W ostatnim tygodniu zrobiło się trochę szumu wokół przyjazdu Norma Breyfogle'a na tegoroczną MFK'ę. Wszystko za sprawą petycji do Egmontu z prośbą o wydanie "Birth of the Demon" na przyjazd amerykańskiej gwiazdy. Nie chcę jednak w tym miejscu komentować tego "przedsięwzięcia", ponieważ rozchodzi mi się o zupełnie inną sprawę. A mianowicie o opinie na temat samego komiksu. "Ukoronowanie przyjazdu Breyfogle'a", "najlepszy komiks Norma" - te i wiele podobnych ocen można było ostatnio napotkać w trakcie "dyskusji" o petycji. Ocen, które wprawiły mnie odrobinę w zdumienie, ponieważ "Birth of the Demon" czytałem dawno temu i do dzisiaj prawie o nim zapomniałem. Jednak kierowany ciekawością ponownie zabrałem się za lekturę, by na świeżo przekonać się o co chodzi z całym tym szumem...
W dniu wydania "Birth of the Demon" Ra's al Ghul znany był czytelnikom już od ponad dwudziestu lat. W tym czasie stał się nie tylko jednym z najpotężniejszych przeciwników Batmana, ale co ważniejsze wyrósł na bardzo ciekawą postać wymykającą się schematom tamtych lat. Bez wątpienia wpłynęło to na oczekiwania wobec Dennisa O'Neila i Norma Breyfogle'a. Niestety komiks broni się tylko połowicznie.
Co najbardziej rzuca się w oczy w trakcie lektury to banalny fakt, że "mało jest Batmana w tym Batmanie". Jego postać pełni raczej funkcję klamry kompozycyjnej dla opowieści o początkach i "narodzinach" Ra's Al Ghula. Nie oznacza to jednak, że z tego powodu jest to słaby komiks. Choć trzeba przyznać, że fabuła nie należy do najoryginalniejszych, to jest ona przejmująca z powodu "pierwotnych emocji”, które w tej historii grają pierwsze skrzypce. O'Neil fantastycznie rozrysowuje przed naszymi oczami nienawiść spowodowaną śmiercią żony bądź matki, bezmyślne okrucieństwo wypływające z odrealnienia i przekonania o własnej nieomylności, czy chęć powstrzymania zabójcy i terrorysty tak silną, że trawiącą niczym narkotykowy głód. Wszystkie te uczucia, tak podobne do tych z komiksów Franka Millera, sprawiają, że "Birth of the Demon" czyta się jednym tchem. Niestety jego przewidywalność nie pozwala wysoko umieścić tej opowieści w rankingu nietoperzych komiksów.
Na szczęście, mimo że Dennis O'Neil nie pokazał w pełni na co go stać, Norm Breyfogle wykorzystał pełnie swoich możliwości. "Birth of the Demon" to ponad sto stron malowanych kadrów, które zachwycają na każdym kroku. I choć, jak już wspomniałem, mało w tej historii jest powodów do podziwiania Batmana w "ciemnych uliczkach Gotham" (choć te kilka stron na samym początku jest doskonałe), to pustynia według Breyfogle'a jest równie fascynująca. Dzięki sprawnemu kadrowaniu olbrzymie przestrzenie samego piasku nie są monotonnym tłem, ale terenem wiecznie smaganym przez wiatr i słońce. Miasto i obozy natomiast tak sprawnie oddają nastrój arabskich opowieści, że można odnieść wrażenie, jakby rysownik tworzył takie historie na co dzień. Jednak wszystko to jest tylko tłem, które uatrakcyjnia jeszcze lepszy pierwszy plan. Norm nie pozwala czytelnikowi nawet na chwilę "wytchnienia". Strona po stronie podziwiamy najpierw sugestywne sny Ra's al Ghula, z bardzo ciekawym kadrowaniem (a raczej jego brakiem), a potem finałowy pojedynek pełen dynamicznych ujęć i fantastycznych splash-page'y. Najlepsze jednak są Jamy Łazarza, które na każdej stronie aż kipią życiodajną siłą i szaleństwem zarazem, wymykając się wszelkim próbom określenia ich dwuwymiarowymi rysunkami.
Na wielką pochwałę zasługują również kolory, osobiście położone przez Breyfogle'a. Nie tylko pogłębiają świetne grafiki, ale co ważniejsze fantastycznie współgrają z opowiadaną historią. Dynamiczne sceny, w których postaci opanowane są przez szaleństwo bądź pożądanie pełne są czerwieni, a w chwilach wytchnienia i "wyciszenia fabularnego" dominują niebieskie odcienie. Ale znowu najlepsze są Jamy Łazarza i wszechogarniająca zieleń - od "uzdrawiającego" płyny, przez ubrania do oczu bohaterów. Dzięki temu zabiegowi historia bardziej przemawia do czytelnika i ułatwia wczucie się w opowieść.
Po ostatniej lekturze "Birth of the Demon" nadal nie jestem w stanie wypowiedzieć się o nim jednoznacznie. Nie da się ukryć, że ciężko znaleźć lepszy materiał do "autografu Breyfogle'a", ale fabularnie jest to komiks co najwyżej przeciętny. Jeśli nastawisz się na artbook Norma, nie będziesz zawiedziony. W innym razie jest to lektura "na jeden raz"...
W dniu wydania "Birth of the Demon" Ra's al Ghul znany był czytelnikom już od ponad dwudziestu lat. W tym czasie stał się nie tylko jednym z najpotężniejszych przeciwników Batmana, ale co ważniejsze wyrósł na bardzo ciekawą postać wymykającą się schematom tamtych lat. Bez wątpienia wpłynęło to na oczekiwania wobec Dennisa O'Neila i Norma Breyfogle'a. Niestety komiks broni się tylko połowicznie.
Co najbardziej rzuca się w oczy w trakcie lektury to banalny fakt, że "mało jest Batmana w tym Batmanie". Jego postać pełni raczej funkcję klamry kompozycyjnej dla opowieści o początkach i "narodzinach" Ra's Al Ghula. Nie oznacza to jednak, że z tego powodu jest to słaby komiks. Choć trzeba przyznać, że fabuła nie należy do najoryginalniejszych, to jest ona przejmująca z powodu "pierwotnych emocji”, które w tej historii grają pierwsze skrzypce. O'Neil fantastycznie rozrysowuje przed naszymi oczami nienawiść spowodowaną śmiercią żony bądź matki, bezmyślne okrucieństwo wypływające z odrealnienia i przekonania o własnej nieomylności, czy chęć powstrzymania zabójcy i terrorysty tak silną, że trawiącą niczym narkotykowy głód. Wszystkie te uczucia, tak podobne do tych z komiksów Franka Millera, sprawiają, że "Birth of the Demon" czyta się jednym tchem. Niestety jego przewidywalność nie pozwala wysoko umieścić tej opowieści w rankingu nietoperzych komiksów.
Na szczęście, mimo że Dennis O'Neil nie pokazał w pełni na co go stać, Norm Breyfogle wykorzystał pełnie swoich możliwości. "Birth of the Demon" to ponad sto stron malowanych kadrów, które zachwycają na każdym kroku. I choć, jak już wspomniałem, mało w tej historii jest powodów do podziwiania Batmana w "ciemnych uliczkach Gotham" (choć te kilka stron na samym początku jest doskonałe), to pustynia według Breyfogle'a jest równie fascynująca. Dzięki sprawnemu kadrowaniu olbrzymie przestrzenie samego piasku nie są monotonnym tłem, ale terenem wiecznie smaganym przez wiatr i słońce. Miasto i obozy natomiast tak sprawnie oddają nastrój arabskich opowieści, że można odnieść wrażenie, jakby rysownik tworzył takie historie na co dzień. Jednak wszystko to jest tylko tłem, które uatrakcyjnia jeszcze lepszy pierwszy plan. Norm nie pozwala czytelnikowi nawet na chwilę "wytchnienia". Strona po stronie podziwiamy najpierw sugestywne sny Ra's al Ghula, z bardzo ciekawym kadrowaniem (a raczej jego brakiem), a potem finałowy pojedynek pełen dynamicznych ujęć i fantastycznych splash-page'y. Najlepsze jednak są Jamy Łazarza, które na każdej stronie aż kipią życiodajną siłą i szaleństwem zarazem, wymykając się wszelkim próbom określenia ich dwuwymiarowymi rysunkami.
Na wielką pochwałę zasługują również kolory, osobiście położone przez Breyfogle'a. Nie tylko pogłębiają świetne grafiki, ale co ważniejsze fantastycznie współgrają z opowiadaną historią. Dynamiczne sceny, w których postaci opanowane są przez szaleństwo bądź pożądanie pełne są czerwieni, a w chwilach wytchnienia i "wyciszenia fabularnego" dominują niebieskie odcienie. Ale znowu najlepsze są Jamy Łazarza i wszechogarniająca zieleń - od "uzdrawiającego" płyny, przez ubrania do oczu bohaterów. Dzięki temu zabiegowi historia bardziej przemawia do czytelnika i ułatwia wczucie się w opowieść.
Po ostatniej lekturze "Birth of the Demon" nadal nie jestem w stanie wypowiedzieć się o nim jednoznacznie. Nie da się ukryć, że ciężko znaleźć lepszy materiał do "autografu Breyfogle'a", ale fabularnie jest to komiks co najwyżej przeciętny. Jeśli nastawisz się na artbook Norma, nie będziesz zawiedziony. W innym razie jest to lektura "na jeden raz"...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz