Choroba której doświadczyła Elodie Durand wydaje się kompletnie nieliteracka - za to dla muzyki lub sztuk wizualnych może mieć ogromny potencjał. Niemożliwy do zoperowania guz mózgu wywołujący ataki epilepsji i coraz bardziej postępujące zaniki pamięci, wymazujące nie tylko teraźniejszość, ale i przeszłość, teoretycznie sugerowałby użycie poetyki rozpadu, sprowadzenie takiej opowieści do czystej białej kartki. Zapewne zresztą właśnie ta pustka stała się motorem napędowym, pretekstem do opowiedzenia całej historii. Ale zamiast zmierzać do nicości koncentruje się na próbie przywrócenia tego, co utracone.
Choroba bywa dla artystów wdzięcznym ale i niebezpiecznym tematem. Nietrudno - szczególnie gdy pisze się o własnych doświadczeniach - popaść w patetyczną, płaczliwą tonację. Gdy mowa o chorobach umysłowych, neurologicznych, autorzy często kierują się w stronę pretensjonalnego mindfucka, obrazując meandry takich schorzeń efekciarsko, psychodelicznie, czy wręcz romantycznie. Francuzka na szczęście nie wpadła w tę pułapkę. Niezwykle znamienny dla wymowy "Parentezy" jest emocjonalny dystans autorki, który może udzielić się również czytelnikowi. Nietrudno przez to minąć się z tą subtelną historią, bo Elodie Durand nie chce szokować, nie tragizuje, nie oczekuje od nikogo litości. W jej reakcji na to, co ją spotkało nie było też nic heroicznego, w swojej opowieści wydaje się skromna i zmieszana. Przyznaje też, że zawsze miała tendencję do wypierania złych wydarzeń ze świadomości - na początku trudno jej było uwierzyć, że jest poważnie chora. Przez lata z nikim oprócz rodziny nie poruszała tego tematu. Jedynymi śladami po chorobie były skutki uboczne i wyrwa w życiorysie. Potrzeba ostatecznego rozliczenia się z tym okresem spowodowała, że pojawił się ów komiks. Gdy autorka zaczęła dochodzić do siebie, potraktowała proces twórczy jako formę terapii i dzięki niemu wybrała się na poszukiwanie straconego czasu. Fabułę buduje ze strzępków wspomnień, próbuje wyławiać przeszłość z rozmów, jakie odbyła z rodziną, która była przy niej przez cały czas, z broszur medycznych, ze swoich notatników, które zapełniała pomagającymi jej funkcjonować zapiskami i nerwowo nabazgranymi rysunkami. Praca z tym materiałem stała się kluczowa dla formy, jaką przybrała "Parenteza", bo puzzle, które uzyskała, ułożyła w niezwykle przekonującą całość.
Zanim w jej życie wkroczyła choroba, Elodie zdobywała wykształcenie plastyczne w Paryżu. Po przerwie spowodowanej problemami zdrowotnymi kontynuowała edukację w Szkole Sztuk Dekoracyjnych w Strasburgu i uczęszczała na zajęcia z rysunku prowadzone przez uznanych twórców komiksowych. Mimo tego, że artystka w jakiś sposób czerpie z francuskiej szkoły ilustracji, to trzeba przyznać, że forma "Parentezy" jest bardzo swobodna, pozbawiona wszelkiego epigoństwa. Od strony graficzno- narracyjnej to po prostu komiks unikalny. Nieczęsto zdarza mi się obcować z tak dojrzałym debiutem. Jeśli na upartego chcielibyśmy "Parentezę" do czegokolwiek porównać, to momentami odnajdziemy tu dalekie związki z narracjami wykorzystywanymi przez Eisnera, jakieś skojarzenia z "Fun Home", a w grafice na pojedynczych planszach dostrzeżemy coś z Sempe - jednak trudno doszukiwać się tu jakiejś zamierzonej inspiracji.
Podobnie jak w przypadku "Logikomiksu", mimo tematyki wpisującej dzieło Elodie Durand w biograficzny czy quasi-reportażowy nurt współczesnej powieści graficznej, to rzecz nietypowa nawet dla komiksów tego sortu. Oczywiście autorce na pewno nie chodziło o rozsadzanie konwencji, ale znalazła się w sytuacji, o której marzy wielu komiksiarzy - przy oszczędności środków i nie sileniu się na wymuszoną awangardowość, stworzyła komiks ze wszech miar oryginalny, bezpretensjonalny, stonowany i szczery - a przy tym niezwykle interesujący od strony artystycznej. Jedną z największych zalet tej opowieści jest znakomity rytm. Mimo, że wszystko jest tu niezwykle spójne, to styl rysunku i sposób komponowania plansz zmieniają się tu ze strony na stronę. Od typowego gęstego kadrowania swobodnie przechodzi do niemal pustych plansz w duchu minimalizmu, albo abstrakcji, by potem niespodziewanie sięgnąć po karykaturę. Raz tła nie ma wcale, raz jest pieczołowicie odrysowane. W swoją, stworzoną już świadomie narrację Elodie powszczepiała wspomniane wcześniej rysunki, które zapełniały jej notatniki - niezobowiązujące bazgroły, które w kontekście opowieści nabierają cech ekspresjonizmu i wyrażają jej stan ducha.
Olga Drenda w recenzji opublikowanej na łamach Dwutygodnika sugeruje, że ze względu na swoją niepozorność, skromność to pozycja, która nie zostanie zapamiętana i nie wejdzie do kanonu. Zgadzam się. W historii medium będzie nomen omen parentezą - dziełem osobnym, wtrąconym w nawias, niekoniecznie powiązanym kontekstowo z całością gatunku. Jednak wydaje mi się, że to komiks na tyle dobry, że przynajmniej u nas nie przejdzie bez echa i zostanie wyróżniony w większości podsumowań roku.
Choroba bywa dla artystów wdzięcznym ale i niebezpiecznym tematem. Nietrudno - szczególnie gdy pisze się o własnych doświadczeniach - popaść w patetyczną, płaczliwą tonację. Gdy mowa o chorobach umysłowych, neurologicznych, autorzy często kierują się w stronę pretensjonalnego mindfucka, obrazując meandry takich schorzeń efekciarsko, psychodelicznie, czy wręcz romantycznie. Francuzka na szczęście nie wpadła w tę pułapkę. Niezwykle znamienny dla wymowy "Parentezy" jest emocjonalny dystans autorki, który może udzielić się również czytelnikowi. Nietrudno przez to minąć się z tą subtelną historią, bo Elodie Durand nie chce szokować, nie tragizuje, nie oczekuje od nikogo litości. W jej reakcji na to, co ją spotkało nie było też nic heroicznego, w swojej opowieści wydaje się skromna i zmieszana. Przyznaje też, że zawsze miała tendencję do wypierania złych wydarzeń ze świadomości - na początku trudno jej było uwierzyć, że jest poważnie chora. Przez lata z nikim oprócz rodziny nie poruszała tego tematu. Jedynymi śladami po chorobie były skutki uboczne i wyrwa w życiorysie. Potrzeba ostatecznego rozliczenia się z tym okresem spowodowała, że pojawił się ów komiks. Gdy autorka zaczęła dochodzić do siebie, potraktowała proces twórczy jako formę terapii i dzięki niemu wybrała się na poszukiwanie straconego czasu. Fabułę buduje ze strzępków wspomnień, próbuje wyławiać przeszłość z rozmów, jakie odbyła z rodziną, która była przy niej przez cały czas, z broszur medycznych, ze swoich notatników, które zapełniała pomagającymi jej funkcjonować zapiskami i nerwowo nabazgranymi rysunkami. Praca z tym materiałem stała się kluczowa dla formy, jaką przybrała "Parenteza", bo puzzle, które uzyskała, ułożyła w niezwykle przekonującą całość.
Zanim w jej życie wkroczyła choroba, Elodie zdobywała wykształcenie plastyczne w Paryżu. Po przerwie spowodowanej problemami zdrowotnymi kontynuowała edukację w Szkole Sztuk Dekoracyjnych w Strasburgu i uczęszczała na zajęcia z rysunku prowadzone przez uznanych twórców komiksowych. Mimo tego, że artystka w jakiś sposób czerpie z francuskiej szkoły ilustracji, to trzeba przyznać, że forma "Parentezy" jest bardzo swobodna, pozbawiona wszelkiego epigoństwa. Od strony graficzno- narracyjnej to po prostu komiks unikalny. Nieczęsto zdarza mi się obcować z tak dojrzałym debiutem. Jeśli na upartego chcielibyśmy "Parentezę" do czegokolwiek porównać, to momentami odnajdziemy tu dalekie związki z narracjami wykorzystywanymi przez Eisnera, jakieś skojarzenia z "Fun Home", a w grafice na pojedynczych planszach dostrzeżemy coś z Sempe - jednak trudno doszukiwać się tu jakiejś zamierzonej inspiracji.
Podobnie jak w przypadku "Logikomiksu", mimo tematyki wpisującej dzieło Elodie Durand w biograficzny czy quasi-reportażowy nurt współczesnej powieści graficznej, to rzecz nietypowa nawet dla komiksów tego sortu. Oczywiście autorce na pewno nie chodziło o rozsadzanie konwencji, ale znalazła się w sytuacji, o której marzy wielu komiksiarzy - przy oszczędności środków i nie sileniu się na wymuszoną awangardowość, stworzyła komiks ze wszech miar oryginalny, bezpretensjonalny, stonowany i szczery - a przy tym niezwykle interesujący od strony artystycznej. Jedną z największych zalet tej opowieści jest znakomity rytm. Mimo, że wszystko jest tu niezwykle spójne, to styl rysunku i sposób komponowania plansz zmieniają się tu ze strony na stronę. Od typowego gęstego kadrowania swobodnie przechodzi do niemal pustych plansz w duchu minimalizmu, albo abstrakcji, by potem niespodziewanie sięgnąć po karykaturę. Raz tła nie ma wcale, raz jest pieczołowicie odrysowane. W swoją, stworzoną już świadomie narrację Elodie powszczepiała wspomniane wcześniej rysunki, które zapełniały jej notatniki - niezobowiązujące bazgroły, które w kontekście opowieści nabierają cech ekspresjonizmu i wyrażają jej stan ducha.
Olga Drenda w recenzji opublikowanej na łamach Dwutygodnika sugeruje, że ze względu na swoją niepozorność, skromność to pozycja, która nie zostanie zapamiętana i nie wejdzie do kanonu. Zgadzam się. W historii medium będzie nomen omen parentezą - dziełem osobnym, wtrąconym w nawias, niekoniecznie powiązanym kontekstowo z całością gatunku. Jednak wydaje mi się, że to komiks na tyle dobry, że przynajmniej u nas nie przejdzie bez echa i zostanie wyróżniony w większości podsumowań roku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz