Jerzy Wróblewski z „Dziennikiem Wieczornym” współpracował przez 20 lat. Narysował blisko 70 historii, które łącznie miały 4000 odcinków. To szmat czasu i kartony papieru zarysowane komiksami. Dzisiaj to pewnie nie do pomyślenia, ale w 1959 roku, kiedy zakładano pierwszą popołudniówkę w Bydgoszczy, szukano kogoś, kto mógłby zająć się kolumną z komiksami i innymi ilustrowanymi historyjkami, żeby trafić w gusta młodych czytelników. Los chciał, że tym kimś miał stać się Wróblewski.
Jak pisze Maciej Jasiński istnieją dwie sprzeczne wersje opowieści o tym, jak Wróblewski rozpoczął współpracę z założoną przez Wiktora Malskiego gazetą. Mniejsza o to, która z nich jest prawdziwa – niezaprzeczalnym faktem jest, że urodzony w Inowrocławiu artysta swoją przygodę z komiksem zaczął jeszcze jako uczeń bydgoskiego Liceum Plastycznego (którego nota bene nigdy nie udało się ukończyć). Debiutował w wieku 17 lat historią szpiegowską zatytułowaną „Tajemnica czarnej teczki”. To właśnie na łamach „DW” przez następne dwie dekady przyszły rysownik przygód dzielnego kapitana Żbika, cyklu „Tajemnica Złotej Maczety”, autor perypetii niezapomnianego „Binio Billa” czy takich kultowych komiksów, jak „Figurki z Tilos” albo „Skradziony skarb” zdobywał swoje (nomen omen) ostrogi. Teraz, dzięki wysiłkom wydawnictwa Ongrys, Andrzeja Janickiego i Macieja Jasińskiego możemy cofnąć się w czasie i zobaczyć, nie tylko jak to się kiedyś robiło, ale także jak rozwijał się warsztat Wróblewskiego.
Dziś nikt nie powinien mieć wątpliwości, że ojciec szeryfa Rio Klawo stoi dumnie w jednym szeregu z takimi klasykami polskiego komiksu, jak Papcio Chmiel, Tadeusz Baranowski, Grzegorz Rosiński czy Janusz Christa. Moja przygoda z jego twórczością rozpoczęła się od... „Produktu”. Byłem zbyt młody, żeby załapać się na „Żbika” albo „Dziesięciu z Wielkiej Ziemi”, a kiedy swoją premierę miał „Binio Bill i skarb Pajutów” uczyłem się składać literki na pierwszym polskim „Spider-Manie”. Wróblewski dotarł do mnie za pośrednictwem tekstów Jasińskiego, Janickiego, Śledzia, Krzysztofa Mirowskiego i Marcina Jaworskiego. Zafascynowany ich opowieściami o tajemniczym „mistrzu z Bydgoszczy” ruszyłem na poszukiwanie jego prac. Na początku nowego wieku krążąc po krakowskich antykwariatach i targowiskach udało mi się skompletować niemałą kolekcję jego prac. Przyznam szczerze, że na początku nie byłem zachwycony. „Przyjaciele Roda Taylora” czy wspomniane „Figurki z Tilos” to nie było to, czego szukałem w komiksie. Ot, konwencjonalne historyjki przygodowo-sensacyjne na którym czas mocno odcisnął swoje piętno. Z czasem jednak zacząłem doceniać kunszt Wróblewskiego. Paradoksalnie dzisiaj jest chyba moim ulubionym polskim klasykiem. Ze swoją mocno zakorzenioną w amerykańskiej estetyce kreską doskonale gra na moich superbohaterskich resentymentach. Uwielbiam dyskretny urok starej szkoły, która unosi się nad jego pracami. Wciąż poraża mnie dynamika jego kadrów, wciąż zachwycają mnie detale, takie jak krój jego liternictwa (jeśli nie on wpisywał literki w dymki, to proszę o poprawę) i wciąż podkochuje się w Krystynie Korko...
Niestety (albo i stety) w obu albumach opublikowanych pod szyldem „Z archiwum Jerzego Wróblewskiego” próżno szukać prac artysty w pełni ukształtowanego i dojrzałego. „James Hart”, „Nie z tej ziemi”, „Rycerze prerii” i „Tom Texas” to komiksowe juwenalia przyszłego klasyka. Najbliżej najbardziej klasycznemu Wróblewskiemu jest właśnie ta pierwsza pozycja. „James Hart” ukazywał się na łamach „Dziennika” od 1 września do 9 października 1971 roku. To dość typowa i schematyczna opowieść sensacyjna z dwójką pięknych kobiet w tle, intrygą szytą grubymi nićmi i obowiązkowymi pościgami. Jeśli idzie o to, co w tym przypadku interesuje mnie najbardziej, czyli oprawę graficzną to napisze tylko, że Wróblewski potrafi lepiej. „Nie z tej ziemi” (14.07-23.08.1965) to chyba najsłabsza pozycja w całym cyklu, choć graficznie prezentuje się dość solidnie. Nie jest żadną tajemnicą, że Wróblewski radził sobie z rysunkiem satyrycznym nie najgorzej, ale akurat w tym przypadku nieodzowny przy pracy w dzienniku pośpiech mocno odbił się na jakości ilustracji. Z fabułą tej fantastyczno-humorystycznej opowiastki jest jeszcze gorzej...
Drugi tom otwiera „Tom Texas”, który w „DW” ukazywał się przez cały kwiecień 1961 roku. Historia o lubującym się w lemoniadzie kowboju bliska jest duchowi „Lucky Luke`a”. Przygody małego ciałem, ale wielkiego duchem tytułowego bohatera to seria humorystyczno-sensacyjnych perypetii okraszonych (tu chyba nikogo nie zaskoczę) obowiązkowym happy-endem, w których Wróblewski skręca w stronę cartoonu i delikatnego slapsticku. Z całkiem niezłym skutkiem, zresztą. W przeciwieństwie do „Toma Texasa”, który był dość klasycznym komiksem z dymkami i kadrami, „Rycerze prerii” (goszczący w „DW” od 29 kwietnia do 13 lipca 1965) to raczej ilustrowane opowiadanie. Ostatni z komiksów prezentowanych w kolekcji wydaje się mieć najbardziej rozbudowaną fabułę i czytało mi się go najlepiej. Przygody trójki nieustraszonych kowbojów wędrujących po Dzikim Zachodzie najbliższe są westernowej (a więc tak przez Wróblewskiego hołubionej) konwencji. Szlachetnie rewolwerowcy Pete, Tex i Jim nie przepuszczą żadnemu zbirowi, czy to w Arizonie, czy to w Texasie. Wydaje się również, że historia skierowana jest raczej do nieco starszego czytelnika. Zarówno w „Tomie Texasie”, jak i w „Rycerzach prerii” można dostrzec sporo elementów, które zostaną później wykorzystane i rozwinięte w „Binio Billu”. Należy dodać, że całość uzupełniają różne materiały dodatkowe – ilustracje, rysunkowe konkursy i inne drobne grafiki.
Dziś nikt nie powinien mieć wątpliwości, że ojciec szeryfa Rio Klawo stoi dumnie w jednym szeregu z takimi klasykami polskiego komiksu, jak Papcio Chmiel, Tadeusz Baranowski, Grzegorz Rosiński czy Janusz Christa. Moja przygoda z jego twórczością rozpoczęła się od... „Produktu”. Byłem zbyt młody, żeby załapać się na „Żbika” albo „Dziesięciu z Wielkiej Ziemi”, a kiedy swoją premierę miał „Binio Bill i skarb Pajutów” uczyłem się składać literki na pierwszym polskim „Spider-Manie”. Wróblewski dotarł do mnie za pośrednictwem tekstów Jasińskiego, Janickiego, Śledzia, Krzysztofa Mirowskiego i Marcina Jaworskiego. Zafascynowany ich opowieściami o tajemniczym „mistrzu z Bydgoszczy” ruszyłem na poszukiwanie jego prac. Na początku nowego wieku krążąc po krakowskich antykwariatach i targowiskach udało mi się skompletować niemałą kolekcję jego prac. Przyznam szczerze, że na początku nie byłem zachwycony. „Przyjaciele Roda Taylora” czy wspomniane „Figurki z Tilos” to nie było to, czego szukałem w komiksie. Ot, konwencjonalne historyjki przygodowo-sensacyjne na którym czas mocno odcisnął swoje piętno. Z czasem jednak zacząłem doceniać kunszt Wróblewskiego. Paradoksalnie dzisiaj jest chyba moim ulubionym polskim klasykiem. Ze swoją mocno zakorzenioną w amerykańskiej estetyce kreską doskonale gra na moich superbohaterskich resentymentach. Uwielbiam dyskretny urok starej szkoły, która unosi się nad jego pracami. Wciąż poraża mnie dynamika jego kadrów, wciąż zachwycają mnie detale, takie jak krój jego liternictwa (jeśli nie on wpisywał literki w dymki, to proszę o poprawę) i wciąż podkochuje się w Krystynie Korko...
