Po udanym pierwszym TPB serii "Northlanders" za scenariusz której odpowiada znany u nas z "DMZ" Brian Wood, z optymizmem sięgnąłem po następną historię. Tym razem rzecz dzieje się w Irlandii pustoszonej przez wikińskich najeźdźców. Punkt wyjściowy do stworzenia rewelacyjnej historii wydaje się być bardzo dobry, na pewno do lektury zachęca też piękna okładka główna (jak i okładki poszczególnych zeszytów) autorstwa Massimo Carnevale. Niestety cała reszta to tragiczne nieporozumienie.
Mój entuzjazm opadł zaraz po rozpoczęciu czytania. Ilustracje Ryana Kelly'ego są po prostu okropne. Po kolei; gorylowate postacie o twarzach neandertalczyków, u których anatomia jest w nieustannej entropii. Wariujące proporcje i perspektywa. Pozy bohaterów, dobitnie świadczące o tym, że konstrukcja układu kostnego jest u nich zdecydowanie odmienna niż u innych przedstawicieli rodzaju ludzkiego. Ulegające "magicznemu" uleczeniu lub wędrujące po ciałach rany*. Dziwaczne ujęcia utrudniające odbiór rysunkowej narracji. Mało przekonujące wizerunki architektury. I do tego jeszcze należy dodać kiepską kolorystykę.
Fabuła niestety nie ratuje tego komiksu. Oto niejaki Magnus prowadzi samotną walkę ze skandynawskim najeźdźcą. Prowadzi ją w iście "poetycki" sposób, mianowicie wyrzynając kolejnych spotykanych na swej drodze Normanów. Magnusowi towarzyszy małoletnia córka, która jak trzeba, to ojczulkowi pozszywa rany itd. Mściciela tropi Ragnar Ragnarsson - brat króla Normanów, którego Wood kreuje na błyskotliwego detektywa posługującego się przede wszystkim umysłem. Ale oczywiście kolejne etapy rozwiązywania wątków to bezsensowna jatka, z mało udanym twistem fabularnym.
Niestety scenarzysta tak jak w przypadku "DMZ" ma ciekawy pomysł wyjściowy ale wykłada się na drobiazgach. Przede wszystkim trudno nie odnieść wrażenia, że Wood mocno wybiórczo potraktował fakty historyczne (choć objawia się to na szczęście głównie w drugoplanowych szczegółach) i tak naprawdę schemat "ostatni sprawiedliwy kontra horda najeźdźców" się tym razem nie trzyma kupy. 1014 - najazd Normanów na Irlandię. Co z tego, że ci już od jakichś dwóch wieków siedzieli na wyspie w dobrze ufortyfikowanych przyczółkach (to oni przecież założyli Dublin)? W obrazkach z bitwy pod Clontarf przedstawiono lokalne siły ścierające się z Wikingami. Taka bitwa faktycznie miała miejsce. Poległ w niej miejscowy władyka Brian Boru (Wood nawet o nim wspomina) różne źródła podają jednak rozbieżne wersje, a to, że Irlandczycy pod wodzą Boru ścieli się faktycznie ze Skandynawami a to, że Boru pokonał swych rodaków z południowej strony wyspy, z którymi sprzymierzyli się zamieszkujący Eire Normanowie. Tak czy inaczej dziwi fakt, że autochtoni mają na tarczach angielskie barwy i herby. A przecież Irlandia nie była wtedy prowincją angielską, zwłaszcza, że terytorium sąsiedniej wyspy było rozbite na kilka pomniejszych państw, które się żarły między sobą, były nieustannie szarpane przez pomniejsze duńskie wyprawy, by w końcu ulec (1013-1014) najazdowi Duńczyków pod wodzą Svena Widłobrodego i Kanuta Wielkiego (który koronuje się na króla Anglii w 1016). A tu na tarczach Irlandczyków krzyż św. Jerzego (wybitnie angielski) oraz trzy lwy na czerwonym polu. Okej, dwoma lwami pieczętowali się mniej więcej w tym okresie osiadli w Normandii Wikingowie (gdzie Normandia a gdzie Irlandia…). Zresztą pod takimi symbolami występowały wojska Wilhelma Zdobywcy. Trzy lwy to już późniejsza sprawa (XII wiek) - Ryszard Lwie Serce itd., więc skąd się wzięły tutaj? Inne dziwadło; Ragnar (nie mówiąc już, że potencjał tej postaci jest całkowicie zmarnowany) wygłasza w pewnym momencie następującą kwestię: "Do you know what they called these, in class, at the college?". Mnie się od razu zapaliła ostrzegawcza lampka. Jaki college? Gdzie? Kiedy? Wśród Normanów, którzy jakąś wybitnie ceniącą naukę i kulturę cywilizacją nie byli? Którzy posługiwali się dość prymitywnymi runami? Akcja komiksu dzieje się w 1014 roku, Ragnar błyska informacjami z zakresu medycyny i kryminalistyki chwaląc się, że poznał je na uczelni? Może w Bolonii, gdzie powstał pierwszy uniwersytet, którzy otworzył swe podwoje w 1088 roku? No co to za brednie są? Do tego jeszcze scenarzysta wplątuje w to wszystko bogu ducha winnych cystersów - właściwie nie wiadomo po co.I się czyta takie bzdety zgrzytając zębami. Dość jasno wynika z tego, że działania Magnusa są całkowicie pozbawione sensu. Natomiast ruchy Ragnara & Co. też do najrozsądniejszych nie należą. Przede wszystkim razi jednak schematyczność tej fabuły. Pościg za nieuchwytnym mścicielem, konfrontacje dwóch głównych adwersarzy, aż do "tragicznego" finału, w którym Wood próbuje zaskoczyć czytelnika. Tak jakby scenarzysta chciał koniecznie zrealizować podstawowe punkty, wokół których konstruowane są takie historie. Ale to jest tak wszystko okrutnie naciągane i pozbawione polotu, że ręce opadają.
Żeby jakoś tak zakończyć pozytywnym akcentem, należy przyznać, że "Northlanders - book two: The cross + the Hammer" ma naprawdę piękne okładki.
* Serio. Magnus zostaje postrzelony z łuku w głowę - obficie krwawi ale trzy kadry później po ranie nie ma śladu. W innej scenie Ragnar wbija mu miecz w łydkę a Magnus jak gdyby nigdy nic najpierw daje łupnia oponentowi, po czym rączo odbiega. I jeszcze te guzy na gębie? Pojawiają się i znikają, a do tego wyglądają jak dziwaczne bąble, które wyskakiwały na twarzy Louisa de Funesa w "Skrzydełko czy nóżka?" jak go żądni zemsty restauratorzy podtruwali.
Mój entuzjazm opadł zaraz po rozpoczęciu czytania. Ilustracje Ryana Kelly'ego są po prostu okropne. Po kolei; gorylowate postacie o twarzach neandertalczyków, u których anatomia jest w nieustannej entropii. Wariujące proporcje i perspektywa. Pozy bohaterów, dobitnie świadczące o tym, że konstrukcja układu kostnego jest u nich zdecydowanie odmienna niż u innych przedstawicieli rodzaju ludzkiego. Ulegające "magicznemu" uleczeniu lub wędrujące po ciałach rany*. Dziwaczne ujęcia utrudniające odbiór rysunkowej narracji. Mało przekonujące wizerunki architektury. I do tego jeszcze należy dodać kiepską kolorystykę.
Fabuła niestety nie ratuje tego komiksu. Oto niejaki Magnus prowadzi samotną walkę ze skandynawskim najeźdźcą. Prowadzi ją w iście "poetycki" sposób, mianowicie wyrzynając kolejnych spotykanych na swej drodze Normanów. Magnusowi towarzyszy małoletnia córka, która jak trzeba, to ojczulkowi pozszywa rany itd. Mściciela tropi Ragnar Ragnarsson - brat króla Normanów, którego Wood kreuje na błyskotliwego detektywa posługującego się przede wszystkim umysłem. Ale oczywiście kolejne etapy rozwiązywania wątków to bezsensowna jatka, z mało udanym twistem fabularnym.
Niestety scenarzysta tak jak w przypadku "DMZ" ma ciekawy pomysł wyjściowy ale wykłada się na drobiazgach. Przede wszystkim trudno nie odnieść wrażenia, że Wood mocno wybiórczo potraktował fakty historyczne (choć objawia się to na szczęście głównie w drugoplanowych szczegółach) i tak naprawdę schemat "ostatni sprawiedliwy kontra horda najeźdźców" się tym razem nie trzyma kupy. 1014 - najazd Normanów na Irlandię. Co z tego, że ci już od jakichś dwóch wieków siedzieli na wyspie w dobrze ufortyfikowanych przyczółkach (to oni przecież założyli Dublin)? W obrazkach z bitwy pod Clontarf przedstawiono lokalne siły ścierające się z Wikingami. Taka bitwa faktycznie miała miejsce. Poległ w niej miejscowy władyka Brian Boru (Wood nawet o nim wspomina) różne źródła podają jednak rozbieżne wersje, a to, że Irlandczycy pod wodzą Boru ścieli się faktycznie ze Skandynawami a to, że Boru pokonał swych rodaków z południowej strony wyspy, z którymi sprzymierzyli się zamieszkujący Eire Normanowie. Tak czy inaczej dziwi fakt, że autochtoni mają na tarczach angielskie barwy i herby. A przecież Irlandia nie była wtedy prowincją angielską, zwłaszcza, że terytorium sąsiedniej wyspy było rozbite na kilka pomniejszych państw, które się żarły między sobą, były nieustannie szarpane przez pomniejsze duńskie wyprawy, by w końcu ulec (1013-1014) najazdowi Duńczyków pod wodzą Svena Widłobrodego i Kanuta Wielkiego (który koronuje się na króla Anglii w 1016). A tu na tarczach Irlandczyków krzyż św. Jerzego (wybitnie angielski) oraz trzy lwy na czerwonym polu. Okej, dwoma lwami pieczętowali się mniej więcej w tym okresie osiadli w Normandii Wikingowie (gdzie Normandia a gdzie Irlandia…). Zresztą pod takimi symbolami występowały wojska Wilhelma Zdobywcy. Trzy lwy to już późniejsza sprawa (XII wiek) - Ryszard Lwie Serce itd., więc skąd się wzięły tutaj? Inne dziwadło; Ragnar (nie mówiąc już, że potencjał tej postaci jest całkowicie zmarnowany) wygłasza w pewnym momencie następującą kwestię: "Do you know what they called these, in class, at the college?". Mnie się od razu zapaliła ostrzegawcza lampka. Jaki college? Gdzie? Kiedy? Wśród Normanów, którzy jakąś wybitnie ceniącą naukę i kulturę cywilizacją nie byli? Którzy posługiwali się dość prymitywnymi runami? Akcja komiksu dzieje się w 1014 roku, Ragnar błyska informacjami z zakresu medycyny i kryminalistyki chwaląc się, że poznał je na uczelni? Może w Bolonii, gdzie powstał pierwszy uniwersytet, którzy otworzył swe podwoje w 1088 roku? No co to za brednie są? Do tego jeszcze scenarzysta wplątuje w to wszystko bogu ducha winnych cystersów - właściwie nie wiadomo po co.I się czyta takie bzdety zgrzytając zębami. Dość jasno wynika z tego, że działania Magnusa są całkowicie pozbawione sensu. Natomiast ruchy Ragnara & Co. też do najrozsądniejszych nie należą. Przede wszystkim razi jednak schematyczność tej fabuły. Pościg za nieuchwytnym mścicielem, konfrontacje dwóch głównych adwersarzy, aż do "tragicznego" finału, w którym Wood próbuje zaskoczyć czytelnika. Tak jakby scenarzysta chciał koniecznie zrealizować podstawowe punkty, wokół których konstruowane są takie historie. Ale to jest tak wszystko okrutnie naciągane i pozbawione polotu, że ręce opadają.
Żeby jakoś tak zakończyć pozytywnym akcentem, należy przyznać, że "Northlanders - book two: The cross + the Hammer" ma naprawdę piękne okładki.
* Serio. Magnus zostaje postrzelony z łuku w głowę - obficie krwawi ale trzy kadry później po ranie nie ma śladu. W innej scenie Ragnar wbija mu miecz w łydkę a Magnus jak gdyby nigdy nic najpierw daje łupnia oponentowi, po czym rączo odbiega. I jeszcze te guzy na gębie? Pojawiają się i znikają, a do tego wyglądają jak dziwaczne bąble, które wyskakiwały na twarzy Louisa de Funesa w "Skrzydełko czy nóżka?" jak go żądni zemsty restauratorzy podtruwali.
2 komentarze:
O ile jedynka mi podeszła i rysunkiem i kolorem - ba, nawet scenariuszowo było zjadliwe, o tyle co do drugiej części zgadzam się z powyższym. Miałkie, dużo gorzej narysowane (mimo ,że ten sam kolorysta w obydwu, to i tu kolory gorzej się prezentują) i pozbawione pomysłu. Nie warto. Nie mniej dam Woodowi szansę i po trzeci trade sięgnę również.
to daj potem znać czy warto. Ja na razie się wstrzymuję...
Prześlij komentarz