sobota, 8 listopada 2008

#78 - Świat według Millara (3): 1985

W 1985 roku nie mogłem jeszcze czytać komiksów, bo ledwo, co się urodziłem. Dla obrazkowego przemysłu za Oceanem nie był to tak przełomowy rok, jak 1986, kiedy mit amerykańskiego super-bohatera został zburzony przez „Dark Knight Returns” i „Watchmen”. W kontekście prac Franka Millera i Alana Moore`a znamiennym „dziełem” tamtego roku były „Secret Wars”. Pierwsze, modelowe, chciałoby się wręcz powiedzieć klasyczne komiksowe cross-over. Bo jeśli jakiś komiks miałbym określić mianem klasycznego, który zawierałby całą esencję i ducha epoki super-hero lat osiemdziesiątych i początku dziewięćdziesiątych, wybrałbym właśnie dzieło Jima Starlina i Mike`a Zecka.

Głównym bohaterem sześcioczęściowej mini-seria „1985” jest Toby Goodman, przeciętny jedenastolatek, który nie lubi matematyki i uwielbia komiksy. W swoim „local comics shop” kupił właśnie jeden z odcinków „Tajnych Wojen”, które same były dwunastoczęściową mini-serią, i jeszcze bardziej chce być super-bohaterem. Zauważa, że w okolicznym opustoszałym domu dzieje się coś dziwnego, ale nikt nie mu nie wierzy. A on jest pewien, że w oknie zauważył Czerwoną Czaszkę, jest przekonany, że widział za oknem Vulture`a. Ale jego najlepszy kumpel i rodzice, którzy się rozwiedli, zwalają to na karb jego fantazji pobudzanej lekturą kolorowych zeszytów. Mały Toby jeszcze nie wie, że przygoda, o jakiej marzył całe swoje życie zamieni się w najgorszy koszmar, z którego nie będzie mógł się obudzić.

"1985" jest historią, która miała potencjał stać się komiksem na miarę „It`s a Bird” Seagle`a i Kristiansena (przy okazji – to jedyny komiks z Supermanem, który naprawdę warto przeczytać), rasową powieścią graficzną posiłkująca się superbohaterską konwencją i grająca z naszymi sentymentami. Niestety, Millarowi nie udało się uniknąć błędu, który popełnił na przykład Cherniss w „Powerless”. Scenarzysta skręca w jakimś głupim kierunku tak przy czwartym zeszycie, rezygnuje z najbardziej interesujących wątków. Autor idzie na łatwiznę, serwują na zakończenie takie deus ex machina, które dopełnia całkowicie moje rozczarowanie. Naprawdę szkoda konceptu, panie Millar, weż pan napisz ten komiks jeszcze raz, ale tym razem porządnie.
Na szczęście w komiksie trafiło się kilka drobnych perełek – kłótnie dwóch sprzedawców o komiks niezależny i superbohaterski są po prostu bezcenne, a kreacje ojca Toby`ego jako podstarzałego, rasowego nerda, który przegrał w życiu wszystko, co dało się przegrać to już prawdziwy majstersztyk.

Komiks graficznie prezentuje się bardzo dobrze i jeśli miałbym napisać coś więcej o rysunkach Tommy`ego Lee Edwardsa, to moja opinia byłaby podobnej do tej w notce o „Jokerze”. Chociaż taki brudny i subtelny styl, zdradzający wpływ estetyki znanej z Eduardo Risso i komiksów mainstreamów, ale nie super-hero, podchodzi mi bardziej niż kreska Barmejo. Zresztą wystarczy zobaczyć, nad czym wcześniej pracował Edwards by mieć pojęcie o jego kresce. Wystarczy wymienić „Invisibles”, „Hellboy`a” czy „Daredvila” i „Batmana”. 

Kariera Marka Millara, w przeciwieństwie do doświadczeń choćby Briana M. Bendisa czy Grega Rucki, nie zaczyna się od wyrabiania komiksowej marki wysoko ocenianymi pozycjami z kręgu komiksu niezależnego, która potem zapewni ciepłą posadkę w którymś z majorsów. Szkocki scenarzysta od początku robił w szeroko pojmowanym mainstreamie, a pierwsze kroki stawiał w wydawnictwach brytyjskich. Prawdziwym przełomem w jego karierze były, dosyć krytycznie w Polsce przyjęte, „Authority” i „Superman Adventures”, dzięki którym był nominowany do nagrody Eisnera. Każdy kolejny projekt, w który się angażował był mniejszym lub większym sukcesem – od „Superman: Red Son” przez „Ultimate X-Men” aż po znakomitych „Ultimates”. Prawdziwym dowodem uznania dla Millara, było powierzenie przez gonzów Domu Pomysłów napisania skryptu do „Civil War”. Tymi pozycjami udowodnił, że ma nie tylko głowę pełną pomysłów, jak Bendis i Rucka, ale i sprawną rękę do pisania o super-bohaterach. 

„1985” nie jest typowym komiksem z trykociarzami w roli głównej, które Millarowi wychodzą naprawdę dobrze. Wyraźnie próbował napisać coś innego, ale chyba nie do końca mu się to udało. Ale i tak było wspaniale wrócić razem z Toby`m do tych pięknych czasów, kiedy człowiek z wypiekami na twarzy czytywał „Supermany” i jego jedynym marzeniem było, żeby skakać jak Spider po dachach i pokonywać super-złoczyńców. 


7 komentarzy:

Gonzo pisze...

Watchmen. Nie Watchman. Watchmen. Secret. Nie Sceret. Secret. Dopełniacz od seria to serii. Nie seria. Serii. "Up, up and away" nie czytałem, więc odwołanie dla mnie nieczytelne. Poza tym uważam że "Red Son" też warto przeczytać. "Powerless" też nie czytałem. Od tego i tak niezrozumiałego onanizmu odechciało mi się czytać.

Z powarzaniem

Rzyczliwy.

Anonimowy pisze...

Tak w ogóle to Steven T. Seagle i Teddy Kristiansen stworzyli "It's a Bird...". "Up, Up, and Away!" to komiks Kurta Busieka, Geoffa Johnsa, Pete'a Woodsa i Renato Guedesa i solidnym czytadłem jest.

I rzeczywiście, wpis słaby, drugiej... znaczy się Julek :)

Pozdrawiam

Kuba Oleksak pisze...

Dziekuje za poprawki :)

Tobie Gonzo nikt literówk nie poprawia :)

Odwołania do "It`s a Bird" tam nie ma, Miilar zwyczajnie robi swój komiks podobnie jak Kristansen i Seagle.

Chudy - dlaczego wpis jest słaby?

Anonimowy pisze...

Tyle tylko, ze Seagle i Kristansen nie zrobili "Up, Up, and Away", a "It's a Bird...". Z Twojego wpisu wynika coś innego.

A czemu słaby? No nie wiem... tak jakoś mnie nie zaintrygował ten wpis. Ale to moja subiektywna opinia.

Anonimowy pisze...

Aha, i nie "Barmejo" tylko "Bermejo".

Gonzo pisze...

przyznasz sam że machnięcie dwóch literówek w tytułach i to w jednym akapicie to nieco wyższy kaliber niż normalne wtopy? czy nie?

Kuba Oleksak pisze...

Przyznam, przyznam.

i jeszcze w nazwisku twócy. Morał z tego taki, żeby nigdy nic nie wrzucaćw sobotę...