#1 Od pewnego czasu polskie serwisy komiksowe raczą nas komisowymi wieściami zza Oceanu. Aleja Komiksu nawiązała współpracę z ludźmi z DC Multiverse, którzy trudnią się w kopiowaniu newsów ze stron zagranicznych. Gildia Komiksu potrafi zaskoczyć jakąś niespodziewaną wiadomością bohaterach w kalesonach, która i tak zginie w natłoku newsów z gildiowej Filmówki. Natomiast komiksowy oddział Poltera zrobił małe faux-pas z newsem o ostatnim zeszycie „Batman: R.I.P”, zdradzającym zakończenie historii Granta Morrisona. Teraz każdy nieuważny czytelnik może poznać ostateczny los Mrocznego Rycerza nie czytając komiksu.#2 Dan DiDio uroczyście zapowiedział nową wersję jedynego i prawdziwego originu Supermana, której autorami będą scenarzysta Geoff Johns („Action Comics”, „Sinestro Corps War”) i rysownik Gary Frank („Action Comics”, „Midnight Nation”). „Superman: Secret Origin” ukaże się na początku 2009 roku i zamknie się w 6 zeszytach. Komiks będzie jednym z wielu „tajnych genez”, które na nowo opowiadają o pochodzeniu poszczególnych herosów, ustalając kanoniczną wersję wydarzeń, i są przy tym wprowadzeniem w mitologię bohaterów DC. W przeciwieństwie do klasycznego „The Man of Steel” i modernistycznego „Birthright”, Johns skupi się na wątkach ze złotego wieku, które do tej pory były rugowane z biografii Supermana. Teraz, zgodnie z obowiązującym trendem rehabilitowania złotej ery, zobaczymy wczesne przygody Clarka, jako Superboya, i jego współpracę z Legionem Super-bohaterów. Komplet szkiców okładek do zobaczenia tutaj.
#3 Ciekawie zapowiada się autorski projekt Jamesa Kuhorica pt "Dead Irons", opowiadający historię rodziny przeciwko której staje jeden z jej członków. Wszystko wyglądałoby w miarę normalnie, gdyby nie to, że rodzinę stanowią zmiennokształtne monstra siejące terror gdzie tylko się pojawią. Całość opisywana jest jako skrzyżowanie horroru z westernem. Za grafikę odpowiedzialny jest fenomenalny Jason Shawn Alexander ("The Secret", "Abe Sapien: The Drowning"), natomiast okładki to domena niejakiego Jae'a Lee (ostatnio "Dark Tower"). Seria licząca sobie pięć odcinków startuje w lutym dzięki Dynamite Entertainment. Do koszyka.
#4 22 listopada swoją premierę miało „Ojingogo”, papierowa wersja uznanego komiksu internetowego , wydana przez Drawn & Quarterly. Dzieło Matta Forsythe`a było dwukrotnie nominowane do nagrody Eisnera w kategorii web-komiksu i dostało nagrodę Expozine, kanadyjskiego konwentu komiksu niezależnego. Przyznam, że nie śledzę specjalnie sceny internetowej, ale sam fakt wydania w D&Q i opis komiksu zachęcają mnie to zapoznania się z tą pozycją. Komiks zapowiada się bowiem na połączenie oniryzmu w stylu „Little Nemo” z duchem przygody „Calvina i Hobbes`a”, utrzymanej w oryginalnej, ekspresyjne estetyce, zdradzającej wschodnie wpływy. Do koszyka.
#5 Wydawnictwo Image zrobiło swoim czytelnikom prezent z okazji Święta Dziękczynienia i udostępniło w sieci pierwszy zeszyt nowej serii „Savage”, wydawanej w imprincie Shadowline, Komiks autorstwa niezmordowanego Steve`a Niles`a, Jeffa Franka, Dana Wickline`a i Mike`a Mayhewa można przeczytać na przykład tutaj. Ostrzegam solennie, że nie jest to nic specjalnego, wilkołaki kontra wielka stopa, sporo krwi, trochę golizny. Popierdółka, jak to się mówi.
#6 Obowiązkowy news filmowy - mijający rok można ocenić pozytywnie jeśli chodzi o ekranizacje komiksów. Może być jednak jeszcze lepiej, jeśli weźmie się pod uwagę jeszcze jeden film, który zadebiutuje w najbliższy piątek. Mowa oczywiście o "Punisher: War Zone". Sądząc po trailerach, będzie dużo bezsensownej przemocy, krwi, wybuchów i lania po mordach. Znaczy się dobrze będzie. Tym razem w rolę Franka Castle'a wcielił się znany z serialu "Rzym" czy też brytyjskiego horroru "Outpost" (u nas jako "Eksperyment SS") Ray Stevenson. Ze swojej strony polecam zapoznanie się ze świetnie wyglądającym www filmu, na którym standardowo galeria, trailery i inne promocyjne ciekawostki, a w tle między innymi Rob Zombie i kawałek "War Zone". Piątkowa premiera oczywiście w USA, do nas "Strefa Wojny" doczłapie dopiero 20 marca 2009 roku.
#7 Drugi obowiązkowy news filmowy – na 11 września 2009 roku zaplanowano premierę kinowej adaptacji świetnego komiksu Grega Rucki i Steve`a Liebera „Whiteout”. W postać głównej bohaterki, Carrie Stetko, ma wcielić się Kate Beckinsale, a za reżyserię odpowiadać ma Dominic Sena, znany z „Swordfish” i „Gone in Sixty Seconds”. „Zamieć” to dobry komiks jest, ale nie mam pewności co do tego, czy będzie to równie dobry film. No i filmowcy wybrali sobie niezłą datę na premierę. 9/11.
#8 Grudzień jak to grudzień - miesiąc wszelakich podsumowań, które nie ominą również Kolorowych Zeszytów. Jak na razie jednak amerykański mejnstrim mijających 12 miesięcy podsumował znany magazyn "Wizard". Oto kilka ważniejszych kategorii: najlepszą serią uznano "Action Comics" Geoffa Johnsa i Gary'ego Franka, najlepszym wydarzeniem zaś "Secret Invasion" o którym parę dni temu pisaliśmy w TA Extra. Najlepszym skrybą uznano Jasona Aarona, który w mijającym roku udzielał się chociażby w "Ghost Riderze", solowych przygodach Logana, czy też Inwazyjnej historii w "Black Panther". Rysownikiem 2008 roku okazał sie Leinil Francis Yu, który mijający rok spędził najpierw na końcówce swojego i Bendisa runu do "Nowych Mścicieli", a później na tworzeniu "Sekretnej Inwazji" (o przyszłych planach Pana Yu pisaliśmy tutaj). W kategorii najlepszy bohater / najlepszy wróg Marvel ponownie na czele - Herosem 2008 uznano nowego Kapitana Amerykę, natomiast tym najbardziej złym Normana Osborna / Zielonego Goblina. Więcej w 207 numerze miesięcznika.
„Hellraiser 2” (między innymi Clive Barker, Alex Ross, John Bolton; Egmont; 10/2008)
„Hard” (Tomasz Biniek; Biniek Studio; 10/2008)
„Hellboy Animated: Czarne zaślubiny i inne opowieści” (nie warci wspomnienia; Egmont; 9/2008)
















W 1985 roku nie mogłem jeszcze czytać komiksów, bo ledwo, co się urodziłem. Dla obrazkowego przemysłu za Oceanem nie był to tak przełomowy rok, jak 1986, kiedy mit amerykańskiego super-bohatera został zburzony przez „Dark Knight Returns” i „Watchmen”. W kontekście prac Franka Millera i Alana Moore`a znamiennym „dziełem” tamtego roku były „Secret Wars”. Pierwsze, modelowe, chciałoby się wręcz powiedzieć klasyczne komiksowe cross-over. Bo jeśli jakiś komiks miałbym określić mianem klasycznego, który zawierałby całą esencję i ducha epoki super-hero lat osiemdziesiątych i początku dziewięćdziesiątych, wybrałbym właśnie dzieło Jima Starlina i Mike`a Zecka.
Głównym bohaterem sześcioczęściowej mini-seria „1985” jest Toby Goodman, przeciętny jedenastolatek, który nie lubi matematyki i uwielbia komiksy. W swoim „local comics shop” kupił właśnie jeden z odcinków „Tajnych Wojen”, które same były dwunastoczęściową mini-serią, i jeszcze bardziej chce być super-bohaterem. Zauważa, że w okolicznym opustoszałym domu dzieje się coś dziwnego, ale nikt nie mu nie wierzy. A on jest pewien, że w oknie zauważył Czerwoną Czaszkę, jest przekonany, że widział za oknem Vulture`a. Ale jego najlepszy kumpel i rodzice, którzy się rozwiedli, zwalają to na karb jego fantazji pobudzanej lekturą kolorowych zeszytów. Mały Toby jeszcze nie wie, że przygoda, o jakiej marzył całe swoje życie zamieni się w najgorszy koszmar, z którego nie będzie mógł się obudzić.
Komiks graficznie prezentuje się bardzo dobrze i jeśli miałbym napisać coś więcej o rysunkach Tommy`ego Lee Edwardsa, to moja opinia byłaby podobnej do tej w notce o „Jokerze”. Chociaż taki brudny i subtelny styl, zdradzający wpływ estetyki znanej z Eduardo Risso i komiksów mainstreamów, ale nie super-hero, podchodzi mi bardziej niż kreska Barmejo. Zresztą wystarczy zobaczyć, nad czym wcześniej pracował Edwards by mieć pojęcie o jego kresce. Wystarczy wymienić „Invisibles”, „Hellboy`a” czy „Daredvila” i „Batmana”.
„Superman Adventures”, dzięki którym był nominowany do nagrody Eisnera. Każdy kolejny projekt, w który się angażował był mniejszym lub większym sukcesem – od „Superman: Red Son” przez „Ultimate X-Men” aż po znakomitych „Ultimates”. Prawdziwym dowodem uznania dla Millara, było powierzenie przez gonzów Domu Pomysłów napisania skryptu do „Civil War”. Tymi pozycjami udowodnił, że ma nie tylko głowę pełną pomysłów, jak Bendis i Rucka, ale i sprawną rękę do pisania o super-bohaterach.
Nie zawiodłem się na „Jokerze”, bo też wiele sie po nim nie spodziewałem.
walk, Riddler gra rolę hakera, a Two Face jest panem przestępczego półswiatka, który kontrouje większość nielegalnych interesów w mieście Batmana. Jest wreszcie Joker, który do złudzenia przypomina wyglądem i zachowaniem filmową kreację Heatha Ledgera z „The Dark Knight”. W walce o władzę nad miastem jest szalony i nieprzewidywalny. To typ człowieka, którego boją się jego właśni ludzie, ale jeszcze gorzej jest być jego wrogiem. I z takiego założenia wychodzi Johny Frost, pomocnik bladoskórego maniaka, narrator komiksu i poniekąd jego główny bohater.
Historia o powrocie Jokera z Arkham i stopniowym odzyskiwaniu miasta jest opowiedziania z perspektywy Frosta. Od momentu, kiedy pojawił się pod bramą by odebrać swojego szefa, aż do awansowania na jego prawą rękę podczas powrotnej drogi na szczyt i smutnego końca, acz przewidywalnego końca. Azzarello miał okazję do przedefiniowana istoty Jokera, dołożenia jakiejś cegiełki do komiksowego mitu, który na dobre został ugruntowany przez Alana Moore'a i jego „Zabójczy Żart”. Ale nawet nie spróbował, nie podjął rękawicy. „Joker” na tle komiksów spod znaku super-hero prezentuje się nieźle, jako składna, dobrze narysowana opowieść, bez większych wpadek. Scenarzyście zabrakło jednak tej finezji w opowiadaniu historii, którą tak mnie zachwycił w „100 Nabojach”. Historia jest niesamowicie płaska, fabule brakuje napięcia, dramaturgii, czytając ją wiemy jak się skończy. Tak naprawdę Azzarello opowiada po raz kolejny historię o Jokerze, wzbogacając ją o kilka komiksowych smaczków i doprawiając momentami żywym dialogiem, szczególnie podczas konfrontacji Two-Face i Jokera w gothamskim zoo. Brakuje w tym komiksie czegoś, co przykułoby moją uwagę i kazało z zapartym tchem oczekiwać zakończenia.
Lee Barmejo wykonał kawał solidnej roboty. Mięsiste i dopracowane rysunki z widocznym, niezależnym rodowodem, to jest to, co tygryski lubią najbardziej. Chociaż w tej klasie Barmejo jest tylko solidnym wyrobnikiem, który raczej nie osiągnie pułapu Sean Phillipsa czy Alexa Maaleva. Momentami irytuje „fotorealistyczność”, ale generalnie jest dobrze.
Lektura „Arzacha” jest dla dzisiejszego czytelnika nie lada wyzwaniem. Tyczy się to zresztą większości komiksów autorstwa Moebiusa, które powszechnie, często bezmyślnie, uznaje się za pozycje klasyczne i ważne w historii komiksu, ale z dzisiejszej perspektywy niełatwe w lekturze. Przynajmniej dla mnie. „Arzach” jest to komiks na tyle niebanalny, że może zostać bardzo łatwo odrzucony i taka była moja początkowa reakcja. Bardzo długo musiałem się przekonywać do ponownej lektury. Pilnowałem się, aby mieć otwartą głowę i starałem się nie czytać Moebiusa naiwnie i powierzchownie. Czasami musiałem przymknąć oko na jakiś komiksowy archaizm, puścić płazem jakąś niedoróbkę, aby móc dać się ponieść potędze obrazkowego rzemiosła francuskiego mistrza komiksu.
publikował pod pseudonimem Moebius – pozostałe dwa to „Hermetyczny Garaż” i „Szalona z Sacre-Coeur”. Ta trójka może się zmienić niebawem w kwartet, gdyż forumowa fama głosi, że „Oczy Kota” są nie tylko najlepszą z kolaboracji Jodorowsky-Moebius, ale również jednym z najokazalszych dzieł rysownika pochodzącego z Nogent-sur-Marne. Znając ciśnienie Egmontu na wydawanie prac Moebiusa, prędzej czy później ujrzymy ten album na polskich półkach. „Hermetyczny…” to lubieżna igraszka fabularna, prawdziwy popis formy otwartej i dygresyjności w komiksowym wydaniu. To komiks niesłychanie męczący w lekturze, ale wzbudzający we mnie podziw, podobny do tego, który wywołuje Proust ze swoim „W poszukiwaniu straconego czasu” lub, choć w mniejszym stopniu i innego rodzaju, Słowacki jako autor „Beniowskiego”. Bez bicia przyznam, że „Szalonej” jeszcze nie czytałem, ale po lekturze
Wydaje mi się, że różnica, między „zwykłym” komiksem a „Arzachem” jest podobna do tej, która dzieli prozę od poezji. Fabuły, w tradycyjnym (a chciałoby się wręcz powiedzieć prozaicznym) tego słowa znaczeniu, w komiksie nie ma, tak jak nie ma jej w wierszu. Nie oznacza to wcale, że praca Moebiusa jest pozbawiona sensu. Treści w poezji mogą tworzyć na przykład obrazy poetyckie czy metafory i wydaję mi się, że w przypadku „Arzacha” tak właśnie jest. Komiks jest pewną sekwencją onirycznych obrazów przewijających się przez cały utwór, którego motywem przewodnim jest podróż głównego bohatera na skamieniałym ptaku, przypominającym prehistorycznego pterodaktyla. Próbując odczytać „przygody” bohatera i jego powietrznego wierzchowca jako tradycyjną komiksową opowieść, którą tworzą pewne wydarzenia, składające się na fabułę, nie doszedłem do niczego. A przynajmniej do niczego sensownego.
Jestem przekonany, że Moebius dążył do formalnej doskonałości. To trochę jak w muzyce i znacznie rzadziej w poezji, gdy kompozytor lub poeta próbują stworzyć idealny utwór, dążąc do czystej formy wyrazu. Dzieła doskonale brzmiącego, posługującego się autonomicznym językiem poetyckim czy muzycznym skupionym wyłącznie na funkcji estetycznej. Taki system znaków znajduje się gdzieś poza banalnym podziałem na znaczone i znaczące. Miał jedynie budzić podziw swoją konstrukcją, rozmachem i pięknem. „Arzach” jest taką próba stworzenia komiksowego dzieła doskonale czystego w sferze narracji, ale, mówiąc kolokwialnie, nie pozbawionego sensu. Bo to tylko jeden z aspektów tego komiksu i nie można go zamknąć w tylko takiej formule. Pierwotnie „Arzach” publikowany był na łamach magazynu „Metal Hurlant” i ta epizodyczność, na która zdecydował się Moebius strasznie zgrzyta i nie pasuje do takiej koncepcji.
Na narrację w „Arzachu” składają się cykle niesamowitych obrazów, przynoszących na myśl poetykę absurdalnego snu. Upewniony tym, co sam autor napisał we wstępie, odczytuje komiks jako eksperyment z własną nieświadomością. Moebius „wyłącza” swoją autorska osobowość i „daje się ponieść” historii siedzącej gdzieś głęboko w nim. Pozwala jej płynąć przez siebie, nie zważając na jakikolwiek reguły tworzenia historii komiksowych. Jest swoistym medium a dzięki temu zamilknięciu do głosu dochodzą treści, których nie mógłby wydobyć intencjonalnie. Znaczenie podświadomie tkwiące w nim, których istnienia mógł być zupełnie nieświadomy. I myślę, że tak właśnie można czytać tek komiks - jako swoiste egzystencjalne egzorcyzmy Moebiusa, rozprawienie się ze swoimi wewnętrznymi fobiami, lękami trawiącymi go gdzieś w środku. W swoim komiksowym dziele Moebius dosiada swego kamiennego pterodaktyla i rusza na spotkanie swoich archetypicznych demonów. I ja, nie będąc autorem, nigdy w pełni nie zrozumiem jego pracy.
Przyznam, że nie jestem znawcą komiksu francuskojęzycznego czy, mówiąc szerzej, europejskiego. Przeczytałem znakomitą większość komiksów tego kręgu kulturowego, które ukazały się na naszym rynku i całą dostępna w internecie publicystykę w języku polskim, ale podczas interpretowania i odczytywania niektórych komiksów Moebiusa właśnie czuje się momentami bezradny, głupieję i chyba nie do końca wszystko potrafię zrozumieć. Z pewnością odbiór utworu odartego z odpowiedniego kontekstu, przeszczepionego z innej komiksowej kultury, który nie jest poprzedzony odpowiednim doświadczeniem, musi być uboższy. Nie gorszy, ale mniej pełny, pozostawiający we mnie pewne uczucie niedosytu, jako czytelnika, który nie w pełni może „skonsumować” dzieła. Choć być może moi francuskojęzyczni poprzednicy też mieli takie wrażenie? Też czuli, że nie do końca pojmują, co ten Moebius wyprawia i było to celem samym w sobie? Być może, na tą chwilę nie jestem w stanie odpowiedzieć na to pytanie.
I jeszcze jedna sprawa – niektórzy z uporem maniaka przecinają Moebiusa na pół, dzieląc go na rysownika i scenarzystę. Zadziwia ich graficzny kunszt, przy kompletnym odrzuceniu scenariusza. Myślę, że to najgorsze, co można zrobić jakiemukolwiek komiksowi w ogóle, który przecież jest syntezą sfery wizualnej i werbalnej, a już w szczególności Moebiusowi. I świadczy to tylko źle o tych czytelnikach.
Po tym jak J. Michelowi Straczynskiemu („
Jak wiadomo „
Arcz już o tym
Znany z „