W marcu przyszłego roku do kin na całym świecie trafi nowy film Darrena Aronofsky`ego. „Noe. Wybrany przez Boga” zapowiadany jest jako bardzo współczesna (czytaj – pełna wartych 130 milionów dolarów efektów specjalnych) reinterpretacji biblijnej opowieści. W rolach głównych wystąpią Russell Crowe, Anthony Hopkins, Jennifer Connelly i Emma Watson.
Dlaczego o tym pisze? Ano dlatego, że w 2011 roku nakładem wydawnictwa Le Lombard ukazał się komiks, będący pierwowzorem tego obrazu. Napisał go nie kto inny, jak sam Aronofsky. W pracy nad scenariuszem pomógł mu Ari Handel, z którym pracował nad „Źródłem”, a oprawą graficzną zajął się Nico Henrichon. Teraz, "Noe" ukazał się także na polskim rynku.
Pierwszy album tetralogii „Za niegodziwość ludzi” służy standardowo przedstawieniu głównych postaci, pokazania zasad, jakie rządzą światem przedstawionym i ekspozycji głównego wątku. Akcja zaczyna się dopiero zagęszczać, ale z grubsza wiadomo, o co chodzi. Scenariusz napisany jest solidnie, a oprawa graficzna jest więcej niż poprawna. Kanadyjskiego artystę Nico Henrichona polski czytelnik może pamiętać z całkiem udanego albumu „Lwy z Bagdadu”. W podobnym stylu narysowany jest "Noe". Mieszcząca się w granicach mainstreamowej estetyki kreska Hernichona nie jest jednak pozbawiona autorskiego pazura i sprawia bardzo korzystne wrażenie.
Nie spodziewałem się, że autor tak znakomitych produkcji, jak „Zapaśnik” czy „Requiem dla snu” pisząc historię budowniczego Arki zdecyduje się pójść po linii najmniejszego oporu. Po przepuszczeniu Pisma Świętego przez popkulturowe klisze w najbardziej oczywisty sposób z „Noego” zrobiono typowy, komiksowy produkcyjniak. Z tytułowego biblijnego bohatera uczynionego schematycznego komiksowego badassa. Nieugiętego, nieustraszonego, milczącego. Potrafiącego poradzić sobie w każdej sytuacji. Z kwadratową szczęka, w czerwonej pelerynie, obwieszonego komiksowym fetyszem lat dziewięćdziesiątych, czyli pouchami (niewielkimi kieszonkami, z którym obnosi się Cable) bliżej mu do Batmana, Clinta Eastwooda albo Thorgala, niż do szacownego patriarchy. Jako ostatni sprawiedliwy jest zmuszony, do ruszenia w podróż, która zmieni losy świata (na zawsze!). Prowadzony przez tajemnicze wizję zsyłane mu przez Pana zmierza w kierunku góry Ararat. W drodze przyjdzie mu stawić czoła wielu niebezpieczeństwom, a cel jego wędrówki nie został mu jeszcze wyjawiony...
Już po lekturze premierowego tomu „Noego” widać, że Darren Aronofsky nie traktuje materiału wyjściowego z nabożnym (nomen omen!) szacunkiem. W swojej reinterpretacji wątków biblijnych chce zrobić z Księgi Rodzaju dość zwyczajną opowieść fantasy. W tej utrzymanej w postapokaliptycznej konwencji historii, mocno kojarzącej się z „Mad Maxem” (tak mocno, aż chce się przypuszczać, że obraz George`a Millera 1981 roku jest jednym z ulubionych filmów Aronofskiego) z ducha oryginału nie zostało wiele. Nie spodziewajcie się po komiksie jakiejś nowoczesnej egzegezy starotestamentowych wątków - to epicka, wysokobudżetowa sieczka w stylu hollywoodzkiego„Władcy pierścieni”. Biblia dla Aronofskiego to taki sam materiał na kinowy (czy, jak w tym przypadku, komiksowy) blockbuster, jak grecka mitologia, „Iliada”, średniowieczne chansons de geste czy skandynawskie legendy. „Noe” to w pewnym sensie profanacja (nomen omen!) swojego pierwowzoru. Aronofsky nie widzi albo nie chce widzieć w Piśmie Świętym jakichkolwiek, niekoniecznie religijnych, głębszych znaczeń, tylko efektowną, pełną scen przemocy opowieść. Przypomina mi trochę czytelnika naiwnego z Umberto Eco, który nie chce wiedzieć „jak?” i „dlaczego?”, ale „co było dalej?”. Oczywiście, w takim przekuwaniu religijnego sacrum na komiksowe profanum nie ma nic złego. Ot, banał współczesnego postmodernizmu, chciałoby się powiedzieć...
