Autorem tekstu jest Krzysztof Tymczyński, a został on pierwotnie opublikowany na łamach bloga poświęconego Image Comics.
Seria "Haunt", która zapowiadana była jako ogromny hit od Todda McFarlane’a, Roberta Kirkmana, Ryana Otlley’a oraz Grega Capullo totalnie mnie rozczarowała. Przejechałem się, bo zbyt mocno zawierzyłem twórcom z góry zamawiając trzy pierwsze wydania zbiorcze i wreszcie udało mi się skończyć lekturę, która była prawdziwą męczarnią. Nie mam wątpliwości, że "Haunt" to największy zawód, jaki spotkał mnie w ostatnich latach ze strony Image Comics.
Trzeci tom serii to dalszy ciąg radosnej rozpierduchy. Oprócz wątków zasygnalizowanych w poprzednich odsłonach, twórcy dokładają do fabuły jeszcze jeden element. Jest nim czerwony stwór o imieniu The Apparition, a jego celem jest dorwanie tytułowego bohatera. Początkowo nie wiemy o nim zbyt wiele, lecz jego wygląd jasno sugeruje mocne powiązania z Hauntem. Dodatkowo powraca kilka znajomych twarzy, a całość skąpana jest tradycyjnie w krwistym kolorze. Jednym słowem - "Haunt", pogrobowiec Image lat dziewięćdziesiątych, w całej okazałości. Niestety...
Trudno uwierzyć, że komiks tak miałki fabularnie wyszedł spod ręki Roberta Kirkaman, który przecież wielokrotnie udowadniał, że na swoim fachu się zna, jak mało kto. W trzecim tomie "Haunta" powtórzono wszystkie niedociągnięcia i błędy poprzednich albumów. Dialogi służą w nim wyłącznie temu, aby wypełnić miejsce pomiędzy kolejnymi siekaninami. Nieprzypadkowo używam właśnie tego słowa. „Pojedynki” sugerowałyby raczej coś w stylu superbohaterskich nawalanek. Tymczasem w "Haunt" nie brakuje krwi i latających flaków. Cała ta brutalność jest albo mocno przesadzona albo kompletnie pozbawiona sensu. No bo jak inaczej wytłumaczyć scenę, w której jedna z postaci zostaje dźgnięta nożem, wylewa z siebie kałużę krwi, po czym wstaje, wyciąga z siebie ostrze i "lekko ranny" udał się w nieznanym kierunku. To tylko jedna ze scen, których czytanie sprawiło iż poczułem się delikatnie oszukany.
No właśnie, to bardzo dobre słowo opisujące moją przygodę z serią, która miała być powrotem McFarlane`a na salony. Tak podczas lektury trzeciego tomu jak i dwóch poprzednich, czułem się zwyczajnie zrobiony w konia. Seria okazała się przebojem tylko pod względem finansowym - jakościowo tak komiks bardzo słabiutki. Podobnie, jak wielu innych czytelników, tak i ja oczekiwałem po takim zestawie twórców utworu może nie wybitnego, ale przynajmniej będącego o czymś. Tymczasem Kirkman i McFarlane ewidentnie się ze sobą nie dograli. Mnogość wątków aż prosiła się o rozwinięcie każdego z nich i jestem pewien, że twórca takich serii jak "The Walking Dead" czy "Invincible" bez kłopotu by sobie z tym poradził. Wydaje mi się, że Kirkman pisał pod dość mocne dyktando McFarlane`a, twórcy postaci Haunta, i niejako zmuszony został do pewnych rozwiązań fabularnych, które sprowadzały się zazwyczaj do łubudu. Dokładnie tak potraktowano wątek kobiety o imieniu Alegria w tym tomie. Nie chcę tu zbyt mocno spoilerować, ale jej zakończenie kończy również część komiksu poświęconą The Apparition i robi to w taki sposób, że czytelnik pozostaje ze spora ilością pytań. Jak zrobiła to, co zrobiła? Czemu to zadziałało? A to tylko kilka z nich...
Chciałbym napisać, że jedynym plusem tego komiksu są rysunki Grega Capullo. Niestety, nawet on nie spisał się najlepiej. Owszem, poziom jego ilustracji jest o kilka poziomów wyższy niż warstwy fabularnej, lecz w porównaniu z jego pracami przy "Spawnie" czy obecnie nad przygodami Batmana, różnica na minus jest łatwo dostrzegalna. "Haunt" od początku ukazywał się ze sporymi opóźnieniami i zastąpienie Ryana Ottley’a właśnie Gregiem Capullo miało to zmienić. Poślizgów faktycznie już nie było, lecz widać po poszczególnych stronach, że artysta ten spieszył się tworząc kolejne plansze i nie ukrył tego nawet Todd McFarlane, zajmujący się gdzieniegdzie nakładaniem tuszu. Ale... nawet pomimo tego mojego narzekania, rysunki Grega Capullo i tak nieco podwyższą końcową ocenę trzeciego tomu serii "Haunt".
O dziwo w tym komiksie pojawiły się dodatki, których w dwóch poprzednich próżno było szukać. Nie napalajcie się jednak zbytnio, ponieważ ich ilość to raptem trzy strony alternatywnych okładek. Z czego w zasadzie żadna nie jest w żaden sposób zachwycająca do tego, by wydać ekstra pieniądze na jej zdobycie.
Trzeci tom serii "Haunt" ostatecznie kończy moją przygodę z tym komiksem, pomimo opublikowania jeszcze czwartej odsłony. Dzieło duetu Kirkman-McFarlane jest zwyczajnie słabe i o ile dwie dekady temu prawdopodobnie byłby to znacznie większy hit wydawniczy, dziś "Haunta" należy potraktować jako ciekawostkę z lamusa. I to taką, której z całą pewnością nie powinno się kupować. Image Comics ma w swojej ofercie wiele duże lepszych komiksów. Dwa na sześć, nie więcej...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz