poniedziałek, 17 maja 2010

#455 - Wydział Lincoln

Coraz częściej polskim twórcom udaje się odnosić sukcesy poza granicami naszego kraju. Nie mogąc rozwinąć skrzydeł na rodzimym poletku, próbują sił na największych rynkach komiksowych – w Ameryce, we Francji. Niektórzy, z podkulonymi ogonami wracają do swojej ojczyzny, inni odnoszą większe lub mniejsze sukcesy. Piotra Kowalskiego można zaliczyć do tej drugiej grupy.

Europejskim debiutem naszego rodaka został "Wydział Lincoln". Jest to sensacyjna opowieść z wątkiem szpiegowskim, zamknięta w czterech albumach, napisana przez innego nowicjusza – Emmanuela Herzeta. Niestety, belgijski twórca nie popisał się przy swojej premierowej pracy. Scenarzysta, który z zawodu jest nauczycielem historii i języka francuskiego, jako pisarz ma bardzo ciężkie pióro. Komiks, który ze swojej natury miał być rozrywkowym czytadłem, po brzegi wypełnionym akcją, pościgami, strzelaninami i intrygami, okazał się nudnym, niezjadliwym sucharem.

Główny bohater "Wydziału Lincoln" Ted Voss po pogrzebie swojego ojca przegląda rodzinne archiwum. Buszując w pokrytych kurzem aktach trafia na tajemnicze notatki, autorstwa jego dziadka. Próbując je rozszyfrować trafia na trop tajemniczej organizacji, która bardzo nie lubi, gdy ktoś wie zbyt wiele na jej temat. Ted, wraz ze swoimi przyjaciółmi staje się celem kolejnych zamachów. Aby przeżyć, musi rozwikłać zagadkę tytułowego "Wydziału Lincoln".

Lista zastrzeżeń do scenariusza jest bardzo długa. Przede wszystkim historii brakuje lekkości, ciężko się ją czyta. Herzet przerzucił ciężar narracji z akcji, na partie dialogowe, które rozrastają się do sztucznie wydłużonych wykładów, streszczających wydarzenia z przeszłości. Fabuła wygląda tak, że bohaterowie przemieszczają się z punktu A do punktu B, aby tam wysłuchać monologu napotkanej postaci. Intryga szpiegowska, która jest osią fabuły, rozwija się w ślimaczym tempie i podąża donikąd. Co i rusz historia grzęźnie w mieliznach. Wyświechtany motyw światowej konspiracji w ujęciu Herzeta nie ma nic do zaoferowania i rozłazi się w szwach. Bardzo trudno przychodzi mu pisanie postaci – kwestie dialogowe brzmią sztucznie, decyzje podejmowane przez bohaterów są przedziwne, a i zachowania momentami nie znajdują racjonalnego wytłumaczenia. Potrafię wiele zwalić na karb rozrywkowej konwencji, ale prawda jest taka, że "Wydział Lincoln" jest po prostu kiepsko napisany.

Oprawa graficzna, nieco siłą rzeczy, jest najmocniejszą stroną "La Branche Lincoln". Od debiutanckich czasów "Gaila", Piotr Kowalski poczynił naprawdę duży postęp. A właściwie zmienił się nie do poznania. Niewiele zostało z jego nieporadnej kreski, często zdradzającej błędy amatora. Teraz to profesjonalista pełną gębą, choć jeszcze nieco może poprawić. Gorzej na przykład radzi sobie z twarzami, które wychodzą mu strasznie nienaturalnie. Oczywiście Kowalskiemu w kategorii "komiksowy realizm" sporo brakuje do poziomu takich twórców, jak Jigunow ("Alpha") czy William Vance ("XIII"). I szczerze przyznam, wątpię czy kiedykolwiek Kowalskiemu dane będzie cieszyć się taką pozycją, jak dwaj wspomniani powyżej artyści. W jego pracach brakuje, czegoś wyjątkowego, jakiegoś błysku, który wyróżniłby go spośród dziesiątek innych rysowników. Tego, co miały prace Rosińskiego, z jego najlepszego okresu.

Gdyby nie nazwisko Kowalskiego na okładce, "Wydział Lincoln" pewnie nigdy nie pojawiłby się na polskich półkach. To po prostu jeden z wielu komiksów produkowanych masowo, o których przeciętny, francuski czy belgijski czytelnik zapomina tuż po ich lekturze. Europejski komiks środka, do tego nie najwyższych lotów, delikatnie mówiąc. Emmanuel Herzet nie popisał się. Wielka szkoda, że Piotr Kowalski, w swoim debiucie na rynku frankofońskim, musiał zilustrować tak słabą pozycję. Miejmy nadzieję, że następnym razem będzie lepiej.

Brak komentarzy: