Craig Thompson umieścił akcję swojego najnowszego komiksu w przestrzeni kosmicznej i przeniósł ją w daleką przyszłość. Główną bohaterką uczynił kilkuletnią dziewczynkę – Fiolet Marlocke, która mieszka z rodzicami w kosmicznej przyczepie. Matka jest projektantką mody, która pracuje dla wielkiej korporacji. A ojciec drwalem pozyskującym odpady, które następnie przetwarzane są tartakach na paliwo.
W kosmosie żyją ogromne i drapieżne wieloryby, które terroryzują całe galaktyki pożerając planety, stacje kosmiczne i wszystko inne, co tylko stanie im na drodze. Tak się składa, że jeden z nich zjadł szkołę Fiolet, ku jej wielkiej uciesze. Jednak ku utrapieniu rodziców, którzy teraz muszą dla niej znaleźć nową szkołę. Co wcale nie jest takie łatwe, bo jedne są za drogie, a inne ze względu na zbyt luźną i beztroską atmosferę nie spełniają rodzicielskich oczekiwań.
Dlatego by zasilić domowy budżet ojciec decyduje się przyjąć intratne, aczkolwiek niebezpieczne, zlecenie. I w tym momencie zaczyna się wielka, życiowa przygoda Fiolet, która wyrusza z parą bliskich przyjaciół, aby ocalić ukochanego tatę. Jestem rozdarty. Ponieważ z jednej strony chciałbym napisać jeszcze kilka słów na temat fabuły, bo w komiksie wiele się dzieje, a z drugiej nie chciałbym odbierać Wam frajdy obcowania z nietuzinkową opowieścią. Thompson cały czas dba o to, aby narracja była wciągająca i zaskakująca. Finał jest, oczywiście, do przewidzenia, ale to, którymi ścieżkami scenarzysta doprowadzi do szczęśliwego rozwiązania jest zaskakujące i nigdy nie nudne.
"Kosmiczne rupiecie" fascynują rozmachem. Rzecz jest imponująca nie tylko poprzez wielowątkową i ekscytującą fabułę, ale także oprawa graficzna (rysunek + kadrowanie + kolor) zapiera dech w piesiach. Gdy tylko album wpadł w moje ręce to przez pierwszą godzinę kartkowałem i podziwiałem go z otwartymi ustami, nie próbowałem czytać, bo nie miałem tyle wolnego czasu, aby łyknąć całość od deski do deski. Przyznaję, że gdy zacząłem czytać, to nie mogłem się oderwać i zarwałem nockę… Następnego dnia, już na spokojne, przeczytałem całość raz jeszcze, a wczoraj znowu. I nadal jestem pod silnym wrażeniem.
Craig Thompson zadbał o to, aby zbudować rzeczywistość spójną i niekonwencjonalną. Wszystkie szczegóły do siebie pasują i wspaniale ze sobą współgrają. Dziecięca wyobraźnia artysty pomogła zbudować wielkie i złożone stacje kosmiczne, pojazdy, skutery, gatunki obcych i równej maści potworów, stroje oraz sprzęty codziennego użytku. Drobiazgowość rysunków przyprawia o zawrót głowy. Kunszt artystyczny widać także w budowie planszy, układ kadrów został wyraźnie podporządkowywany temu, aby narracja była czytelna i przejrzysta, by obcujący z komiksem nie miał wątpliwości jaki panel wybrać. Na uwagę zasługują także dynamiczne kadry, niektóre z nich są ogromnymi rozkładówkami, gdzie od lewej do prawej rozgrywa się kilka zdarzeń, a inne są kameralnymi rozmowami, gdzie na przestrzeni jednego panelu przemieszczające się postaci potrafią wymienić ze sobą trzy kolejne kwestie.
Dla czytelników, którzy mieli okazję obcować z "Blankets" czy "Habibi" wizualny majstersztyk Thompsona nie będzie specjalnym zaskoczeniem. Choć artysta dostosował swoją, i tak miękką a delikatną, kreskę do docelowego odbiorcy. Odnośnie recenzowanego albumu niespodziankę stanowi kolor, który został nałożony przez uznanego kolorystę – Dave’a Stewarta. To on tchnął prawdziwe życie w ilustracje. Zrezygnowano z ostrego cieniowania czy dużej ilości tuszu. Dominują ciepłe i pozytywne barwy.
Komiks zasadniczo przeznaczony jest dla młodszego czytelnika, dla którego jest to wielce atrakcyjna, bo przygodowa opowieść o poświęceniu, przyjaźni i sile uczuć. Jednakże całość jest silnie uniwersalna. Autor pod futurystycznym płaszczykiem porusza kilka ważnych współczesnych treści: społecznie uprzywilejowane klasy, sprawiedliwą dystrybucję dóbr, powszechny dostęp do szkolnictwa, praca za bezcen, wyczerpanie źródeł energii i wpływ ekspansywnej gospodarki na naturalne środowisko. Każdy, niezależnie od wieku, znajdzie w tym komiksie coś dla siebie.
W kosmosie żyją ogromne i drapieżne wieloryby, które terroryzują całe galaktyki pożerając planety, stacje kosmiczne i wszystko inne, co tylko stanie im na drodze. Tak się składa, że jeden z nich zjadł szkołę Fiolet, ku jej wielkiej uciesze. Jednak ku utrapieniu rodziców, którzy teraz muszą dla niej znaleźć nową szkołę. Co wcale nie jest takie łatwe, bo jedne są za drogie, a inne ze względu na zbyt luźną i beztroską atmosferę nie spełniają rodzicielskich oczekiwań.
Dlatego by zasilić domowy budżet ojciec decyduje się przyjąć intratne, aczkolwiek niebezpieczne, zlecenie. I w tym momencie zaczyna się wielka, życiowa przygoda Fiolet, która wyrusza z parą bliskich przyjaciół, aby ocalić ukochanego tatę. Jestem rozdarty. Ponieważ z jednej strony chciałbym napisać jeszcze kilka słów na temat fabuły, bo w komiksie wiele się dzieje, a z drugiej nie chciałbym odbierać Wam frajdy obcowania z nietuzinkową opowieścią. Thompson cały czas dba o to, aby narracja była wciągająca i zaskakująca. Finał jest, oczywiście, do przewidzenia, ale to, którymi ścieżkami scenarzysta doprowadzi do szczęśliwego rozwiązania jest zaskakujące i nigdy nie nudne.
"Kosmiczne rupiecie" fascynują rozmachem. Rzecz jest imponująca nie tylko poprzez wielowątkową i ekscytującą fabułę, ale także oprawa graficzna (rysunek + kadrowanie + kolor) zapiera dech w piesiach. Gdy tylko album wpadł w moje ręce to przez pierwszą godzinę kartkowałem i podziwiałem go z otwartymi ustami, nie próbowałem czytać, bo nie miałem tyle wolnego czasu, aby łyknąć całość od deski do deski. Przyznaję, że gdy zacząłem czytać, to nie mogłem się oderwać i zarwałem nockę… Następnego dnia, już na spokojne, przeczytałem całość raz jeszcze, a wczoraj znowu. I nadal jestem pod silnym wrażeniem.
Craig Thompson zadbał o to, aby zbudować rzeczywistość spójną i niekonwencjonalną. Wszystkie szczegóły do siebie pasują i wspaniale ze sobą współgrają. Dziecięca wyobraźnia artysty pomogła zbudować wielkie i złożone stacje kosmiczne, pojazdy, skutery, gatunki obcych i równej maści potworów, stroje oraz sprzęty codziennego użytku. Drobiazgowość rysunków przyprawia o zawrót głowy. Kunszt artystyczny widać także w budowie planszy, układ kadrów został wyraźnie podporządkowywany temu, aby narracja była czytelna i przejrzysta, by obcujący z komiksem nie miał wątpliwości jaki panel wybrać. Na uwagę zasługują także dynamiczne kadry, niektóre z nich są ogromnymi rozkładówkami, gdzie od lewej do prawej rozgrywa się kilka zdarzeń, a inne są kameralnymi rozmowami, gdzie na przestrzeni jednego panelu przemieszczające się postaci potrafią wymienić ze sobą trzy kolejne kwestie.
Dla czytelników, którzy mieli okazję obcować z "Blankets" czy "Habibi" wizualny majstersztyk Thompsona nie będzie specjalnym zaskoczeniem. Choć artysta dostosował swoją, i tak miękką a delikatną, kreskę do docelowego odbiorcy. Odnośnie recenzowanego albumu niespodziankę stanowi kolor, który został nałożony przez uznanego kolorystę – Dave’a Stewarta. To on tchnął prawdziwe życie w ilustracje. Zrezygnowano z ostrego cieniowania czy dużej ilości tuszu. Dominują ciepłe i pozytywne barwy.
Komiks zasadniczo przeznaczony jest dla młodszego czytelnika, dla którego jest to wielce atrakcyjna, bo przygodowa opowieść o poświęceniu, przyjaźni i sile uczuć. Jednakże całość jest silnie uniwersalna. Autor pod futurystycznym płaszczykiem porusza kilka ważnych współczesnych treści: społecznie uprzywilejowane klasy, sprawiedliwą dystrybucję dóbr, powszechny dostęp do szkolnictwa, praca za bezcen, wyczerpanie źródeł energii i wpływ ekspansywnej gospodarki na naturalne środowisko. Każdy, niezależnie od wieku, znajdzie w tym komiksie coś dla siebie.
1 komentarz:
O la la, nie miałam pojęcia, że coś nowego Thompsona się ukazało, dzięki za ten tekst!
Prześlij komentarz