Niestety (albo i stety) w obu albumach opublikowanych pod szyldem „Z archiwum Jerzego Wróblewskiego” próżno szukać prac artysty w pełni ukształtowanego i dojrzałego. „James Hart”, „Nie z tej ziemi”, „Rycerze prerii” i „Tom Texas” to komiksowe juwenalia przyszłego klasyka. Najbliżej najbardziej klasycznemu Wróblewskiemu jest właśnie ta pierwsza pozycja. „James Hart” ukazywał się na łamach „Dziennika” od 1 września do 9 października 1971 roku. To dość typowa i schematyczna opowieść sensacyjna z dwójką pięknych kobiet w tle, intrygą szytą grubymi nićmi i obowiązkowymi pościgami. Jeśli idzie o to, co w tym przypadku interesuje mnie najbardziej, czyli oprawę graficzną to napisze tylko, że Wróblewski potrafi lepiej. „Nie z tej ziemi” (14.07-23.08.1965) to chyba najsłabsza pozycja w całym cyklu, choć graficznie prezentuje się dość solidnie. Nie jest żadną tajemnicą, że Wróblewski radził sobie z rysunkiem satyrycznym nie najgorzej, ale akurat w tym przypadku nieodzowny przy pracy w dzienniku pośpiech mocno odbił się na jakości ilustracji. Z fabułą tej fantastyczno-humorystycznej opowiastki jest jeszcze gorzej...
Drugi tom otwiera „Tom Texas”, który w „DW” ukazywał się przez cały kwiecień 1961 roku. Historia o lubującym się w lemoniadzie kowboju bliska jest duchowi „Lucky Luke`a”. Przygody małego ciałem, ale wielkiego duchem tytułowego bohatera to seria humorystyczno-sensacyjnych perypetii okraszonych (tu chyba nikogo nie zaskoczę) obowiązkowym happy-endem, w których Wróblewski skręca w stronę cartoonu i delikatnego slapsticku. Z całkiem niezłym skutkiem, zresztą. W przeciwieństwie do „Toma Texasa”, który był dość klasycznym komiksem z dymkami i kadrami, „Rycerze prerii” (goszczący w „DW” od 29 kwietnia do 13 lipca 1965) to raczej ilustrowane opowiadanie. Ostatni z komiksów prezentowanych w kolekcji wydaje się mieć najbardziej rozbudowaną fabułę i czytało mi się go najlepiej. Przygody trójki nieustraszonych kowbojów wędrujących po Dzikim Zachodzie najbliższe są westernowej (a więc tak przez Wróblewskiego hołubionej) konwencji. Szlachetnie rewolwerowcy Pete, Tex i Jim nie przepuszczą żadnemu zbirowi, czy to w Arizonie, czy to w Texasie. Wydaje się również, że historia skierowana jest raczej do nieco starszego czytelnika. Zarówno w „Tomie Texasie”, jak i w „Rycerzach prerii” można dostrzec sporo elementów, które zostaną później wykorzystane i rozwinięte w „Binio Billu”. Należy dodać, że całość uzupełniają różne materiały dodatkowe – ilustracje, rysunkowe konkursy i inne drobne grafiki.
Warto również zwrócić uwagę, że w komiksach zebranych w dwóch pierwszych tomach cyklu brakuje jakichkolwiek wyraźnych akcentów propagandowych. Nie jest żadną tajemnica, że w karierze bydgoskiego rysownika trafiały się zlecenia na komiksy jawnie propagandowe, traktujące o bohaterach Związku Radzieckiego i heroizmie Armii Ludowej. Na siłę można by się dopatrywać jakiś podtekstów w „Nie z tej ziemi”, ale po tym co przeczytałem w pierwszych dwóch "essentialach" wygląda na to, że komiksy z „Dziennika Wieczornego” wolne są od komunistycznej dydaktyki.
Mnie, jako miłośnika twórczości Jerzego Wróblewskiego bardzo ucieszyła wieść o tym, że Kaczanowski, Janicki i Jasiński pogrzebali w starych rocznikach „Dziennika Wieczornego” i przygotują porządnie wydany album (a nawet dwa). Świetnie, że kolejne białe plamy historii polskiego komiksu zostają wypełnione, ale mam świadomość, że nie jest to komiks dla wszystkich. „Z archiwum Jerzego Wróblewskiego”
to rzecz przeznaczona zdecydowanie dla koneserów i dla najbardziej hardcore`owych fanów polskiego komiksu.
1 komentarz:
Juwenilia :)
Prześlij komentarz