piątek, 18 października 2013

#1398 - Kryzys na komiksowych ziemiach (fragment książki "TM-Semic")

Wraz z drugą połową lat dziewięćdziesiątych rozpoczął się w Stanach Zjednoczonych jeden z największych kryzysów w historii rynku komiksowego. W 1996 roku Marvel ogłosił bankructwo. Chapter 11 to zbiór przepisów pozwalających każdej firmie na kontrolowany upadek, najczęściej wykorzystywany przez duże koncerny. Z pomocą zasłużonemu wydawnictwu przyszła inna korporacja – Toy Biz. Sytuację udało się ustabilizować, tworząc Marvel Enterprises, ale nie był to łatwy proces. Również DC miało ogromne problemy z ciągłością finansową. Mniejsze firmy upadały – nie miały tak bogatej tradycji i nie były wystarczająco atrakcyjne dla inwestorów.

Ukazywało się za dużo serii. Bardzo długie historie były podzielone na poszczególne tytuły o przygodach tego samego bohatera. Czytelnicy nie byli w stanie śledzić wszystkich wątków, nie pomagały też słabe scenariusze oraz rysunki. Przygody superbohaterów nigdy nie były i nie musiały być prawdopodobne, ale kolejne opowieści o zgonach, powrotach, naśladowcach, sobowtórach i klonach osiągnęły za wysoki stopień niedorzeczności nawet dla amerykańskich fanów. Na dodatek poszczególne zeszyty były wydawane w kilku wariantach i koszty ich wydrukowania przestawały się zwracać. Wydawcy przeinwestowali również, walcząc o względy najpopularniejszych artystów. Marcin Rustecki w wywiadzie na Alei Komiksu mówi tak:

Pamiętajcie, że samego „Spider-Mana” wychodziło mnóstwo: „The Amazing Spider-Man”, „Web of Spider-Man”, „The Spectacular Spider-Man”, „Spider- Man”, nie licząc mini-serii. To samo z „X-Menami”, „Punisherem” itd. Tak komiksu się dzisiaj nie robi. Przypominam, że w pewnym momencie rynek w Stanach się załamał, a Marvel po bankructwie musiał kompletnie się przeorganizować i całkowicie zmienić politykę wydawniczą. Dużą zasługę trzeba przyznać nowemu naczelnemu Marvela, Joe Quesadzie. Wyciął w pień ogromną liczbę tytułów i zaczął od początku, jeśli można nazwać to początkiem oczywiście.

Tymczasem TM-Semic „opuszczone” przez skandynawską centralę czekały ciężkie czasy. Na nic zdawały się próby wydawania serii stworzonych na podstawie popularnego serialu albo filmów kinowych. Niezłe, jak na standardy licencjonowanych historii, „Z Archiwum X” od Topps Comics doczekało się sześciu zeszytów na przełomie 1997 i 1998 roku. Wydane wcześniej adaptacje kinowych filmów o Batmanie nie miały szans na powodzenie. Ich pierwowzory, czyli superprodukcje w reżyserii Joela Schumachera, były bardzo słabe. Doszło wreszcie do sytuacji, w której wydawane przez TM-Semic pozycje nie będące komiksami zaczęły utrzymywać produkcję komiksów. Bez wydawania kolekcjonerskich albumów z nalepkami wydawnictwo nie mogło sobie pozwolić na kontynuację komiksowych seriali. Na domiar złego redaktorzy byli angażowani do pracy nad magazynami sportowymi... Z czasem nakłady komiksów spadły niemal dwukrotnie! Rustecki w rozmowie na KZecie dodaje:

Zresztą w pewnym momencie naszych produkcji było zbyt wiele jak na możliwości nabywcze czytelników. Nastąpiło przesycenie rynku i niestety musiało się to skończyć katastrofą. Warto też wziąć pod uwagę, że właściciele kiosków mieli lepsze przebicie na innego rodzaju magazynach, przez co to właśnie te czasopisma lądowały na przysłowiową „górną półkę”, a nasze komiksy przywalano stertami gazet, co utrudniało dotarcie do nowych czytelników, dotąd niezaznajomionych z postaciami Marvela czy DC. Podjęliśmy co prawda konkurs dla kioskarzy eksponujących nasze tytuły, ale niestety nie bardzo mogę powiedzieć coś więcej na ten temat z tej przyczyny, że nie ja zajmowałem się promocją. […] Jeszcze raz powtarzam: było tego po prostu za dużo. Zjedliśmy własny ogon.

„Batman” został w 1997 roku połączony z „Supermanem”. Historie o Mrocznym Rycerzu były utrzymane na dobrym poziomie. Kończył się bowiem Knightfall oraz KnightQuest i zaczęły pojawiać się rysowane przez Kelly’ego Jonesa epizody z Shadow of the Bat. Jednak przygody Człowieka ze Stali były nie do zniesienia nawet dla niewybrednego czytelnika. Najdobitniej świadczy o tym historia, w której arcyłotr Metallo opanowuje wojenny pancernik i staje się potężnym statkiem-robotem. Superman uległ marginalizacji, jego przygody zajmowały jedną trzecią zeszytu, nie pojawiał się na okładkach. Trudno było w tej sytuacji nadążyć za oryginalnymi wydaniami i trafić na oryginalne historie warte przedruku.

Nie poprawiała się jakość druku. Na początku lat dziewięćdziesiątych można jeszcze było mówić o tym, że jest taka sama lub porównywalna do edycji zachodnich. Kiedy w Stanach zaczęto powszechnie stosować komputerowe kolory i lepszy papier w celu ich uwydatnienia, TM-Semic nie miało już wystarczających środków, żeby postępować podobnie. Inwestycja w „W.I.L.D. Cats” nie zwróciła się i nie było sensu powtarzać błędu. „Punisher” po kilku latach przegrał walkę o byt na wydawniczym rynku. Stosunkowo dobrze sprzedawał się „Spider-Man”. Było to o tyle dziwne, że szczególnie w ostatnich latach istnienia serii prezentował najsłabszy poziom.

Niepokojącym faktem było również zerwanie kontaktu z czytelnikami. Na łamach wydawanych serii ukazywała się strona traktująca o nowościach zza oceanu, ale to było wszystko. Zniknął bezpowrotnie dział z korespondencją. Przestały się ukazywać „Wydania Specjalne” oraz „Mega Marvele”. Co prawda pojawiły się w ich miejsce „Top Komiks” i „Mega Komiks”, z których część została wydana już pod nową nazwą. Liczba naprawdę wartościowych komiksów wydanych w ramach tych magazynów była mniejsza niż w przypadku ich poprzedników. „Mega Komiks” opanowały crossoveryw rodzaju „Witchblade/Aliens/Darkness/Predator: OverKill” czy  „Aliens vs. Predator vs. The Terminator”, natomiast „Top Komiks” prezentował niemal wyłącznie przygody Lobo, które w nadmiarze przestały bawić polskiego czytelnika.

Pojawiła się silna konkurencja w postaci Egmontu, który dzięki dobrej sprzedaży „Kaczora Donalda”, Asteriksa oraz Thorgala, mógł poszerzyć komiksową ofertę. W maju 1998 ukazał się pierwszy numer magazynu „Świat Komiksu”, a wkrótce po nim wystartowała seria Klub Świata Komiksu, w ramach której pojawiło się wiele tytułów znanych ze stron klubowych. Albumy były drogie, ale wydane o niebo lepiej od semicowskich zeszytów. Niedługo potem, w 2002 roku, rozpoczęła prężną działalność wrocławska Mandragora.

Spadek zainteresowania można było jeszcze tłumaczyć popularnością innych form rozrywki, takich jak filmy czy gry wideo. Problem w tym, że te media były niemniej popularne w najlepszych czasach TM-Semic. Kiedy wydawnictwo zniknęło na dobre z rynku, redaktor Wróblewski mógł zdobyć się na rachunek sumienia, tłumacząc przyczynę upadku firmy następująco:

Liczyło się tylko jedno – im więcej, tym lepiej. Czytelników przybywało, sprzedaż rosła, a ja miałem coraz więcej roboty. TM-Semic zawładnął komiksowym rynkiem w Polsce, i przez długi okres nie liczył się z nikim i z niczym. Nie było niespodzianką, że to właśnie eteryczne wręcz samozadowolenie z lekkim powiewem arogancji stały się najważniejszym powodem upadku wydawnictwa, choć oczywiście nie jedynym. Reszta historii jest, cóż, historią. Kiedy pierwsze tytuły zaczęły znikać z półek, stało się jasne, że czytelników znudziły niekończące się historie super-bohaterów i wciąż niezadowalająca jakość zeszytów. Niestety sygnały ostrzegawcze nie zostały odpowiednio zrozumiane, co więcej – ignorowane do samego końca – i nie trzeba było długo czekać, by z potężnej oferty Semica na rynku pozostały niedobitki na skraju wyczerpania. Ostatnie numery Lobo, Alienów i Predatorów ostatecznie pokazały, jak nie powinno robić się komiksów, a wejście do gry Egmontu i innych całkowicie zepchnęło dawniej prężne wydawnictwo w zapomnienie. Nawet zmiana nazwy firmy, próba zerwania z przeszłością za pomocą całkowicie nowych tytułów i w końcu zadbanie o lepszą jakość zeszytów, której wreszcie nie można było się powstydzić, nie były w stanie przywrócić utraconej pozycji.




Brak komentarzy: