Piąty tom „New Avengers” jest tie-inem „Wojny Domowej”. Brian M. Bendis pokazuje, w jaki sposób prominentni członkowie premierowej supergrupy Marvela reagują na rodzący się konflikt pomiędzy zwolennikami rejestracji, a jej przeciwnikami (choć pojawiają się inne wątki, które scenarzysta ciągnie od pierwszych numerów serii). Zobaczymy, jak Kapitan Ameryką zaczyna tworzyć ruch oporu, poznamy wątpliwości Sentry`ego, swagger Luke`a Cage`a i kłopoty, jakie Iron-Man miewa ze swoimi byłymi pracownikami.
"Marvel Civil War" było jednym z największych (jeśli nie największym!) komiksowym wydarzeniem ostatnich kilkunastu lat. O samym konflikcie, który rozdarł na pół internet i społeczność amerykańskich superherosów więcej napiszę w recenzji poświęconej kluczowemu albumowi, a w tym miejscu chciałbym się skupić na czymś innym.
Myślę, że "Wojna Domowa" jest doskonałym przykładem problemu, jaki Marvel ma z eventami, jako takimi. Aby sprzedać główną mini-serię jak największej ilości czytelników, trzeba uczynić ją przystępną i w miarę zamkniętą całością, a tie-iny i wszelkiej maści dodatki zarezerwować dla czytelników poszczególnych serii i najwierniejszych fanów. Takie schizofreniczne podejście do opowiadania odbija się najmocniej na strukturze zaplanowanej historii. Główna linia fabularna jest potraktowana zbyt skrótowo, wiele ważnych (Iron-Man), czy wręcz kluczowych (Spider-Man) dla historii wydarzeń zostaje zepchniętych do solowych tytułów. Polityka „kup kolejny zeszyt, a dowiesz się, czemu Peter postąpił tak i tak!” szkodzi samej opowieści. Wachlując kolejnymi zeszytami czy albumami gubi się gdzieś cała dramaturgię. Narracja traci swój rytm, a całość zamiast prawdziwie epicka, robi się strasznie rozlazła.
W „Civil War” wlokące się po tie-inach wątki poboczne są często kompletnie niepotrzebne i zwyczajnie słabe. Czytelnik chcąc poznać chociaż najważniejsze elementy tej olbrzymiej układanki traci orientacje w tych wszystkich wtrąceniach, doczepionych epizodach, nawale postaci i zdarzeń. Męczy się i ostatecznie znudzony po prostu rezygnuje z prób ogarnięcia tego bajzlu. Nie znaczy to, że taki koncept eventu się w ogóle nie sprawdza – bo przecież Dan Abnett i Andy Lanning w marvelowskim kosmosie potrafią znakomicie go stosują. Jak choćby w „War of Kings”, gdzie pięknie pogodzili tie-iny z główną mini-serią, aby zbudować spójną i wciągającą przygodę. W przypadku „Wojny Domowej” podobna rzecz udać się nie mogła – to był zbyt obszerny i ambitny projekt, aby mógł w pełni wypalić.
Myślę, że "Wojna Domowa" jest doskonałym przykładem problemu, jaki Marvel ma z eventami, jako takimi. Aby sprzedać główną mini-serię jak największej ilości czytelników, trzeba uczynić ją przystępną i w miarę zamkniętą całością, a tie-iny i wszelkiej maści dodatki zarezerwować dla czytelników poszczególnych serii i najwierniejszych fanów. Takie schizofreniczne podejście do opowiadania odbija się najmocniej na strukturze zaplanowanej historii. Główna linia fabularna jest potraktowana zbyt skrótowo, wiele ważnych (Iron-Man), czy wręcz kluczowych (Spider-Man) dla historii wydarzeń zostaje zepchniętych do solowych tytułów. Polityka „kup kolejny zeszyt, a dowiesz się, czemu Peter postąpił tak i tak!” szkodzi samej opowieści. Wachlując kolejnymi zeszytami czy albumami gubi się gdzieś cała dramaturgię. Narracja traci swój rytm, a całość zamiast prawdziwie epicka, robi się strasznie rozlazła.
