sobota, 19 października 2013

#1399 - Batman i Punisher (fragment książki "TM-Semic")

„Batman” to magazyn, który moim zdaniem ma najlepszy stosunek jakości prezentowanych historii do liczby numerów, które zostały wydane. Oto główne czynniki, które o tym zadecydowały.

O sile Batmana zawsze decydowali jego przeciwnicy. To prawda, że w innych przypadkach nie brakowało malowniczych szaleńców, jednak tutaj zawsze byli oni równie ważni, co główny bohater. Niezależnie, czy myślimy o arcywrogach pokroju Jokera czy Pingwina czy o postaciach stosunkowo nowych (Zsasz, Idiota). Niektórzy z nich działali nawet w myśl zrozumiałych pobudek (Anarch, Aborygen), choć ich metody budziły kontrowersje. Drugim komiksem, który ukazał się w ramach „Batmana” był „Zabójczy Żart” – jedna z najważniejszych historii o Człowieku Nietoperzu, jaka kiedykolwiek się ukazała, i jeden z najlepszych komiksów wydanych przez TM-Semic. Jednocześnie był to swoisty falstart. Trudno było później przeskoczyć poprzeczkę podniesioną tak wysoko i nie ulega wątpliwości, że dzieło Moore’a i Bollanda lepiej sprawdziłoby się kilka lat później jako „Wydanie Specjalne” lub numer jubileuszowy.

W kilkudziesięciu pierwszych zeszytach „Batmana” trudno znaleźć komiksy choć w części dorównujące „Zabójczemu Żartowi”, ale prezentowane historie były z reguły na przyzwoitym poziomie i często traktowały o poważnych problemach. Aborygen opowiadał o destrukcyjnej działalności białego człowieka. „Ekstaza” o narkotykach. „Szczurołap” obnażał znieczulicę, z jaką traktuje się bezdomnych. „Prywatny Pokaz” to chyba pierwszy w Polsce przypadek pokazania zjawiska snuff movies. Alan Grant, jeden z przedstawicieli brytyjskiej inwazji na amerykański rynek lat osiemdziesiątych, nie bał się poruszać trudnych kwestii. Rysownik Norm Breyfogle nie jest artystą wybitnym, ale czytelnicy przyzwyczaili się do jego kreski i polubili ją na tyle, że trudno było im zaakceptować Jima Aparro. Takich komiksów – poważnych historii mieszczących się w jednym zeszycie – zabrakło w późniejszym okresie.

Postać Mrocznego Rycerza stała się na tyle popularna, że zdominowała w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych „Wydania Specjalne”. W ramach regularnych zeszytów zaczęto korzystać ze stojących nawysokim poziomie oryginalnych serii „Legends of the Dark Knight” oraz „Shadow of the Bat”. Obie były adresowane do dojrzalszych odbiorców. „Legends” skupiało się na początkach kariery Bruce’a Wayne’a jako obrońcy Gotham. Pochodzą z niej takie historie jak „Sanctum” (debiut Mike’a Mignoli w Polsce), „Amerykański Brzydal” czy „Machiny” Teda McKeevera, które były ambitną porażką TM-Semic (najgorzej sprzedający się „Batman” w historii). „Ostatni Arkham” z „Shadow of the Bat” to najlepszy komiks spółki Grant / Breyfogle ozdobiony klimatycznymi okładkami Kelley’a Jonesa.

Pech chciał, że na scenę wkroczył arcyłotr Bane i nie tylko złamał Batmanowi kręgosłup, ale sprawił, że serię dotknął ten sam problem, co „Spider-Mana”. Wprowadzenie do KnightSaga stanowiły historie wydane w ramach „Wydań Specjalnych”, o których nieco później. Wątek upadku Mrocznego Rycerza, jego zastąpienia przez Azraela, następnie powrotu Batmana ciągnął się na łamach polskiego wydania kilka lat. W tę sagę uwikłane zostały również „Legends of the Dark Knight” oraz „Shadow of the Bat”. Na domiar złego następca Batmana – Jean Paul Valley – nie wzbudzał w czytelnikach sympatii. Szefowie DC zdawali sobie z tego sprawę. Bruce Wayne powrócił wkrótce w glorii i chwale, pokonując zakutego w zbroję młodzieńca. Kiedy wszystko w Gotham wróciło do normy i wymienione oryginalne serie stały się głównym źródłem polskich wydań (tym samym można było przeczytać naprawdę dobre komiksy), polski „Batman” sprzedawał się już na tyle źle, że połączono go z „Supermanem” w jeden tytuł, a po piętnastu numerach przestano wydawać.

Jak to się stało, że tak nieznana postać, jak Punisher, zadebiutowała we własnej serii na samym początku wydawnictwa? Skłaniałbym się ku dwóm przyczynom. Na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych w Polsce stały się powszechne odtwarzacze kaset VHS. Nastąpił wysyp wypożyczalni, na dodatek ochrona praw autorskich była w powijakach i filmy kopiował oraz sprzedawał każdy, kto chciał. Oglądano głównie produkcje amerykańskie i azjatyckie, wśród których królowało kino akcji.

Najważniejsza była liczba walk i strzelanin, poziom produkcji schodził na dalszy plan – dostaję rumieńców, kiedy wracam do tych filmów po latach – bronią się zdecydowanie gorzej od większości komiksów. „Punisher” ze swoją sensacyjną fabułą i brutalnością trafił więc na idealny moment. „Wojownicy Cienia/Shadowmasters”, którzy zajmowali połowę zeszytu przez pierwsze osiem numerów, również mogli przypaść do gustu fanom tak zwanego kina kopanego.

Frank Castle to bohater całkowicie inny od Spider-Mana. Były komandos, którego rodzina zginęła w wyniku wojny gangów. Jest pozbawiony supermocy i morduje przeciwników z zimną krwią (zresztą zadebiutował w Stanach jako przeciwnik Człowieka Pająka). Przemoc ukazana w komiksach z jego udziałem nie jestprzerysowana ani groteskowa. Pozytywne postaci giną równie często, co złoczyńcy. Tylko ignorant mógł stwierdzić, że System Codem weszło na rynek z dwoma takimi samymi lub podobnymi komiksami.

W rzeczywistości „Spider-Mana” i „Punishera” łączyło jedynie uniwersum i format. Trudno dziś powiedzieć, czy było to rozmyślne działanie wydawcy, czy przypadek. Przez pierwsze trzy lata serii za scenariusz był odpowiedzialny głównie Mike Baron. Jego historie były sprawnie napisane, a elementy nadprzyrodzone odpowiednio dawkowane. Castle walczył głównie z „normalnymi” przeciwnikami – kartelami narkotykowymi, ulicznymi gangami czy włoską mafią. Czasem zdarzali się przeciwnicy przypominający pensjonariuszy Arkham, w jednym z zeszytów pojawił się Szatan we własnej osobie. W początkowym okresie Pogromcę (tak nazwano go na początku lat dziewięćdziesiątych) rysowali głównie przyszli założyciele Image. Whilce Portacio zilustrował pierwsze numery, opowiadające o walce z Kingpinem. Polski debiut Jima Lee był jednocześnie pierwszym pojawieniem się Wolverine’a – a wszystko w historii o dinozaurach (dwa lata przed szaleństwem wywołanym przez Park Jurajski Spielberga). Kilka numerów narysował też Erik Larsen.

Podobnie jak w przypadku „Batmana”, „Punisher” poruszał istotne problemy. Szczególnie w pamięć zapada zeszyt „Punisher w St. Paradine” opowiadający o wykorzystywaniu seksualnym kadetów w szkole wojskowej. Do tej poruszającej historii idealnie pasowała surowa kreska Marka Texeiry. Texeira był jednym z najlepszych wśród wielu rysowników „Punishera”. Być może czytelnicy znudzili się typowo sensacyjnymi komiksami. Przygody Castle’a przestały się dobrze sprzedawać i „Punisher” zmienił status na dwumiesięcznik. Niedługo potem ukazał się najlepszy numer w historii, czyli „Warzone” ze scenariuszem weterana branży Chucka Dixona i rewelacyjnymi ilustracjami Johna Romity Juniora. Rysunki Romity pojawiły się zresztą we wszystkich superbohaterskich seriach z Marvela wydawanych przez TM-Semic. Jak mówi Rustecki:

Rzeczywiście, komiks ten spotkał się z bardzo dobrym przyjęciem, choć zdarzały się także głosy krytyki, zwłaszcza w kontekście niedoróbek edytorskich. Nie dziwi mnie to zresztą, bowiem w pewnym momencie postać Franka Castle urosła do rangi ikony TM-Semic. Gdy wyniki sprzedaży malały zastanawialiśmy się, co zrobić, by uratować serię. Właśnie wówczas przypomniałem sobie „War Zone”. Ów tytuł bardzo zachwalał mi Stan Lee, gdy spotkaliśmy się podczas jego wizyty w Warszawie na Starym Mieście (latem 1992 roku). Był to niesamowity eksperyment sam w sobie: Punisher z twarzą mordercy, walnięty sto razy w nos, który już nie ma chrząstek, a miast tego „galaretę” z gęby. To był istny przełom po dotychczasowej wersji Whilice’a Portacio (który swoją drogą też zasłużył się dla tej postaci), według której Castle prezentował się niczym nieco mroczny amant. John Romita Jr zrobił kawał świetnej roboty! Dla mnie rewelacja! Stąd w momencie kryzysowym namówiłem prezesów do publikacji tej serii, tym bardziej, że czarno-biały druk był znacznie tańszy. Zrezygnowaliśmy z kolekcjonerskiej okładki i stąd komiks mógł w ogóle zaistnieć.

Kolejnym „Punisherem” wartym odnotowania jest „Eurohit”. Za tę historię odpowiedzialni byli twórcy równie zasłużeni dla serii, co Baron czy Texeira. Scenariusz napisali Dan Abnett i Andy Lanning, całość narysował Doug Braitwhite – podobnie jak Romita Jr – specjalista od połamanych nosów. Castle w trakcie swojej europejskiej wycieczki walczy z szeregiem łotrów ze Starego Kontynentu. Dobry komiks, który zasłużył na niezłe wyniki sprzedaży. Potem było już niestety gorzej. Zarówno pod względem poziomu prezentowanych historii, jak i zainteresowania czytelników. TM-Semic wydał jeszcze świetny „Year One” (jedyny komiks tego typu w ofercie) i nadszedł czas na to, czego chociaż fanom Castle’a można było oszczędzić – długą opowieść o rzekomym zgonie i powrocie z grobu. Nie były to może komiksy złe, ale tendencja do uśmiercania głównego bohatera była irytująca. O popularności Pogromcy w Polsce niech świadczy fakt, że „Punisher” doczekał się bodaj największej liczby zeszytów wydanych przez inną oficynę, wrocławską Mandragorę.


Brak komentarzy: