czwartek, 22 września 2016

#2231 - Chew #5: Śniadanie z mistrzów

Autorem poniższego tekstu jest Krzysztof Tymczyński, a został on pierwotnie opublikowany na łamach bloga poświęconego Image Comics.

Czwarty tom "Chew", po krótkotrwałych zachwianiu formy, na nowo rozpalił wszystkie ciepłe uczucia, jakimi darzę tę serię. Na "Śniadanie z mistrzów" czekałem tym samym niesamowicie dużymi oczekiwaniami i wreszcie kilka dni temu miałem okazję przekonać się na własne oczy, czy twórcy cyklu utrzymali wysoką formę. Ci zaś wpadli na pomysł fabuły opartej na uprowadzeniu Tony’ego Chu.




Naczelnik Applebee doczekał się swojego spełnienia marzeń, co dla Tony’ego Chu oznacza zmianę miejsca pracy. Nie zmienia to jednak faktu, że nasz ulubiony cybopata będzie trzymać się z daleka od kłopotów. Jego niezwykłe zdolności doprowadzą do tego, że uprowadzi go kolejny człowiek, który pragnie spełnić swoje największe marzenie, a mianowicie... napisać bardzo specyficzną książkę. Córka Tony’ego – Oliwka Chu – także znajduje się w nieciekawej pozycji, ponieważ ją również porwano, lecz wraz z upływem czasu jej sytuacja zmieni się diametralnie i bynajmniej nie tak, jak spodziewałaby się tego ta krnąbrna nastolatka.

Główny pomysł na fabułę piątego tomu serii "Chew" John Layman oparł na dwóch pozornie podobnych wydarzeniach, które jednak z biegiem czasu zaczynają bardzo mocno różnić się względem siebie. Czytelnik szybko dostrzeże, że fakt porwania Tony’ego i Oliwki to jedyne, co łączy te dwa, kluczowe "Śniadania z mistrzów", zaś potem oba rozwijają się w kierunkach totalnie do siebie niepodobnych, lecz trudno odmówić im tego, że któryś jest nieciekawy. Jak już wspomniałem wcześniej, Tony został porwany dla seksu... tak jakby. Przyznać muszę, że wątek ten bawił mnie nieprzeciętnie i chociaż praktycznie w żaden sposób nie wpływał on na główny wątek cyklu, nie oceniam lektury pod kątem straconego czasu. 


Wszystko dzięki temu, że John Layman kolejny wykazał się nieprzeciętną oryginalnością i pomysłowością, prezentując nam dla odmiany ciemne... albo inaczej, jeszcze ciemniejsze strony życia kogoś o zdolnościach cybopatycznych. Wszystko podlane zostało sosem z bardzo dobrze rozpisanej warstwy humorystycznej, dzięki której co moment rechotałem. Całość wątku ma jednak pewną wadę, bo zostaje on rozwiązany w sposób, który wydał się  pójściem na skróty. Odniosłem wrażenie, że po całej masie fajnych pomysłów i zwrotów akcji, Layman przygotuje na sam koniec coś równie dobrego, lecz niestety nie do końca mogę napisać, by tak się stało. Końcówka wątku Tony’ego w piątym tomie "Chew" jest ok. I tyle.

Niespodziewanie, znacznie ciekawszym fragmentem "Śniadania z mistrzów" okazał się drugoplanowy wątek Oliwki, który raz za razem zaskakiwał proponowanymi rozwiązaniami. To właśnie te fragmenty nieśmiało popychały do przodu główny wątek oraz, ku mojemu zaskoczeniu, raczej nie dająca się jak dotąd polubić nastolatka, okazała się dość ciekawą postacią. Jej team-up z Savoy’em to chyba najlepsza scena tego tomu, zaś to, co następuje później, jeszcze mocniej rozpala wyobraźnię i uzmysławia nam, że Oliwka odegra dużą rolę w kolejnych odsłonach cyklu. Brawa należą się Laymanowi za to, że pomimo ograniczonej ilości miejsca rozpisał całość perfekcyjnie. Nawet przez moment nie wydawało mi się, że coś zostało popchnięte do przodu na siłę czy w jakiś sposób pretensjonalnie. I uważam, że jest to niemałe osiągnięcie, ponieważ wątków w tym tomie "Chew" nie brakuje. No bo przecież mamy jeszcze wątek agenta Colby’ego, głównie humorystyczny, ale także... po prostu obrzydliwy.

To jest absolutnie fascynujące, że w komiksie, którego głównym bohaterem jest zjadający fragmenty ludzkich ciał mężczyzna, najbardziej obrzydliwe jest to, jak twórca rysunków przedstawia kobiety. Rozumiem zamiar parodiowania przeseksualizowania postaci kobiecych poprzez pójście w totalną przesadę, lecz niestety tym razem Rob Guillory wyraźnie przesadził. W omawianym dziś tomie aż roi się od agentek organizacji USDA i wszystkie one wyglądają jak chodzące biusty, lecz nijak ma się to do gabarytów ich zwierzchniczki. 


W połączeniu z pewną sceną, która znajduje się w dalszej części, otrzymujemy momentami coś graficznie niestrawnego. Tak, jak nie potrafię przestać chwalić Guillory’ego za umieszczane w komiksie easter-eggi (w tym tomie znowu jest ich cała masa, pooglądajcie sobie chociażby kto przyszedł na licytację w ostatnim zeszycie tej odsłony "Chew"), tak na rysowane przez niego kobiety patrzeć po prostu nie potrafię. Sam fakt umieszczenia jednego z wątków we wspomnianej przed chwilą organizacji powoduje, że panie ciągle kręciły się tu i ówdzie, zaś sam Guillory chyba nie ma żadnych hamulców kwestii przedstawiania ich w sposób nawet nie karykaturalny, co po prostu niezdrowo przesadzony. Nie podoba mi się to od pierwszego tomu i zdania swojego nie zmieniam.

W tomie znajduje się kilka stron całkiem przyjemnych dodatków, z których jeden dotyczy końcowego twistu fabularnego, więc nie będę może opisywał dokładnie co to takiego. Rzecz jasna wydawnictwo Mucha Comics nie zawiodło i opublikowało tomik w identycznym standardzie co poprzednie, a oznacza to solidną, twardą oprawę oraz stosunkowo niewysoką cenę.


"Chew" to pod kątem fabularnym jeden z najlepszych amerykańskich komiksów dostępnych obecnie na naszym rynku, a poziomem zawartego humoru o kilka długości wyprzedza paździerzowego "Deadpoola" czy wcale nie lepszą "Harley Quinn". Nawet pomimo mojego narzekania na warstwę graficzną przez myśl nie przeszło dać piątemu tomowi "Chew" słabą ocenę. Jak to ujęła moja lepsza połowa po przeczytaniu "Śniadania z mistrzów" (jest wielką fanką), ten komiks jest po prostu zajebisty. 

Brak komentarzy: