Yeah, well, you need a hobby or some shit like that. Your dedication to the job ain’t healthy, man."
Tym razem, walcząc heroicznie z przyrodzonymi ciągotami, przejdę do rzeczy bez żadnych wstępów, rozgrzewek czy rysów historycznych. Otóż – "Underwater Welder" to najlepszy komiks z kategorii tych, o których prawdopodobnie niewiele dotychczas wiedzieliście. Więcej nawet – to generalnie jeden z lepszych utworów fabularnych z jakim miałem okazję zetknąć się w ostatnim czasie.
Autorem tekstu jest Grzegorz Olszewski, który o filmach, komiksach i innych rzeczach, które skracają codzienną dawką snu pisze na swoim blogu.
Za to przenikliwe, nienarzucające się efektownością dziełko odpowiada Jeff Lemire – kanadyjski twórca komiksów autorskich, robiący ostatnio karierę w amerykańskim mainstreamie, a w Polsce znany z wydanych przez Timofa, bardzo dobrych "Opowieści z hrabstwa Essex". Oba komiksy tworzą zresztą interesującą dylogię – o ile ten ostatni koncentrował się na obficie oblanych sentymentem wyimkach z życia dorastających przedstawicieli kanadyjskiej prowincji, o tyle "Underwater Welder", rozgrywając się w podobnym otoczeniu, ukazuje drugie, mniej rozczulające oblicze melancholii: przeciągniętej w czasie, przeżywanej zbyt intensywnie, zatruwającej odbiór tego, co tu i teraz.
Główny bohater powieści – Jack Joseph – mimo wszelkich zewnętrznych przejawów w miarę sprawnego radzenia sobie z rzeczywistością (wyjazd na dobre studia, żona, dziecko w drodze), daleki jest od stanu życiowej równowagi. Nie pozwalają mu na to historie z przeszłości, koncentrujące się wokół osoby jego ojca – w jakiś sposób poczciwego, ale jednak nieudacznika, goniącego za złudzeniami i wyraźnie nie radzącego sobie z rolami, które otoczenie "nakazywało" mu odgrywać. Dorosły Jack, skoncentrowany na swojej niedokończonej z nim relacji, zaczyna – nieświadomie i wbrew intencjom – upodabniać się do niego coraz bardziej. Powrót w rodzinne strony i podjęcie specyficznej, bardzo podobnej do ojcowskiej, pracy (jako tytułowego spawacza) w odmianie tego stanu rzeczy zdecydowanie nie pomaga.
I choć na poziomie opisu brzmi to może jak "nudne, było" to Lemire potraktował temat odpowiednio wielowymiarowo. Ojciec Jacka nie jest jakimś zapitym, jednoznacznie potępienia godnym potworem, miejsce akcji jest prowincjonalne, w znaczeniu zarówno złym jak i całkiem dobrym (spokój, przyjazna, pomocna społeczność wokół) a obsesje głównego bohatera są efektem młodzieńczych przeżyć rodzinnych, ale też – ma się wrażenie – dość poręcznym pretekstem do usprawiedliwiania przygniatającego strachu przed własnym, nieodległym ojcostwem i związaną z tym odpowiedzialnością.
Ten ostatni aspekt jest w komiksie rozegrany szczególnie udanie. Sposób jego potraktowania kojarzył mi się mocno z wyświetlanym niedawno w kinach filmem "Enemy" z Jackiem Gyllenhaalem w roli głównej (oglądnijcie!). I tam, i w "Underwater Welder" głównym tematem jest niedojrzałość zapędzona w kozi róg poważnej, nieodwracalnej i odpornej już na opóźnianie odpowiedzialności (w obu przypadkach związanej z nadchodzącym ojcostwem bohaterów). Zarówno Jack, jak i Adam (bohater filmu) reagują na tą sytuację spuszczeniem ze smyczy swoich demonów. Ten pierwszy związanych niedokończonymi sprawami z ojcem, ten drugi o dużo poważniejszej, schizofrenicznej naturze. Obu pozostawiamy w momencie dla ich dalszych losów rozstrzygającym, przy czym przypadek Jacka rokuje tu zdecydowanie lepiej. I – tym razem – stanowi to różnicę na korzyść komiksu.
Stali czytelnicy mojego bloga (cała trójka wybucha teraz śmiechem, przypomniawszy sobie o liczbie wpisów w ciągu niemal roku jego istnienia) mogli już zauważyć, że szczególnie cenię twory (pop)kulturowe, które potrafią z tzw. pleneru uczynić jednego z bohaterów opowiadanej historii. Tak jak było to w przypadku Luizjany, zachodniego wybrzeża dystopijnej Ameryki czy posiadłości dotkniętej aktywnością zbuntowanej nastolatki. "Weldera" można spokojnie do tej listy dopisać. Odbiór tej historii byłby zupełnie inny, gdyby działa się ona poza kanadyjską Nową Szkocją. Region ten postrzegany jest jako dość odrębny nawet wśród samych Kanadyjczyków (inna sprawa: a który nie jest? Cudowny kraj!) i Lemire gdzieś w tle, sugestywnie to oddaje. Krajobrazy są surowe, często poprzecinane deszczem. W kadrach regularnie pojawiają się szerokie plany, akcentujące przestrzeń (mającą tu charakter wyraźnie alienacyjny). Rysunki są w zamierzony sposób niedbałe, lekko rozedrgane i często dość niewyraźne, by innym razem zaskakująco wyostrzyć się na jakimś szczególe. Zupełnie jak niezbyt stabilna percepcja głównego bohatera.
Inaczej wyglądają natomiast kadry rozgrywające się pod wodą. O ile w scenach związanych z samym miasteczkiem autor nie żałuje kresek i linii (wciąż jednak trzymając się uproszczonego sposobu rysowania), o tyle pod wodą dominuje cieniowanie i różne odcienie szarości. Przede wszystkim jednak przestrzeń pozbawiona jest tam wszelkich niemal detali. Nigdy nie byłem w Nowej Szkocji, możliwe, że tamtejsze dno oceaniczne faktycznie ma urodę kołobrzeskiego Bałtyku, aczkolwiek większe pieniądze stawiałbym na to, że takie a nie inne jego przedstawienie jest celowym zabiegiem autora (jedno drugiego wykluczać zresztą nie musi). Chwile spędzone pod wodą są bowiem dla Jacka tak naprawdę jedynymi momentami spokoju (mimo, że bezpośrednie uzasadnienie przebywania tam jest w jego oczach inne), kiedy nierozpraszany może zamknąć się w swojej bańce, odcięty od "powierzchniowych" problemów, skupiony na sprawach związanych wyłącznie ze sobą. Ostentacyjnie minimalistyczny sposób portretowania podwodnego świata bardzo dobrze ten stan podkreśla.
A zatem – jeśli mielibyście w najbliższym roku sięgnąć po jeden tylko komiks, to z pełnym przekonaniem wstawiałbym się za tym właśnie tytułem. Niestety, z tego co się orientuję (pozdro, Marcin!) widoki na jego rychłe wydanie w naszym języku nie przedstawiają się szczególnie optymistycznie. Wersja oryginalna dostępna jest jednak w każdym z głównych polskojęzycznych online’owych sklepów zajmujących się dystrybucją komiksów zza oceanu. Jeśli więc tylko zdecydujecie się na ten minimalny wysiłek włożony w pozaempikowe poszukiwania, "Underwater Welder" zdecydowanie Wam to wynagrodzi.
Ścieżka pod lekturę:
Pokusa, aby trzymać się kanadyjskiego kontekstu i zaproponować tu jakichś przedstawicieli tamtejszej sceny muzycznej jest wielka, tym bardziej, że jest to kraj wielu świetnych kapel – czy to undergroundowych (NoMeansNo, Career Suicide, Fucked Up, Submission Hold) czy tych mocniej flirtujących z mainstreamem (Arcade Fire!). Z opisywanym komiksem najlepiej jednak komponuje mi się powyższy kawałek bostońsko-kalifornijskiego ISIS (przynajmniej kontynent pozostał ten sam), zawarty na płycie, której faktycznie słuchałem przy jego lekturze. Są w nim obecne wszystkie kwestie, z których siłę czerpie dziełko Lemire’a – melancholia, obawa, zmęczenie, napięcie i eony przestrzeni. A nawet ten (nowoszkocki?) ocean.
4 komentarze:
Dzięki za tą recenzję. Opowieści z hrabstwa Essex są z pewnością jedną z moich ulubionych pozycji. Następna komiks tego autora, w podobnej stylistyce i tematyce - to zbyt piękne żeby było możliwe. Tylko czemu, ach czemu, nie mogą tego wydać u nas. Angielski to nie problem, ale co polskie wydanie to polskie. Mam olbrzymią nadzieję, że któreś wydawnictwo się przełamie i to u nas wyda. Jeszcze raz dzięki za uświadomienie, że taki komiks istnieje.
Panopticon Isis znaczy ze jednak pozytywny ten komiks? D: Bo jakby bylo Oceanic to bym sie zastanawial D:
Podobno Timof się przymierzał do wydania "Weldera", ale z jakichś powodów zrezygnował.
@kaseta - "Oceanic" pod Enemy, "Panopticon" pod Weldera to całkiem dobry trop;)
Prześlij komentarz