W „Civil War” wlokące się po tie-inach wątki poboczne są często kompletnie niepotrzebne i zwyczajnie słabe. Czytelnik chcąc poznać chociaż najważniejsze elementy tej olbrzymiej układanki traci orientacje w tych wszystkich wtrąceniach, doczepionych epizodach, nawale postaci i zdarzeń. Męczy się i ostatecznie znudzony po prostu rezygnuje z prób ogarnięcia tego bajzlu. Nie znaczy to, że taki koncept eventu się w ogóle nie sprawdza – bo przecież Dan Abnett i Andy Lanning w marvelowskim kosmosie potrafią znakomicie go stosują. Jak choćby w „War of Kings”, gdzie pięknie pogodzili tie-iny z główną mini-serią, aby zbudować spójną i wciągającą przygodę. W przypadku „Wojny Domowej” podobna rzecz udać się nie mogła – to był zbyt obszerny i ambitny projekt, aby mógł w pełni wypalić.
Wizualnie album prezentuje zróżnicowany poziom. Pod wieloma względami - ma lepsze i gorsze momenty, a style poszczególnych artystów są bardzo różnorodne. Howard Chaykin bardzo brzydko się starzeje. Autora klasycznego „American Flagg” trzeba policzyć w poczet amerykańskich klasyków komiksu mainstreamowego, ale podobnie, jak choćby Walt Simonson ma trudności z odnalezieniem się we współczesnej estetyce obrazkowej. Niezgrabność jego kreski podkreślają jeszcze komputerowe efekty i całość wygląda paskudnie. W przeciwieństwie do Chaykina jeszcze kilka dobrych lat przed sobą ma Marc Silvestri. Jedna z ikon komiksowych lat dziewięćdziesiątych wciąż pozostaje w formie. Kreska autora swoistego epilogu albumu dalej jest precyzyjna, dokładna i atrakcyjna. Przynajmniej dla tych, którzy kochają się w image`owski stylu, w tych erotycznie przerysowanych kobietach z ustami pełnymi silikonu, prężących swoje krągłe piersi i zgrabne (nierzadko półnagie) pupy. Można nie lubić, ale pewnego „kunsztu” i efektownego użycia komputera odmówić nie można. Coś zupełnie innego można napisać o Olivierze Coipelu. Pochodzących z Francji artysta jest jednym z najciekawszych twórców zatrudnionych na amerykańskim rynku, który w swojej pracy nie schlebia lokalnym gustom, ale swoją część „Wojny Domowej”, czyli epizod ze Spider-Woman w roli głównej, narysował chyba na kolanie.
Tylko trochę lepiej zaprezentował się Leinil Francis Yu, artysta rysujący bardzo nierównie, który miewał znacznie lepsze momenty. Najlepiej z grona grafików wypadają Pasqual Ferry i Jim Cheung. W ocenie Cheunga nie mogę być obiektywny, bo to jeden z moich ulubieńców, w którego klasycznie szlachetnej kresce odnajduje to samo, co w pracach mistrzów - Jacka Kirby`ego i Johna Byrne`a. Palce lizać. Natomiast Ferry jest kolejnym, obok Silvestriego, rysownikiem, który potrafi świetnie spożytkować możliwości, jakie oferuje komputer. W jego bardzo delikatnej i nieco surowej kresce nie ma za grosz efektu sztuczności, który tak mocno raził mnie w rysunkach wspomnianego na początku Chaykina.
Tylko trochę lepiej zaprezentował się Leinil Francis Yu, artysta rysujący bardzo nierównie, który miewał znacznie lepsze momenty. Najlepiej z grona grafików wypadają Pasqual Ferry i Jim Cheung. W ocenie Cheunga nie mogę być obiektywny, bo to jeden z moich ulubieńców, w którego klasycznie szlachetnej kresce odnajduje to samo, co w pracach mistrzów - Jacka Kirby`ego i Johna Byrne`a. Palce lizać. Natomiast Ferry jest kolejnym, obok Silvestriego, rysownikiem, który potrafi świetnie spożytkować możliwości, jakie oferuje komputer. W jego bardzo delikatnej i nieco surowej kresce nie ma za grosz efektu sztuczności, który tak mocno raził mnie w rysunkach wspomnianego na początku Chaykina.
To ostatni (przynajmniej na razie) album „New Avengers” wydany przez Mucha Comics. Z największymi ziemskimi bohaterami żegnamy się więc bez szczególnym fanfar, bo „Wojnę Domową” trudno zaliczyć do najlepszych albumów w dorobku Bendisa, ale żal ich kolejnych przygód. Bo następne w kolejce czekają najciekawsze (pod wieloma względami) przygody Mścicieli…
3 komentarze:
O mamuniu, coś się popsuło z czcionką, nie da się czytać, taka mała.
Lepiej? Coś się porąbało z formatowaniem. Powinno być okej.
Później przez chwilę jest lepiej ale te ciągłe powroty Hooda i jego ekipy tych samych, trochę nudnych złoczyńców słabe są.
Prześlij komentarz