Nie zrozumcie mnie jednak, źle - „Za niegodziwość ludzi” nie jest złym (pod każdym względem) komiksem. To solidnie zrobiona, rzemieślnicza robota, na poziomie, powiedzmy, recenzowanej przeze mnie ostatnio „Sagi Valty”. Szkoda tylko, że takie dzieło swoim nazwiskiem sygnuje jeden z najbardziej interesujących twórców Hollywood...
Dlaczego o tym pisze? Ano dlatego, że w 2011 roku nakładem wydawnictwa Le Lombard ukazał się komiks, będący pierwowzorem tego obrazu. Napisał go nie kto inny, jak sam Aronofsky. W pracy nad scenariuszem pomógł mu Ari Handel, z którym pracował nad „Źródłem”, a oprawą graficzną zajął się Nico Henrichon. Teraz, "Noe" ukazał się także na polskim rynku.
Pierwszy album tetralogii „Za niegodziwość ludzi” służy standardowo przedstawieniu głównych postaci, pokazania zasad, jakie rządzą światem przedstawionym i ekspozycji głównego wątku. Akcja zaczyna się dopiero zagęszczać, ale z grubsza wiadomo, o co chodzi. Scenariusz napisany jest solidnie, a oprawa graficzna jest więcej niż poprawna. Kanadyjskiego artystę Nico Henrichona polski czytelnik może pamiętać z całkiem udanego albumu „Lwy z Bagdadu”. W podobnym stylu narysowany jest "Noe". Mieszcząca się w granicach mainstreamowej estetyki kreska Hernichona nie jest jednak pozbawiona autorskiego pazura i sprawia bardzo korzystne wrażenie.
Nie spodziewałem się, że autor tak znakomitych produkcji, jak „Zapaśnik” czy „Requiem dla snu” pisząc historię budowniczego Arki zdecyduje się pójść po linii najmniejszego oporu. Po przepuszczeniu Pisma Świętego przez popkulturowe klisze w najbardziej oczywisty sposób z „Noego” zrobiono typowy, komiksowy produkcyjniak. Z tytułowego biblijnego bohatera uczynionego schematycznego komiksowego badassa. Nieugiętego, nieustraszonego, milczącego. Potrafiącego poradzić sobie w każdej sytuacji. Z kwadratową szczęka, w czerwonej pelerynie, obwieszonego komiksowym fetyszem lat dziewięćdziesiątych, czyli pouchami (niewielkimi kieszonkami, z którym obnosi się Cable) bliżej mu do Batmana, Clinta Eastwooda albo Thorgala, niż do szacownego patriarchy. Jako ostatni sprawiedliwy jest zmuszony, do ruszenia w podróż, która zmieni losy świata (na zawsze!). Prowadzony przez tajemnicze wizję zsyłane mu przez Pana zmierza w kierunku góry Ararat. W drodze przyjdzie mu stawić czoła wielu niebezpieczeństwom, a cel jego wędrówki nie został mu jeszcze wyjawiony...
Już po lekturze premierowego tomu „Noego” widać, że Darren Aronofsky nie traktuje materiału wyjściowego z nabożnym (nomen omen!) szacunkiem. W swojej reinterpretacji wątków biblijnych chce zrobić z Księgi Rodzaju dość zwyczajną opowieść fantasy. W tej utrzymanej w postapokaliptycznej konwencji historii, mocno kojarzącej się z „Mad Maxem” (tak mocno, aż chce się przypuszczać, że obraz George`a Millera 1981 roku jest jednym z ulubionych filmów Aronofskiego) z ducha oryginału nie zostało wiele. Nie spodziewajcie się po komiksie jakiejś nowoczesnej egzegezy starotestamentowych wątków - to epicka, wysokobudżetowa sieczka w stylu hollywoodzkiego„Władcy pierścieni”. Biblia dla Aronofskiego to taki sam materiał na kinowy (czy, jak w tym przypadku, komiksowy) blockbuster, jak grecka mitologia, „Iliada”, średniowieczne chansons de geste czy skandynawskie legendy. „Noe” to w pewnym sensie profanacja (nomen omen!) swojego pierwowzoru. Aronofsky nie widzi albo nie chce widzieć w Piśmie Świętym jakichkolwiek, niekoniecznie religijnych, głębszych znaczeń, tylko efektowną, pełną scen przemocy opowieść. Przypomina mi trochę czytelnika naiwnego z Umberto Eco, który nie chce wiedzieć „jak?” i „dlaczego?”, ale „co było dalej?”. Oczywiście, w takim przekuwaniu religijnego sacrum na komiksowe profanum nie ma nic złego. Ot, banał współczesnego postmodernizmu, chciałoby się powiedzieć...
Nie zrozumcie mnie jednak, źle - „Za niegodziwość ludzi” nie jest złym (pod każdym względem) komiksem. To solidnie zrobiona, rzemieślnicza robota, na poziomie, powiedzmy, recenzowanej przeze mnie ostatnio „Sagi Valty”. Szkoda tylko, że takie dzieło swoim nazwiskiem sygnuje jeden z najbardziej interesujących twórców Hollywood...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz