„Shadows of the Empire” powstało w dziwnym dla „Gwiezdnych Wojen” okresie – już na fali zapoczątkowanej przez trylogię Thrawna i komiksy od Dark Horse, ale jeszcze przed apogeum nowej starwarsowej manii, która zapoczątkowana zostanie po wprowadzeniu do kin odświeżonej wersji klasycznej trylogii.
Pierwotnie niesławne „Mroczne widmo” miało wejść do kin w 1997 roku, akurat na 20-lecie premiery „Gwiezdnych Wojen”. Premiera Epizodu 1 miała zostać poprzedzona remasterem poprzednich części. Niestety, z tych planów nic nie wyszło – ostatecznie odświeżona „Nowa nadzieja” trafiła do kin wtedy, gdy swoją premierą miał mieć pierwszy z prequeli, a żeby podtrzymać ekscytację fanów Lucasfilm w 1996 zaangażował się w multimedialny projekt pod szyldem „Cienie Imperium”. O tym, co działo się po zakończeniu „Imperium kontratakuje”, a przed „Powrotem Jedi” mieliśmy się dowiedzieć z (między innymi) książki, komiksu i gry komputerowej. Według mnie to jeden z najciekawszych okresów w dziejach gwiezdnej sagi. Po ucieczce z Hoth siły Sojuszu są rozproszone i wydaje się, że Imperium jest tylko o krok od stłumienia rebelii. Luke po spotkaniu ze swoim ojcem na Bespinie stracił nie tylko rękę, a zamrożony w karbonicie Han czeka na ratunek.
Zaplanowano atak na wszystkich frontach – powstała nowa ścieżka dźwiękowa, figurki, seria kart kolekcjonerskich i inne gadżety. Mitologia „Gwiezdnych Wojen” miała się wzbogacić o nowe postacie i wątki, a sam Lucas miał się po prostu wzbogacić. Kręgosłupem projektu stała się powieść autorstwa Steve`a Perry`ego. Jej fabuła skupiała się na poszukiwaniach Hana przez Luke`a i Leię oraz na intrygach księcia Xizora, który konkurując z lordem Vaderem próbuje wkraść się w łaski Imperatora. Te elementy są również obecne w komiksie, ale prominentne role grają w nim także Boba Fett i Jix. Zobaczymy więc jakie problemy miał najsłynniejszy łowca nagród galaktyki z dostarczeniem pewnego cennego ładunku Jabbie i będziemy śledzić tajnego agenta Vadera przenikającego do przestępczego światka Tatooine.
Odpowiedzialny za skrypt John Wagner, skądinąd solidny scenarzysta i ojciec Sędziego Dredda, tym razem się nie popisał. Komiksowej wersji „Cieni Imperium” powstającej niejako „obok” powieści Steve`a Perry`ego, będącej po trosze jej adaptacją, po trosze uzupełnieniem, brakuje przede wszystkim dramatyzmu. Całkiem zmyślnie pomyślana intryga Xizora i jego konflikt z Vaderem, która tak dobrze wypadł na kartach powieści, w komiksie prezentuje się blado i nieciekawie. Może dlatego, że został dość nieudolnie skompresowany do formatu niewielkiej mini-serii?
Blado i nieciekawie wypadają również bohaterowie - zarówno ci, wymyśleni na potrzeby projektu, jak i klasyczni herosi gwiezdnej sagi. Wspomniany szef Czarnego Słońca, jako charyzmatyczny, choć dość jednowymiarowy łotr grający na dwa fronty wypada i tak najlepiej, jeśli porównać go z Dashem Renderem, czyli nieudaną i bardziej przeszarżowaną kopią Hana Solo czy z Jixem, agentem Vadera, o którym można powiedzieć tylko tyle, że pojawia się w komiksie i odgrywa swoją rolę. Najbardziej jednak boli mnie, że z zimnokrwistego i milczącego Boby Fetta Wagner zrobił rozgadanego cwaniaka. Jest to o tyle dziwne, że w innym jego komiksie („Nagroda za Bar-Koodę”) znacznie bardziej przypominał swój filmowy pierwowzór.
Poziomem do Wagnera dopasowali się również rysownicy. Już w latach dziewięćdziesiątych oprawa wizualna za którą odpowiadali Killian Plunkett i John Nadeau (szkic) oraz P. Craig Russel (tusz) mogła uchodzić za niedbałą i raczej mało efektowną, a co dopiero według dzisiejszych standardów. Utrzymane w klasycznej konwencji amerykańskiego mainstreamu rysunki nierzadko zdradzają pośpiech i z pewnością w CV takich twórców (Plunkett ma na koncie choćby świetny „Aliens: Labirynt”, a Russel kilka nagród Eisnera i Harvey`a) nie prezentują się zbyt okazale. Pozytywnym akcentem komiksu jest okładka autorstwa Christophera Moellera. Po latach nadal prezentują się fantastycznie, podobnie jak covery poszczególnych zeszytów przygotowane przez Hugh Fleminga. Szkoda, że Egmont nie zdecydował się ich dołączyć do wydania zbiorczego.
Zaplanowano atak na wszystkich frontach – powstała nowa ścieżka dźwiękowa, figurki, seria kart kolekcjonerskich i inne gadżety. Mitologia „Gwiezdnych Wojen” miała się wzbogacić o nowe postacie i wątki, a sam Lucas miał się po prostu wzbogacić. Kręgosłupem projektu stała się powieść autorstwa Steve`a Perry`ego. Jej fabuła skupiała się na poszukiwaniach Hana przez Luke`a i Leię oraz na intrygach księcia Xizora, który konkurując z lordem Vaderem próbuje wkraść się w łaski Imperatora. Te elementy są również obecne w komiksie, ale prominentne role grają w nim także Boba Fett i Jix. Zobaczymy więc jakie problemy miał najsłynniejszy łowca nagród galaktyki z dostarczeniem pewnego cennego ładunku Jabbie i będziemy śledzić tajnego agenta Vadera przenikającego do przestępczego światka Tatooine.
Odpowiedzialny za skrypt John Wagner, skądinąd solidny scenarzysta i ojciec Sędziego Dredda, tym razem się nie popisał. Komiksowej wersji „Cieni Imperium” powstającej niejako „obok” powieści Steve`a Perry`ego, będącej po trosze jej adaptacją, po trosze uzupełnieniem, brakuje przede wszystkim dramatyzmu. Całkiem zmyślnie pomyślana intryga Xizora i jego konflikt z Vaderem, która tak dobrze wypadł na kartach powieści, w komiksie prezentuje się blado i nieciekawie. Może dlatego, że został dość nieudolnie skompresowany do formatu niewielkiej mini-serii?
Blado i nieciekawie wypadają również bohaterowie - zarówno ci, wymyśleni na potrzeby projektu, jak i klasyczni herosi gwiezdnej sagi. Wspomniany szef Czarnego Słońca, jako charyzmatyczny, choć dość jednowymiarowy łotr grający na dwa fronty wypada i tak najlepiej, jeśli porównać go z Dashem Renderem, czyli nieudaną i bardziej przeszarżowaną kopią Hana Solo czy z Jixem, agentem Vadera, o którym można powiedzieć tylko tyle, że pojawia się w komiksie i odgrywa swoją rolę. Najbardziej jednak boli mnie, że z zimnokrwistego i milczącego Boby Fetta Wagner zrobił rozgadanego cwaniaka. Jest to o tyle dziwne, że w innym jego komiksie („Nagroda za Bar-Koodę”) znacznie bardziej przypominał swój filmowy pierwowzór.
Poziomem do Wagnera dopasowali się również rysownicy. Już w latach dziewięćdziesiątych oprawa wizualna za którą odpowiadali Killian Plunkett i John Nadeau (szkic) oraz P. Craig Russel (tusz) mogła uchodzić za niedbałą i raczej mało efektowną, a co dopiero według dzisiejszych standardów. Utrzymane w klasycznej konwencji amerykańskiego mainstreamu rysunki nierzadko zdradzają pośpiech i z pewnością w CV takich twórców (Plunkett ma na koncie choćby świetny „Aliens: Labirynt”, a Russel kilka nagród Eisnera i Harvey`a) nie prezentują się zbyt okazale. Pozytywnym akcentem komiksu jest okładka autorstwa Christophera Moellera. Po latach nadal prezentują się fantastycznie, podobnie jak covery poszczególnych zeszytów przygotowane przez Hugh Fleminga. Szkoda, że Egmont nie zdecydował się ich dołączyć do wydania zbiorczego.
Inauguracja cyklu „Legendy Star Wars”, w którym publikowane będą najlepsze komiksowe opowieści z lucasowego uniwersum wydane nakładem Dark Horse Comics, nie wypadła najokazalej. Wznowienie „Cieni Imperium”, które miało swoje pierwsze wydanie w 2001, z pewnością ucieszy zagorzałych fanów, ale raczej tylko ich. Komiks Wagnera, Plunketta i Nadeau ma zbyt mało czysto komiksowych atutów i zbyt mało gwiezdnowojennej magii, aby przyciągnąć innego czytelnika.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz