Autorem poniższego tekstu jest Krzysztof Tymczyński, a pierwotnie ukazał się on na łamach bloga poświęconego Image Comics, na który serdecznie zapraszam.
Z tworzeniem opartego na wątkach znanych z Biblii zawsze wiąże się z pewnym ryzykiem. A gdy autorzy już na samym początku ogłaszają, że ich projekt będzie od początku do końca historią komediową, ryzyko tylko się zwiększa. Oznacza to tylko jedno – po taki komiks z pewnością trzeba sięgnąć i samemu ocenić, czy czyjeś uczucia religijne mogły zostać urażone, a następnie chwycić za pochodnie i ruszyć na domy twórców komiksu. Jamesowi Asmusowi, Jimowi Festante i Rem Broo, autorom „The End Times of Bram and Ben”, na razie udało się uniknąć tego losu...
Pewnego dnia rozpoczyna się biblijny koniec świata. Z tego powodu pozbawieni grzechu wyznawcy Boga dostępują zaszczytu wniebowstąpienia. Wśród nich jest Bram Carlson, który po chwili zostaje jednak odesłany z powrotem na ziemię. Dlaczego? Otóż padł on ofiarą „błędu klerykalnego”, co znaczy tyle, że wniebowstąpienia dostąpił niewłaściwy mężczyzna o tym imieniu i nazwisku. Zawiedziony postawą niebios Bram postanawia skorzystać ze swoich ostatnich chwil na Ziemi i publicznie ogłasza się antychrystem apokalipsy. Natychmiast staje się... gwiazdą. Nie do końca pasuje to osobie, która naprawdę dzierży ten tytuł i Bram pojawia się na celowniku sił piekielnych. Uratować może go tylko jego kumpel Ben – zniewieściały i nieśmiały nauczyciel, który jest mocno zawiedziony faktem, że Bóg najwyraźniej o nim zapomniał.
Co prawda „The End Times of Bram and Ben” składa się tylko z czterech numerów, to powyższy akapit nie obejmuje całości najważniejszych wątków głównej fabuły. Twórcom scenariusza udało się w niewielkiej objętości albumie upchnąć sporo wątków i to w taki sposób, aby żaden z nich nie był potraktowany po macoszemu. Oczywiście cała historia jest z założenia humorystyczna i dlatego narracja prowadzona jest w dość specyficzny i niewiarygodny sposób, to jednak widać iż od początku takie było zamierzenie Jamesa Asmusa oraz Jima Festante. Obaj panowie pokazali, że świetnie czują się w komediowej konwencji. Oczywiście jest to kwestia całkowicie subiektywna, ale zaprezentowany na łamach „The End Times of Bram and Ben” typ humoru przemówił do mnie całkowicie.
Jak już wspomniałem wyżej, główną osią fabuły jest relacja pomiędzy dwójką tytułowych bohaterów. Ich kreacji nie towarzyszą żadne nowości – jeden z nich to luzak, który nie ma najmniejszych kłopotów z zaciągnięciem kobiet do łóżka, Ben z kolei to jego całkowite przeciwieństwo – nieśmiały, strachliwy, zakochany w koleżance z pracy, prawdopodobnie prawiczek. Widzieliśmy takie duety już wielokrotnie i jeśli chodzi o dynamikę pomiędzy oboma głównymi bohaterami, początkowo spodziewałem się iż nie zobaczę kompletnie nic nowego. Tak też było, ale tylko do momentu pojawienia się aniołów i demonów, ponieważ dotąd nie miałem okazji czytać klasycznego bromance z apokalipsą w tle. Scenarzystom znacznie lepiej wyszła postać Bena – jego strachliwość, rozmaite reakcje na otaczające go wydarzenia wypadają świetnie. Nie chcę tu zbyt dużo spoilerować, ale scena w której stara się wypędzić z mieszkania demona, który przyszedł do Brama jest niesamowicie śmieszna. Na minus zaliczyć trzeba jedynie mocno oklepany i niczym nie zaskakujący wątek romantyczny.
Dwa zdania napisze tylko o „religijnej” części fabuły. Zawsze gdy zapowiada się komiks traktujący o czymś, co faktycznie zostało napisane w Biblii, pojawiają się pewne obawy. Jak wszyscy wiemy, jest to bardzo delikatna tematyka i chociaż sam nie jestem osobą wierzącą, to wydaje mi się iż twórcy „The End Times of Bram and Ben” wyszli obronną ręką z tej sytuacji. Nie sądzę, żeby nawet najbardziej zatwardziały katolik obraził się o to, co znajduje się na kartach komiksu. Za to kolejny plus dla Asmusa i Festante.
Być może całość „The End Times of Bram and Ben” nie sprawiłaby na mnie tak dużego wrażenia, gdyby nie rysunki. Rem Broo dotąd był dla mnie twórcą totalnie nieznanym i pierwsze strony komiksu bynajmniej nie sprawiły, że poczułem do niego sympatię. Wszystko zmieniło się w momencie, gdy przyzwyczaiłem się do jego specyficznego, kreskówkowego stylu i odkryłem, że doskonale pasuje ona do warstwy fabularnej. Artyście bardzo dobrze wychodził rysowanie postaci i ich mimiki. Nie mogę nie wspomnieć również o easter-eggach, które znalazły się na poszczególnych stronach komiksu.
W albumie znalazło się osiem stron niepublikowanych wcześniej dodatków. Pięć z nich to bonusowa historia o Bramie Carltonie, ale tym, który miał dostąpić wniebowstąpienia. Kolejne trzy to szkice autorstwa Rema Broo. Nie jest może tego zbyt dużo, ale i tak twórcom należy się plus, ponieważ jest to pierwszy od dłuższego czasu mój nowy komiks z Image, który jakikolwiek bonusowy materiał w ogóle zawierał.
„The End Times of Bram and Ben” to typowy komiks środka. Żadne tam „must read”, tylko porządnie zrobiona historia, która nie przejdzie do historii Image, ale przy lekturze sprawia naprawdę sporo frajdy. Z mojej strony wystawiam komiksowi Asmusa, Festante i Broo mocną czwórkę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz