany jest jako swoisty poligon doświadczalny, któremu udało się jednak odnieść kilka sukcesów (cieszy się ponoć sporą popularnością w… Azji). Nie mówiąc już o tym, że cała ekipa się świetnie bawiła przy jego tworzeniu. 

Kiedy rozmowa zeszła na temat „Diplodoka”, najbardziej chyba ambitnego projektu realizowanego w Human Ark, okazało się, że to właśnie pomysł zrealizowania filmu animowanego na kanwie jednego z największych klasyków polskiego komiksu była inspiracją do założenia studia. 18 lat temu Wawszczyk otrzymując autograf od Baranowskiego w łódzkim ŁDK`u wpadł na ten pomysł, ale wtedy wydawał się on zupełnie niemożliwy do zrealizowania. Na szczęście teraz jest zupełnie inaczej. Sam Baranowski jest spokojny o jakość animowanego „Diplodoka”. Widzi wielką pasję i staranność wśród wszystkich zaangażowanych w ten projekt. Każdemu zależy, aby efekt końcowy był jak najlepszy. Ludzie z Human Ark chcą wydobyć wszystko, co najlepsze z komiksu Baranowskiego, chcą pozostać wierni duchowi oryginału jednocześnie czyniąc go przystępnym dla międzynarodowej publiczności, zarówno dla małych, jak i dużych widzów. Zdradzono też co nieco z fabuły. 

Film będzie dzielił się na dwie części. W pierwszej z nich autor wymazując świat dinozaurów zabił rodziców Diplodoka. Tytułowy bohater zbiera więc grupę przyjaciół, aby rozwiązać tę sprawę. O drugiej części wiadomo tyle, że będzie kompletną jazdą bez trzymanki. Na zaostrzenie apetytu pokazano fragment animacji gotowej w 40% Premierę zaplanowano w 2016 i kto wie, może jego polska wersja po raz pierwszy zostanie pokazana właśnie w Łodzi? Oprócz „Diplodoka” w Human Ark trwają prace nad „Kacperiadą” i „Tymkiem i Mistrzem”. Przy okazji „Tymka” do ekipy dołączyli kolejni komiksiarze, Przemysław Surma i Jakub Rebelka. Serial oparty będzie o nowe scenariusze, w których wykorzystane zostaną motywy znane z komiksów. W pracy nad nimi Skarżyckiemu pomagają inni scenarzyści. Odcinki mają liczyć po 11 minut.

Regis Loisel


Niestety, na spotkaniu z Loiselem nie udało mi się usiedzieć do końca. Nie wiem czy to wina prowadzącego Wojciecha Birka, czy autora „Piotrusia Pana” i „W poszukiwaniu Ptaka Czasu”, ale po dwudziestu minutach miałem dość. Złego wrażenie dopełnił tłumacz, który fatalnie wywiązywał się ze swoich obowiązków.

Pytany o początki swojej kariery Loisel wspomniał o tym, że jego pierwsze prace oglądali Moebius i Mezieres. Ten drugi docenił kunszt jego rysunków, ale skrytykował scenariusz i poznał go z Sergem Le Tendre, który z kolei lepiej pisał, niż rysował. Niedługo potem powstała pierwsza wersja „Ptaka czasu”, która ukazał się w magazynie „Imagine”, a dopiero siedem lat później premierę miał album, który okazał się oszałamiającym i niespodziewanym sukcesem. Dlaczego tak długo to trwało? Otóż uchodzącego dziś za klasyka komiksu autora nikt nie chciał wydać. Dopiero redaktor Dargaud postanowił zaryzykować. Koncepcja dopisania prequeli pojawiła się zaraz po zakończeniu pierwszego cyklu, ale zanim przystąpiono do jego realizacji Loisel chciał odpocząć od tego projektu i zająć się nieco innymi rzeczami. Kiedy autor zaczął opowiadać o losach „Piotrusia Pana” postanowiłem opuścić Salę A.

2 komentarze:

Agnes pisze...

Dzięki. Takie relacje chce się czytać.

Kuba Oleksak pisze...

Fajnie, że Ci się podoba. W sobotę powinna pojawić się część druga.